Pokoleniowy spór o lewicę: Rewolucyjne bumelanctwo?

Cezary Michalski, Newsweek, nr 36/2018, 27.08-2.09.2018

To nie jest lewica. To tylko dekadencja dzieci, które tak długo żyły z tygodniówek od rodziców, że nawet koncepcja „gwarantowanego dochodu podstawowego” to dla nich jedynie wizja tygodniówki wypłacanej im do końca życia przez państwo

Wczasach, kiedy triumfuje populizm, w polskiej sferze publicznej pojawiły się dwie strategie przetrwania. Obie zabójcze dla liberalnego centrum, dla polskiego mieszczaństwa, dla ludzi broniących demokratycznej III RP. Pierwsza z nich to pogarda dla elit – stosuje ją cała populistyczna prawica od Kaczyńskiego, który ten ton narzucił, po Jakiego, Brudzińskiego, Ziemkiewicza, Cejrowskiego, Wildsteinów ojca i syna. Ale w pogardzie dla elit populistyczna prawica łączy się z populistyczną lewicą – z Partią Razem i jej medialnymi sojusznikami.

Jest też strategia pogardy dla motłochu, przedstawiania się jako elita z urodzenia czy ze środowiskowego namaszczenia. To drugie stanowisko jest rzadsze, bo dawni specjaliści od „wojny z moherami” czy „zabierania babci dowodu” skulili się dziś ze strachu albo wręcz sami przebrali się za populistów.

WOJNA Z „BIAŁORĄCZKAMI”

W zapomnianej przez wielu epoce wczesnego bolszewizmu za największą zbrodnię uznawano przynależność do społecznej elity, bycie „białorączką”. To pojęcie wzięło się stąd, że sowiecka bezpieka po „białych”, delikatnych dłoniach rozpoznawała byłych nauczycieli, urzędników, nie mówiąc o pisarzach czy kompozytorach. W dzisiejszej nowolewicowej Warszawie ten dawny bolszewizm wraca jako farsa.

Pierwszy z brzegu przykład to szydera Adama Leszczyńskiego z Rafała Trzaskowskiego. W całości wyrażona w języku Patryka Jakiego czy najbardziej ponurych prawicowych portali, tyle że powtarzana przez Leszczyńskiego z pozycji nowej antyliberalnej lewicy i zamieszczona na portalu Krytyki Politycznej. Adam Leszczyński pisze o Trzaskowskim, że to „inteligent z dobrej rodziny”, co ma być w jego intencji najbardziej obraźliwym epitetem. W Patryku Jakim zachwyca go to, że „rozdaje kiełbaski”, „fotografuje się w szaliku Legii” i „ciężko pracuje”. Podczas gdy Trzaskowski „może śpi, może wita poranek w pozycji utthita trikonasana, zbliżając się do stanu głębokiego relaksu. Może przygotowuje na śniadanie jajka zapiekane z jarmużem i prosciutto”.

To są kłamstwa, bo obaj kandydaci są obecni codziennie na warszawskich ulicach. Choć wtedy młoda antyliberalna lewica atakuje Trzaskowskiego za „nadaktywność”, „miotanie się”, „puste obietnice”. Ale nie logika tu jest ważna, tylko pogarda dla „chłopca z elity”. Ona jest w dobrym tonie, bo to ją oklaskują dziś winternecie zarówno młodzi radykalni lewicowcy, jak i pisowskie zawodowe trolle.

Z kolei Rafał Woś i Grzegorz Sroczyński (obaj pracujący w najbardziej liberalnych mediach, ale uważający się tam za piątą kolumnę zdrowego populizmu) pchają młodą lewicę w ramiona PiS, powtarzając, że cynicznie wymyślona przez Kaczyńskiego korupcja polityczna, kupowanie głosów za publiczne pieniądze to „ciekawe programy socjalne”, które lewica powinna wspierać, których się od PiS powinna uczyć.

Autoparodią nowej antyliberalnej lewicy stał się Jakub Pietrzak, który wystąpił – najpierw na łamach Krytyki Politycznej, później w gazecie.pl – z manifestem zatytułowanym „Kapitalizm jest obrzydliwy i doprowadza mnie do płaczu”. Autor podpisujący się dumnie jako „aktywista, bumelant, instagramer” od wielu lat bez sukcesu studiuje na różnych humanistycznych kierunkach. W swoim manifeście pisze: „ostatni rok udało mi się przeżyć dzięki rodzicom (…) ciągle protestowałem, zamiast wziąć się do normalnej roboty, bo i powodów do sprzeciwu była masa”. Po czym z ogromną pogardą opisuje wszystkie oferty pracy dla studentów, które w międzyczasie odrzucił. I domaga się od kapitalizmu, aby go utrzymywał za to, że on prowadzi (głównie w swojej głowie) rewolucyjną działalność. Znowu dawna tragedia wraca jako farsa. Lenin szydził kiedyś, że „kapitaliści sprzedadzą sznur, na którym ich powiesimy”. Jakub Pietrzak na poważnie domaga się od kapitalistów, aby sfinansowali jego działalność mającą doprowadzić do upadku kapitalizmu w Polsce.

To nie jest lewica, to nie jest socjaldemokracja, która pracę zawsze uważała za wartość. To tylko dekadencja dzieci, które tak długo żyły z tygodniówek od swoich rodziców, że nawet redystrybucja socjalna czy koncepcja gwarantowanego dochodu podstawowego to dla nich tylko wizja tygodniówki wypłacanej im do końca życia przez państwo.

Nowa antyliberalna polska lewica kopiuje swoje roszczenia i hasła z formacji antyliberalnej lewicy nowojorskiej, londyńskiej, paryskiej, berlińskiej. Nawet tam jednak hasło gwarantowanego dochodu podstawowego nie ma takiego wzięcia. W Polsce jest groteskowe, bo nie byliśmy przez ostatnie 300 lat globalnym imperium, ale ofiarą imperiów. Młodzi Polacy nie mogą być rentierami przejadającymi zakumulowane przez wiele pokoleń bogactwo, bo tego bogactwa po prostu tu nie ma. Jednak każde przypomnienie, że dopiero jedno pokolenie odbudowuje Polskę ze społecznych i gospodarczych ruin pozostawionych przez „realny socjalizm”, zostaje uznane za „martyrologię staruszków”. Pokolenie transformacji odniosło sukces, przekonując swoje dzieci, że żyją już w Central Parku albo na Rive Gauche. Skutecznie ukryliśmy prawdę o tym, że dopiero wygrzebujemy się z nędzy. Jednak dziś ten „sukces” obrócił się przeciwko nam.

KONFLIKT POKOLEŃ

Spór ma ewidentnie charakter pokoleniowy, co widać najlepiej w atakach Kai Puto czy młodych antyliberalnych feministek na Dorotę Wellman, Agatę Bielik-Robson, Monikę Płatek, a nawet Kazimierę Szczukę czy Magdalenę Środę (te dwie ostatnie realnie torowały drogę dla feminizmu w Polsce, płacąc za to cenę osobistą i zawodową). Jednak dla „młodszych sióstr” nawet „siostry starsze” nie są towarzyszkami wspólnej walki, ale wyłącznie celebrytkami tarasującymi drogę do medialnej sławy. Agatę Bielik-Robson, która do znudzenia powtarza, że jedyną szansą liberalnej Polski jest socjaldemokratyczna korekta, w polemicznych tekstach i internetowych szyderach młodej lewicy uparcie nazywa się „neoliberałką”, „powtarzającą brednie Korwina”.

W tych polemikach rozpływają się pojęcia i sensy. Jedynym czytelnym przekazem pozostaje pokoleniowy re- sentyment i zawiść. Z każdego tekstu młodych przebija jeden zarzut: dlaczego starsi mają pieniądze czy rozpoznawalność publiczną, a my nie? To prawda, że w krajach o utrudnionym awansie pokoleniowym, społecznym częścią odpowiedzi są niezasłużone czy odziedziczone przywileje. Ale inną częścią odpowiedzi jest to, co nie przychodzi do głowy młodym dekadentom udającym lewicę.

Rozpoznawalność medialna, zdolność napisania tekstu, a czasami także pieniądze (nie żadne kokosy, bo liberalni celebryci jako pracownicy akademiccy czy gazetowi publicyści zarabiają przez całe życie pieniądze, które prezes spółki skarbu państwa z legitymacją od Kaczyńskiego albo Jakiego zarabia w pół roku) są konsekwencją tego, że ci ludzie uczyli się, pracowali, ryzykowali, byli przedsiębiorczy. Pracując na zmywaku czy podmywając pupy angielskich lub niemieckich staruszków, robili doktoraty, uczyli się języków, zaczynali pisać. Rozpoznawalność i pieniądze przychodzą na końcu tej drogi. Domaganie się przez „rewolucyjnego bumelanta” Jakuba Pietrzaka nagrody za samo przyjście na świat jest auto- kompromitacją dla całej formacji, która taki język choćby toleruje.

BŁĘDY LIBERAŁÓW

Pierwszym błędem jest mylenie młodych dekadentów z jakąkolwiek lewicą. I tłumaczenie się przed nimi z błędów transformacji. Nie znaczy to, że III RP nie popełniła błędów. Jednak zarówno ofiarą tych błędów, jak i adresatem programów naprawczych liberalnej Polski powinna być zupełnie inna młodzież. Młodzież nie szczycąca się swoim „rewolucyjnym bumelanctwem”, ale walcząca kłami i pazurami o możliwość społecznego awansu. Prawica w 2015 roku zdobyła władzę w Polsce nie dlatego, że poparli ją warszawscy hipsterzy, ale dlatego, że zdołała wykorzystać energię społecznego awansu młodzieży z prowincji. Kaczyński zastosował przy tym najbardziej patologiczny model awansu, znany z PRL – awans dzięki legitymacji partyjnej, a nie dzięki nauce czy pracy. Liberałowie muszą na to odpowiedzieć propozycją awansu merytokratycznego.

Władzy w państwie nigdzie nie zapewniają arystokratyczne elity – bo są już najedzone, a „tłuste koty” nie potrafią się nawet bronić. Ale władzy nie zapewnia też lud kupowany za 500 albo 300 złotych. Władzę daje poparcie ludzi, którzy walczą o to, aby z ludu przedostać się do elit. Oni ogniskują w sobie całą społeczną energię. Ludwik Dorn krytykował kiedyś PiS za klip wyśmiewający Jolantę Kwaśniewską uczącą Polaków jeść bezę łyżeczką. Powiedział wtedy, że najlepszy element społeczeństwa to ludzie z prowincjonalnego, pokoleniowego, społecznego awansu. A właśnie oni nie wiedzą, jak jeść bezę, i warto na poważnie ich tego uczyć, zamiast się z nich śmiać. Kaczyński pojął tę lekcję, zdobył władzę i niszczy III RP.

W rzeczywistości PO czy Nowoczesna nie są partiami arystokratów, ale formacjami słoików i awansiarzy. Tacy są Schetyna, Lubnauer, Witczak, Nitras czy Joanna Mucha. Kiedy sobie o tym przypomną, kiedy do innych słoików i awansiarzy znowu się zwrócą, wtedy odbiorą PiS monopol na awans i odbiorą mu władzę. Liberałowie mają w swoich programach pomysły dla młodych ludzi spragnionych społecznego awansu. Stypendia – ale nie dla „rewolucyjnych bumelantów” w rodzaju Jakuba Pietrzaka, ale dla 10, 20, 30 procent najlepszych uczniów w każdej szkole i gminie. Mają program przywrócenia służby cywilnej, jej umasowienia, otwarcia – na młodych ludzi z najlepszymi ocenami, kompetencjami, dorobkiem, a nie na misiewiczów z partyjną legitymacją PiS. Rafał Trzaskowski jest inteligentem, ale takim, który wyrastał w blokach, tak jak większość z nas. Fakt, że w szkole, zamiast bumelować, nauczył się paru języków, to powód do dumy i cała antyinteligencka pogarda Adama Leszczyńskiego tego nie zmieni. Róża Thun jest dzielną krakowską mieszczką, która wybiła się w Europie. Nie musi ciągle robić aluzji do swojego arystokratycznego pochodzenia i powinowactwa. Krzysztof Brejza, autor najboleśniejszego ciosu zadanego przez Platformę PiS, nie jest arystokratą, ale słoikiem z Inowrocławia pragnącym się przebić w Warszawie.

Wszędzie tam, gdzie polscy liberałowie i liberałki dadzą sobie nałożyć gębę arystokracji, zostaną przez populistów zabici. Wygrają, jeśli sobie przypomną, że cała liberalna Polska, cała III RP, czerpała swoją energię ze społecznego i pokoleniowego awansu. Ale o tym wszystkim polscy liberałowie muszą rozmawiać z żądną awansu, ambitną i pracowitą młodzieżą z prowincji czy społecznych „dołów”, a nie z dekadentami z hipsterskiej warszawskiej lewicy.

Opracowanie: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych