Z Leszkiem Żebrowskim, autorem książek historycznych rozmawia Wojciech Wybranomki, DoRzeczy, nr 2/305, 7-13.01.2019
WOJCIECH WYBRANOWSKI: Na wniosek IPN sąd wydał europejski nakaz aresztowania wobec Stefana Michnika, przyrodniego brata Adama Michnika. Wierzy pan w to, że Szwedzi wydadzą go Polsce?
LESZEK ŻEBROWSKI: Nie wierzę, bo nie ma ku temu żadnych podstaw. Stefan Michnik uzyskał w Szwecji status… uchodźcy politycznego, prześladowanego przez władze komunistyczne, podobnie jak Włodzimierz Brus i Helena Wolińska w Wielkiej Brytanii. Dla nas to absurd, ale taka była rzeczywistość tamtych czasów. Ten stan utrzymuje się do dziś. W dodatku Polska jest dla przeciętnego Szweda, ale również dla władz tego kraju państwem niedemokratycznym, prześladującym swych dawnych i obecnych obywateli. Opinię publiczną kształtują w Szwecji, podobnie jak u nas, mass media. A one wszystko wiedzą lepiej. Skomplikowany system prawny UE jest tak skonstruowany, że zawsze znajdą się odpowiednie kruczki prawne, aby coś uzyskać lub do czegoś nie dopuścić. To elephantiasis prawnicza, gdzie o wszystkim decydują odpowiednie formułki, a nie dążenie do elementarnej sprawiedliwości.
Podobny wniosek został już złożony kilka lat wcześniej i odrzucony przez Szwedów. Teraz jednak śledczy nieco inaczej go uzasadniają. Wskazują w nim, że popełnione przez Stefana Michnika czyny miały charakter zbrodni ludobójstwa.
To nie jest sprawa argumentacji, ale ochrony, nie tylko medialnej, zbrodniarzy komunistycznych w sferze prawnej UE, w tym Szwecji. Europa została formalnie zdenazyfikowana, ale nie zdekomunizowana. Tam nie tylko symbole komunistyczne, lecz także partie i organizacje jawnie głoszące pochwały komunizmu są lepiej traktowane i chronione niż antykomuniści. Stefan Michnik jest zbrodniarzem sądowym, orzekał w sprawach, gdzie zapadały wyroki śmierci i były one wykonywane. Po 1989 r. zostały one uznane za nieważne. Życia to ofiarom nie przywracało, ale sprawcy powinni ponieść określone konsekwencje. Nic takiego nie nastąpiło. Trudno ścigać poza granicami kraju zbrodniarzy sądowych, jeśli w obecnej Polsce nie zostali oni rozliczeni, a niektórzy jeszcze żyją pośród nas i mają się bardzo dobrze. Argument zaś o zbrodniach ludobójstwa nie trafia w Europie i szerzej – w świecie państw demokratycznych – na podatny grunt, to określenie jest bowiem nieformalnie zastrzeżone tylko wobec zbrodni wojennych i okupacyjnych III Rzeszy Niemieckiej.
Rzeczywiście, nie udało się do tej pory doprowadzić do wydania Polsce żadnego z komunistycznych zbrodniarzy, którzy znaleźli bezpieczny azyl za granicą. Dwukrotnie odrzucano wniosek o ekstradycję Heleny Wolińskiej, upadł też wniosek o wydanie Polsce Szlomo Morela. Może to jednak kwestia słabości państwa polskiego?
Słabość obecnego państwa polskiego ma znaczenie, oczywiście. Jeśli III RP nie odcięła się zdecydowanie od Polski Ludowej, jeśli cały system prawno-ustrojowy, instytucje i obsady kadrowe komunistycznego państwa w sposób bardzo łagodny przeszły do III RP, funkcjonując w niej bez żadnych konsekwencji, to jak można domagać się rozliczeń niektórych zbrodniarzy komunistycznych, którzy znaleźli się za granicą? Pamiętajmy, że III RP wypłacała im świadczenia emerytalne i rentowe! Czy państwo polskie dokonało formalnej dekomunizacji, uznając PPR-PZPR za struktury nielegalne, powołane, nadzorowane i kierowane przez Związek Sowiecki? Nie. Czy państwo polskie uznało aparat terroru za formacje zbrodnicze? Nie. Czy prokuratura wojskowa i sądownictwo wojskowe, w tym osławione Wojskowe Sądy Rejonowe, zostały uznane za struktury nielegalne? Wszak były one powołane niezgodnie nawet z komunistycznym, ówczesnym „prawem” – nie ustawami, ale rozkazami sowieckiego namiestnika wojskowego Michała Żymierskiego (przypominam: w II RP zdegradowanego do stopnia szeregowca i wydalonego z WP), następnie współpracownika sowieckiego wywiadu wojskowego. Wojskowe Prokuratury Rejonowe i Wojskowe Sądy Rejonowe sporządzały akty oskarżenia i wydawały wyroki, w tym bardzo liczne wyroki śmierci, które od samego początku były nieważne. Struktury te nie miały bowiem prawa do zaistnienia i działania, ich wyroki po 1989 r. były masowo unieważniane, polskie państwo zostało zmuszone do wypłaty odszkodowań.
Notabene żenująco niskiej wysokości….
Jednak to my wszyscy ponieśliśmy te koszty, a nie zbrodniarze, żaden z nich nie został bowiem skazany za popełnione zbrodnie sądowe, ich majątki nie zostały skonfiskowane. Zagranica miała i ma zatem znakomity pretekst, aby zbrodniarzy komunistycznych z Polski Ludowej chronić przed… represjami w obecnej Polsce. Z drugiej strony ważna jest świadomość europejskich elit politycznych, prawnych, naukowych, medialnych. Dla nich fakt działalności określonych ludzi, którym my przypisujemy zbrodnie (nie tylko sądowe] w organizacjach komunistycznych, w tym w aparacie terroru, nie jest żadnym problemem.
Na zarzut, że Polska nie ściga skutecznie tych, którzy prześladowali eneszetowców czy akowców, w medialnym mainstreamie bardzo często pada odpowiedź, że żołnierze wyklęci często mieli jakoby dopuszczać się zbrodni na bezbronnej ludności. I padają przykłady tzw. mordu w Borowie, niektórzy przypisują też NSZ tzw. zbrodnię na Żydach w Ludmiłówce.
Nie było żadnego mordu pod Borowem – to była likwidacja bandyckiej, rabunkowej grupy działającej w lasach kraśnickich, kierowanej przez przedwojennego bandziora, podporządkowanej nominalnie Gwardii Ludowej. Grupa ta nie prowadziła żadnych działań przeciwko Niemcom, co więc robiła w lesie? Po ich ujęciu przez oddziały NSZ, dowodzone przez mjr. Leonarda Zub-Zdanowicza „Zęba”, odbył się sąd połowy. Ci, którym udowodniono winę, m.in. na podstawie zeznań okolicznych mieszkańców, zostali rozstrzelani. Uznani za niewinnych – zostali zwolnieni. Propaganda komunistyczna od początku określiła to jako… „drugi Katyń”! Bezczelność komunistów i ich epigonów nie zna granic. Eneszetowcom po wojnie, już w Polsce Ludowej, przypisywano też zbrodnie komunistów, popełnianie podczas okupacji niemieckiej na Żydach. Tak było m.in. ze zbrodniami dokonanymi przez zgrupowanie GL Grzegorza Korczyńskiego na Lubelszczyźnie. Akowcy i eneszetowcy, miesiącami dręczeni w śledztwach, przyznawali się do czynów przez siebie niepopełnionych.
A jednak postawy niektórych żołnierzy wyklętych mogą budzić wątpliwości. Choćby kpt. Romualda Rajsa, którego – zdaniem niektórych historyków opierających się na materiałach śledztwa IPN – obciążają mordy na ludności białoruskiej, czy kpt. Józefa Kurasia ps. Ogień.
Wszystkie tego typu zarzuty muszą być cierpliwie i starannie badane i wyjaśniane. Jak na razie mamy do czynienia bardziej z propagandą niż z udowodnionymi czynami. Brygada NZW, dowodzona przez kpt. Romualda Rajsa „Burego”, operowała m.in. na terenie zamieszkanym przez prawosławną ludność białoruską. W szeregach NZW, w tym brygady, było wielu żołnierzy wyznania prawosławnego, narodowości białoruskiej. Ówczesne podziały nie przebiegały bowiem między wyznaniami i narodowością. Kryterium oceny był stosunek do Polski i jej niepodległości. Tam, gdzie działała agentura NKWD oraz UB i było poparcie dla komuny, tam były represje na większą skalę wobec Polaków niż Białorusinów. Tam, gdzie była choćby neutralność wobec podziemia niepodległościowego, tam żadnych represji nie było. A historia Józefa Kurasia „Ognia” jest jedną z najbardziej zakłamanych historii żołnierzy wyklętych. W celu zohydzenia go komuniści spreparowali nawet jego osobiste zapiski (w kilku wersjach], zwane popularnie „Dziennikami”. Oryginalnej ich wersji jednak do dziś nie odnaleziono, jest bardzo prawdopodobne, że zostały bezpowrotnie zniszczone. Do dziś służą one jako podstawa do oskarżania go, bez odpowiedniej weryfikacji. Tam, gdzie jeszcze można sprawdzić i zweryfikować ówczesne wydarzenia, okazuje się, że miały one inny przebieg niż znany z propagandy. Jak z tym wszystkim walczyć po kilkudziesięciu latach?
Procesy rehabilitacyjne żołnierzy NSZ czy AK toczą się latami. Wyrok peerelowskiego sądu wydany na płk. Andrzeja Kiszkę ps. Dąb, żołnierza AK i NZW, unieważniony został dopiero w grudniu tego roku, rok po śmierci Kiszki, choć on sam ubiegał się o to od początku lat 90. Z czego to wynika?
Te sprawy to oczywisty skandal, ale są one konsekwencją uznania ciągłości politycznej i prawnej III RP z PRL.
Po 1918 r. instytucje prawne II RP nie ciągały po sądach weteranów powstania styczniowego, aby udowadniali swą niewinność! Jeśli walczyli z carskim wojskiem, likwidowali carskich żandarmów i urzędników, to nie byli zbrodniarzami i buntownikami, choć tak oceniały carskie sądy. W III RP to skazani komunistycznymi wyrokami żołnierze WP i cywilni uczestnicy powstania antykomunistycznego musieli udowadniać swą niewinność. Byłem wielokrotnie świadkiem, jak oni lub – jeśli nie przeżyli tamtej epoki – ich rodziny byli upokarzani na salach sądowych. Gdyby III RP uznała tamte wyroki za nieważne z mocy prawa (skoro prokuratury wojskowe i sądy wojskowe nie miały podstaw do zaistnienia i działania), nie byłoby tego typu spraw. A niektóre ciągnęły się nawet ponad 20 lat! I nie wszystkie zostały do dziś zakończone, co wydaje się po prostu absurdem, ale tak jest.
Nie ma pan poczucia dyskomfortu, przejeżdżając w Warszawie ul. Armii Ludowej?
Na tego rodzaju nazewnictwo i szerzej – pomniki, tablice – uczulony byłem od zawsze. To zasługa mego śp. ojca, oficera ZWZ-AK i następnie więźnia politycznego. Pamiętam, że od dziecka starał się wszystko mi wyjaśniać, tłumaczyć. Ja tę wiedzę przenosiłem następnie do szkoły, dzieląc się nią z kolegami. Bywały z tego powodu kłopoty, ale można to było przetrzymać. Armia Ludowa, wcześniej Gwardia Ludowa, była agenturalnym narzędziem Związku Sowieckiego służącym zniewoleniu Polski. Dostarczała istotnych informacji o Polskim Państwie Podziemnym, w tym personalnych, a nawet stosowała najbardziej niegodziwe metody, denuncjując polskich niepodległościowców do Gestapo. Były również wspólne akcje funkcjonariuszy AL, NKWD i funkcjonariuszy bezpieczeństwa III Rzeszy Niemieckiej w Warszawie przeciwko polskim organizacjom konspiracyjnym, jak choćby 17 lutego 1944 r. na ul. Poznańskiej 37 przeciwko Delegaturze Rządu na Kraj. Dzisiaj dysponujemy wystarczającą liczbą dowodów, aby sowieckie formacje „zdekomunizować” nie tylko w przestrzeni publicznej, lecz także w propagowaniu polskiej historii. Niestety, symbioza postkomunistów z częścią elit solidarnościowych po 1989 r. zaszła tak daleko, że wojenni i powojenni komuniści, niezależnie od swojej haniebnej działalności, zyskali bardzo możnych protektorów. Pamiętam próby podejmowane przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego, aby w stolicy znieść aleję Armii Ludowej. On wiedział, że historia AL w powstaniu warszawskim jest całkowicie zakłamana. Jednak nie tylko nie znalazł wśród swych kolegów z ówczesnej Unii Demokratycznej (Unii Wolności) zrozumienia, ale wręcz spotkał się ze zdecydowanym oporem. Gdy wręczyłem mu trzy tomy dokumentów źródłowych zawartych w książce „Tajne oblicze GL-AL i PPR” w opracowaniu Marka J. Chodakiewi- cza, Piotra Gontarczyka i moim, cieszył się jak dziecko, myśląc, że pójdzie mu łatwiej. Nic z tego, w dodatku zrozumiał, że nie o prawdę w tym wszystkim chodzi. Stwierdził, że formacja budująca III RP w znacznym stopniu wywodzi się z komunistycznych „elit” i nie pozwoli ona wyrwać sobie spod nóg swego fundamentu ideowo-politycznego.
Pytam, bo zdaniem obecnego prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego Armia Ludowa „wykrwawiała się” w boju o wyzwolenie Warszawy…
AL w powstaniu warszawskim nawet w świetle jej własnych dokumentów chluby Warszawie nie przynosi, wprost przeciwnie. Miażdżąca jest również ocena tej formacji dokonana przez dowódcę powstania, gen. Antoniego Chruściela „Montera”, z 1 października 1944 r., gdy działania zbrojne jeszcze trwały.
Mamy tu do czynienia z ewidentnie złą wolą i jednocześnie bezgraniczną ignorancją obecnego prezydenta Warszawy i szerzej: jego zaplecza politycznego. Zła wola polega na tym, że gdyby to np. PiS forsował utrzymanie komunistycznego nazewnictwa i związanej z tym symboliki, to PO byłaby natychmiast przeciw…
Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych