Tomasz Gabiś, DoRzeczy, nr 7/310, 11-17.02.2019 r.
Niewykwalifikowani imigranci nie uratują Niemców przed pułapką demograficzną. Za to pogłębią problemy socjalnego państwa
W medialnej propagandzie w Niemczech masowa imigracja przedstawiana jest jako zjawisko na wskroś pozytywne, jako wzbogacenie wszystkich sfer życia, szansa dla Niemiec, którą stwarza „kolorowa różnorodność”. Większość polityków i główne media nie ustają w zapewnieniach rdzennych mieszkańców, jakie ogromne korzyści – gospodarcze, społeczne, kulturalne, finansowe, demograficzne – przynosi im masowa imigracja z krajów Trzeciego Świata.
Nie oznacza to jednak, że nie było ani nie ma w Niemczech naukowców, badaczy problemu i niezależnych publicystów, którzy na pierwszym miejscu stawiają intelektualną uczciwość i naukową ścisłość. Nic zatem dziwnego, że dochodzą do wręcz przeciwnych wniosków. Szkoda, że w Polsce tak mało korzysta się z ich ustaleń, bo przecież śledzą oni z bliska i analizują problem imigracji od dziesięcioleci, domagając się nie od dziś skierowania polityki imigracyjnej na tory politycznego i ekonomicznego rozsądku. Należą do nich: profesorowie Robert Hepp, Gunnar Heinsohn, Rolf Peter Sieferle, Hans-Werner Sinn, Herwig Birg. Spoza świata akademickiego przede wszystkim wymienić należy Thilo Sarrazina.
Krytycy masowej imigracji podkreślali, że problemem dla narodu nie jest imigracja jako taka, ale to, kim są i jacy są imigranci. Zwracali uwagę, że błędem lub celową manipulacją jest posługiwanie się ogólnym pojęciem „imigranci”, bez różnicowania poszczególnych grup etnokulturowych czy etnoreligijnych, tak jakby imigranci z krajów europejskich nie różnili się niczym od przybyszów z tureckiej Anatolii czy Afganistanu.
KIM SĄ IMIGRANCI
Imigracja z tego samego lub bliskiego kulturowo obszaru to coś zupełnie innego niż imigracja niewykształconych, niewykwalifikowanych mas ludzi z obcych, odległych kultur, którzy się nie integrują, to znaczy nie przystosowują się do kultury narodu większościowego ani nie włączają produktywnie w wysokorozwinięty system przemysłowy, socjoekonomiczny i technologiczny. Nawet jeśli imigrant z Afganistanu założy jako tako prosperujący stragan, to nie sektor drobnego handlu i niskopłatnych miejsc pracy stanowi o gospodarczej prężności i sile Niemiec. Niemcy potrzebują dziś nie właścicieli straganów, lecz wysoko wykwalifikowanych robotników, techników i inżynierów.
Rządzący oraz ich medialni współpracownicy nigdy nie wyjaśnili tubylcom, jak można niewykształconych i na ogół niewykwalifikowanych obcokrajowców zatrudnić efektywnie w nowoczesnej gospodarce, już teraz borykającej się z bezrobociem wśród ludzi o niskich kwalifikacjach. Za czasów Adenauera i Erharda obowiązywała zasada: „potrzebujemy wyłącznie potrzebnych rąk do pracy” – czyli rekrutowano cudzoziemskich robotników do tych branż i przedsiębiorstw, gdzie mogli od zaraz, ewentualnie po krótkim przyuczeniu i przeszkoleniu, pracować. Zasada ta odpowiadała potrzebom i możliwościom niemieckiego rynku pracy i niemieckiej gospodarki. Praca dla imigrantów była z góry zagwarantowana. To pragmatyczne podejście zostało potem porzucone na rzecz polityki coraz bardziej „otwartych granic”. „Wzbogacenie” zwykłych autochtonicznych Niemców dzięki masowej imigracji z odległych kręgów etnokulturowych, z pozaeuropejskich krain (lub z najbiedniejszych regionów Europy) to w stu procentach mit – dotyczy to wszystkich dziedzin życia gospodarczego, społecznego i kulturalnego. Imigracja nie rozwiązuje też żadnego z problemów wynikających z demograficznego upadku Niemiec.
KOSZT WYŻSZY NIŻ ZYSK
W wydanej w 2010 r. książce „Deutschland schafft sich ab” („Niemcy likwidują się same”) Thilo Sarrazin z kalkulatorem i ołówkiem w ręku wyliczył, że koszty imigracji znacznie przewyższają korzyści, jakie miała ona przynieść. A już w 1988 r. prof. Robert Hepp w książce „Die Endlósung der Deutschen Frage – Grundlinien einer politischen Demographie in der Bundesrepublik Deutschland” („Ostateczne rozwiązanie kwestii niemieckiej – zarys demografii politycznej w Republice Federalnej Niemiec”) obalał wszystkie argumenty za tym, że masowa imigracja „zabezpieczy poziom życia i emerytur”, pokazywał rzeczywiste, a nie fałszowane, zaniżane przez czynniki rządowe i media, koszty masowej imigracji. Dwadzieścia lat temu w rozmowie z dziennikiem „Die Welt” prof. Herwig Birg, dyrektor Instytutu Badań Ludności i Polityki Socjalnej uniwersytetu w Bielefeld, stwierdził jednoznacznie, że błędem jest postrzeganie masowej imigracji jako czynnika wzbogacającego dane społeczeństwo pod względem ekonomicznym i kulturowym. Jeśli przy malejącej liczbie ludności Europy i jednoczesnym wzroście liczby ludności w krajach leżących po drugiej stronie Morza Śródziemnego strumienie potencjalnych imigrantów płynące z tych krajów podwoją swoją liczebność, to sytuacja stanie się dramatyczna, a problemy społeczne i ekonomiczne ulegną poważnemu zaostrzeniu. Profesor Birg podkreślał, że w sytuacji, kiedy w różnych miastach niemieckich liczba imigrantów przekracza 20 proc., a w wielu dzielnicach – 50 proc., nie może być mowy o jakiejkolwiek integracji, a jeśli już, to w odwrotnym kierunku, czyli integracji mniejszości niemieckiej do większości imigranckiej.
Dodajmy tu, że obecnie w niektórych dzielnicach Hamburga w grupie mieszkańców poniżej 18 lat większość stanowią imigranci. W Billstedt jest ich 74,8 proc. w Jenfeld – 74,9 proc., Rothenburgsort – 77,6 proc., Neuallermóhe – 78,1 proc., Wilhelmsburgu – 78,9 proc., Harburgu – 82,2 proc., Steinwerder – 87,7 proc., Hammerbrook – 91,5 proc., Veddel – 93,1 proc., Billbrook – 98 proc. (wśród 170 uczniów tamtejszej szkoły podstawowej jest tylko troje niemieckich dzieci, język niemiecki jest w niej nauczany jako język obcy). Wśród dzieci poniżej 15 lat w Berlinie prawie 50 proc. ma imigranckie pochodzenie, w Stuttgarcie – 60 proc. dzieci i młodzieży poniżej 18 lat ma pochodzenie imigranckie, w dawnych Niemczech Zachodnich, włącznie z Berlinem, 42 proc. dzieci poniżej sześciu lat pochodzi z rodzin imigranckich, w Kolonii, Monachium, we Frankfurcie nad Menem, w Duisburgu – 50 proc., w Augsburgu – 68 proc.
Profesor Birg zwracał też uwagę na reetnizację np. mniejszości tureckiej, której przedstawiciele w drugim lub trzecim pokoleniu – wbrew oczekiwaniom, że się w pełni zintegrują albo zasymilują – zaczynają orientować się na kulturę kraju, z którego pochodzą ich przodkowie. Nie tylko więc nie zachodzi, wspierane przez władze, zwiększone zmieszanie (Vermischung), lecz następuje wręcz etniczne „odseparowanie” (Entmischung).
KWALIFIKACJE
Ekonomista prof. Hans-Werner Sinn (w latach 1999-2016 dyrektor monachijskiego Instytutu Badań nad Gospodarką) wskazuje, że imigranci w swojej masie mają wykształcenie i kwalifikacje poniżej przeciętnej, w związku z tym ci z nich, którzy pracują, zarabiają poniżej przeciętnej. Dlatego są beneficjentami państwa socjalnego w ponadprzeciętnym stopniu, gdy chodzi zarówno o zakres świadczeń (korzystają ze wszystkich możliwych świadczeń publicznych), jak i ich wysokość. Ponieważ w sumie państwo socjalne transferuje środki od tych zarabiających powyżej do tych zarabiających poniżej przeciętnej, jest rzeczą („fizycznie”) niemożliwą, żeby ci drudzy przyczyniali się do ogólnego wzrostu bogactwa narodowego.
Politolog, historyk i socjolog, prof. Rolf Peter Sieferle (zm. 2016 r.) w książce „Das Migrationsproblem. Uber die Unvereinbarkeit von Sozialstaat und Masseneinwanderung” („Problem migracji. O niemożliwości pogodzenia państwa socjalnego i masowej imigracji” 2017) dowodzi, że państwo socjalne nie może przetrwać z różnych przyczyn, a jedną z podstawowych jest masowa imigracja. Niemieckiej elicie odebrało, zdaniem Sieferlego, polityczny rozum. Jej przedstawiciele mówią o braku rąk do pracy, podczas gdy wpuszczanie masowo analfabetów, ludzi bez kwalifikacji i żadnego wykształcenia jest – w obliczu postępującej digitalizacji, robotyzacji i automatyzacji – ogromnym błędem, gdyż prowadzi do obniżenia ogólnego poziomu nauczania, podczas gdy wyłącznie intensywne podnoszenie kwalifikacji i poziomu potrzebnego wykształcenia może być remedium na brak ludzi w sektorach istotnych dla gospodarki. Im więcej niewykwalifikowanych i niewykształconych wpuszcza się do kraju, tym słabsza motywacja dla sił fachowych z zagranicy, by się osiedlać, i coraz silniejszy motyw dla krajowych specjalistów, by emigrować. A to oznacza, że liczba tych, którzy mają największe osiągnięcia w pracy zawodowej i dobrze zarabiają, a tym samym są w państwie socjalnym świadczeniodawcami, będzie maleć, liczba zaś świadczeniobiorców – rosnąć. Stąd też państwo socjalne pod ciężarem masowej imigracji (oraz innych czynników) nieuchronnie musi się zawalić.
Na rzeczywiste, wysokie koszty masowej imigracji z krajów pozaeuropejskich wskazywał wielokrotnie prof. Gunnar Heinsohn, według którego wśród „uchodźców” przybyłych w ostatnich latach do RFN tylko 10 proc. ma kwalifikacje odpowiadające wymogom wysokorozwiniętej technologicznie cywilizacji przemysłowej. Profesor Heinsohn domaga się restrykcyjnej polityki imigracyjnej, zgodnie z którą tylko ludzie wykwalifikowani mogliby osiedlać się w Niemczech, i alarmuje, że obecna polityka imigracyjna, nakładająca coraz większe finansowe ciężary na barki młodego pokolenia, powoduje drenaż mózgów, bo co roku kraj opuszcza 80 tys. osób (140 tys. wyjeżdża, 60 tys. powraca) – tych najbardziej ambitnych, najinteligentniejszych, najwyżej wykwalifikowanych i najbardziej kompetentnych. Tym samym stale zmniejsza się w Niemczech grupa, która płaci ponad dwa razy więcej w podatkach i daninach publicznych, niż dostaje od państwa. Natomiast zwiększa się grupa tych, którzy żyją w dużej części lub całkowicie na koszt innych. Argument, że masowa imigracja pomoże odwrócić niekorzystne trendy demograficzne grożące załamaniem systemu emerytalnego, a wraz z nim całego państwa socjalnego, jest według prof. Heinsohna absurdalny. Jego zdaniem katastrofa demograficzna w połączeniu z masową imigracją z krajów Trzeciego Świata wprowadza Niemcy na drogę wiodącą ku społeczno-gospodarczej degradacji.
PO OKRUCHY DOBROBYTU
Austriacki historyk idei, socjolog i politolog, były kierownik Instytutu Polityki, Religii i Antropologii na uniwersytecie w Innsbrucku, Michael Ley, w książce „Die kommende Revolte” („Nadciągająca rewolta”, 2012) wskazywał na fatalny proces, polegający na tym, że oprócz dynamicznych, wykształconych lub zdolnych do zdobycia wykształcenia imigrantów przybywających do społeczeństw rozwiniętych wdzierają się tam miliony imigrantów niewykwalifikowanych, aby w smutnym pejzażu europejskich przedmieść łapać ostatnie okruchy ze stołu dawnych społeczeństw dobrobytu, konkurując z już osiadłym subproletariatem o coraz szczuplejsze budżety państwa socjalnego. Powstają etniczno-religijne „społeczności równoległe”, gromadzi się materiał zapalny dla socjalno-etnicznych i politycznych konfliktów. Zwłaszcza że przy erozji systemów zabezpieczenia socjalnego, stagnacji gospodarczej lub spadku dochodu narodowego zadłużone ponad miarę rządy nie będą w stanie rozszerzyć zasięgu państwa socjalnego, aby zachować pokój społeczny. Kreatorzy polityki imigracyjnej i zwolennicy „społeczeństwa wielokulturowego” nie respektowali fundamentalnej zasady, że interesowi ekonomicznemu imigrantów zaspokajanemu dzięki samej możliwości osiedlenia się w bogatszym kraju musi odpowiadać interes ekonomiczny jego rdzennych mieszkańców; żądanie uwzględnienia tego interesu jest czymś absolutnie prawowitym. Wybrano jednak inną, całkowicie błędną drogę, bezrefleksyjnie przyjmując miliony ludzi z innych kultur i religii, których interesy materialne są niezgodne z interesami materialnymi goszczących ich krajów.
Ze wszystlkich poważnych niemieckich publikacji jasno wynika, że importowanie do Niemiec z odległych kulturowo krajów pozaeuropejskich mas ludzi nieposiadających kwalifikacji nie przynosi autochtonicznym Niemcom żadnych korzyści. Muszą oni pokrywać wydatki na tzw. integrację, która i tak na masową skalę nigdy się nie udaje, oraz coraz bardziej rosnące wydatki na system socjalny. Imigracja obniżyła produktywność gospodarki niemieckiej. A negatywny bilans także w przyszłości nie zostanie zrównoważony, obciążając kosztami następne pokolenia.
Wspomniany wyżej prof. Herwig Birg ostrzegał w 1998 r., że chaotyczny masowy napływ imigrantów do Niemiec, w powiązaniu z polityczną biernością polityków wobec problemów demograficznych, zagraża egzystencji Niemiec, podobnie jak obie wojny światowe w XX w. I wieścił kasandrycznie: „Nie powinniśmy robić sobie złudzeń. Jeśli Europa zamierza na stałe stać się kontynentem imigracyjnym, to w dłuższej perspektywie nie będzie Europy. W obliczu potencjału ludnościowego Azji, Afryki i Ameryki Południowej w XXI w. należałoby – w przypadku otwarcia granic – założyć, że nie tylko Niemcy jako naród znikną, lecz także zniknie cała Europa jako obszar kulturowy (Kulturraum)”. Dwadzieścia lat później, w lipcu zeszłego roku, prof. Thomas Mayer, ekonomista z uniwersytetu w Witten/Herdecke, ogłosił gościnnie na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” artykuł zatytułowany „Albo Europa będzie twierdzą, albo jej nie będzie”. Dramatyczne zmiany demograficzne sprawią, że w następnych dekadach napierać będzie na Europę jeszcze więcej imigrantów i „uchodźców”. Jeśli Europa – konkluduje prof. Mayer – chce ten szturm przeżyć, to musi zmienić swoją politykę, gdyż bez drastycznego ograniczenia imigracji z Azji, Afryki Subsahatyjskiej, Afiyki Północnej i Bliskiego Wschodu nie przetrwa w wolności i dobrobycie.
Oby przytoczone wyżej głosy niemieckich profesorów stanowiły nieśmiałą oznakę powrotu niemieckiej elity politycznej i kulturalnej do zasad zdrowego rozsądku w kwestii imigracji.
Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych