Ukrywanie planów sowieckiego ciosu w plecy

Z prof. Markiem Kornatem, historykiem Polskiej Akademii Nauk rozmawia Marcin Makowski, DoRzeczy, nr 36, 2-8.09-2019 r.

Marcin Makowski: „To jest oszałamiający cios. Kurs całej światowej polityki uległ nagłej zmianie” – zanotował w swoim dzienniku 23 sierpnia 1939 r. rumuński pisarz Mihail Sebastian. Czy podobnie na sojusz niemiecko-sowiecki zareagowali polscy politycy i dyplomaci? Czy rozumieli jego wagę i konsekwencje?

Prof. Marek Kornat: Niestety, spod pióra i z ust żadnego z naszych dyplomatów nie wypłynęła podobna myśl. Powiem więcej – kierownictwo polskiej polityki zagranicznej starało się bagatelizować znaczenie paktu Hitler-Stalin. Uważano, że jest to porozumienie, które służy wyłącznie ułatwieniu Niemcom operacji wywołania wojny.

A Rosjanie nie będą jej aktorami?

Tak jest. Sądzono, że zachowają neutralność zbrojną do momentu, w którym państwa kapitalistyczne będą na tyle wymęczone konfliktem, że Związek Sowiecki wkroczy do wojny, zadając ostatni cios i niszcząc przy okazji ład wersalski. Uważano również, że dla Stalina układ podpisany z III Rzeszą jest głównie gwarancją zachowania stanu posiadania i nieuczestniczenia w wojnie, a nie polem do dalszej ekspansji terytorialnej. Głębszej refleksji po wydarzeniach sierpniowych u elity politycznej II Rzeczypospolitej właściwie nie było. Zresztą nie było na to czasu. Od podpisania paktu Hitler-Stalin do niemieckiej napaści na Polskę minął tylko tydzień.

Niemniej ambasador w Londynie Edward Raczyński już 22 sierpnia ostrzegał MSZ, że Ribbentrop i Mołotow zawarli dodatkowy, tajny układ, na mocy którego „Łotwa, Estonia i Finlandia wchodzą w sferę interesów sowieckich”. Czy coś z tą informacją zrobiono?

Nie wyciągnięto z niej żadnych wniosków, a przynajmniej takich, które znalazłyby odbicie w źródłach dyplomatycznych i aktach MSZ. To dziwne, bo telegram ambasadora Raczyńskiego, o którym pan wspomniał, choć w niepełnym wymiarze, wskazywał, że Rosjanie mają apetyt na coś więcej niż tylko patrzenie, jak Hitler atakuje Polskę.

W jaki sposób Raczyński dotarł do tych informacji?

To do tej pory niejasne, bo treść depeszy sugerowała, że mógł je otrzymać od brytyjskiego Foreign Office. Użył zwrotu „źródło- oficjalne”, a nie z „korpusu dyplomatycznego”. Moim zdaniem Londyn nie dotarł jednak na własną rękę do precyzyjnych ustaleń tajnego protokołu paktu, który został podpisany następnego dnia. Proszę jednak zauważyć, że „przecieki” Raczyńskiego nie mówiły też nic o podziale Polski między III Rzeszę a Związek Sowiecki.

Dlaczego w takim razie przemilczano najważniejsze dla nas ostrzeżenie, zapowiedź czwartego rozbioru Rzeczypospolitej?

To Francuzi dysponowali najprecyzyjniejszymi informacjami o tajnym protokole, pozyskanymi z dwóch źródeł. Na marginesie dodajmy, że ambasada Francji w Moskwie działała dużo lepiej niż brytyjska – w każdym razie tak było, jeśli chodzi o jakość analiz polityki Sowietów. Ambasadorzy francuscy w Berlinie (Robert Coulondre) i Moskwie (Paul-Emile Naggiar) donieśli bowiem do Paryża, że dokona się wielki przewrót w geopolityce Europy Wschodniej. Już 21 sierpnia francuski minister spraw zagranicznych Georges Bonnet dostał raport ambasadora w stolicy ZSRS, że nastąpi „podział Polski i Rumunii” oraz zabór państw bałtyckich. Francuzi mieli również swoje wiadomości w otoczeniu szefa Kancelarii Rzeszy w Berlinie Hansa Lammersa. To nasuwa podejrzenie, że Niemcy sami mogli się zdecydować na przeciek kontrolowany, aby pogłębić defetyzm u Francuzów. Zależało im przecież na tym, aby Francja zachowała się biernie. Pyta pan, dlaczego z tą wiedzą nic nie zrobiono w Paryżu? Powód jest banalny i brutalny jednocześnie: sądzono, że gdyby Polska się dowiedziała, załamałaby się moralnie i psychologicznie, a przez to straciłaby wolę walki. Rozumiejąc brak perspektyw zwycięstwa w wojnie na dwa fronty, armia znalazłaby się w kryzysie, a to oznaczałoby klęskę II Rzeczypospolitej wcześniej, niż zakładano w Londynie i Paryżu.

Czyli zamiast wywiązać się z traktatów, sojusznicy chcieli kupić naszym kosztem więcej czasu na przygotowanie się do własnej obrony?

Wszystkie fakty, które są nam w tej chwili znane, przemawiają za postawieniem takiej tezy. Skoro już 21 sierpnia z Moskwy do Paryża napływa telegram z zarysem ugody niemiecko-sowieckiej w kontekście Polski, a po jej podpisaniu dodatkowe szczegóły dostarczono z ambasady w Berlinie, każda godzina milczenia była skutkiem świadomej decyzji. To stawia pod znakiem zapytania – jeszcze przed wybuchem wojny – całą aliancką wiarygodność. Kalkulacje Francuzów, że dłuższa kampania w Polsce da czas mocarstwom alianckim na dozbrojenie się, były rzeczywistością.

Nie posiadano jednak żadnego skutecznego planu ofensywnego wystąpienia przeciw Niemcom, wierzono w skuteczność Linii Maginota. Francja nie mogła też pozwolić sobie na „prewencyjną” okupację Belgii, bo nastąpiłoby pogwałcenie neutralności tego kraju. W każdym razie głównodowodzący armii francuskiej gen. Gamelin zakładał, że byłoby optymalne, aby Polacy walczyli mniej więcej przez pół roku przeciw Niemcom.

Był chyba jeszcze jeden moment, w którym Francuzi mogli nas ostrzec. 31 sierpnia, w ostatnich godzinach pokoju, ambasador Juliusz Łukasiewicz rozmawiał z ministrem Bonnetem, szukając potwierdzenia informacji Raczyńskiego o przesądzeniu losu Bałtów w dodatkowym protokole paktu Hitler-Stalin.

I również wtedy, z pełną świadomością konsekwencji, nasz sojusznik nie zdobył się na wspomnienie choćby słowem, że Związek Sowiecki zamierza uderzyć na Rzeczpospolitą. To przemyślana taktyka Francuzów, a nie efekt pomyłki czy niewiedzy. Po rozmowie, o której pan mówi, Łukasiewicz poinformował Warszawę w szyfrowym telegramie o wyniku rozmów, choć jego raport był niezwykle lakoniczny. Pamiętajmy, że to były gorące chwile, w których trwały desperackie i ostatnie próby ocalenia pokoju.

W ostatnich godzinach pokoju polskie MSZ dowiedziało się zatem, że „w razie wojny polsko-niemieckiej Sowiety mają podobno zająć Łotwę, Estonię i Finlandię. W obu informacjach nie było żadnych wiadomości co do nas lub Rumunii”.

Jest jeszcze jedna strona, która według naszej aktualnej wiedzy archiwalnej „wiedziała, ale nie powiedziała”. Ambasador Łukasiewicz potwierdził wersję o inwazji na państwa bałtyckie u swojego amerykańskiego odpowiednika w Paryżu Williama Bullitta, ale on również milczał o rozbiorze Polski.

Tak. Łukasiewicz nazywał Bullitta „naszym przyjacielem”. A trzeba dodać, że Stany miały pierwszorzędne informacje niezdobyte bynajmniej drogą wywiadowczą, ale poprzez dyplomację.

0 wszystkim decydował przypadek. Jak obecnie wiadomo, dyplomata niemiecki w Moskwie Hans von Herwarth, kierujący się poglądami antynazistowskimi, dopuszczając się zdrady stanu, przekazał tajemnicę o tajnym protokole swemu amerykańskiemu koledze Charlesowi Bohlenowi, który służył jako charge d’affaires w Moskwie. Ten sprawił, że ambasador USA w Moskwie Laurence Steinhardt posłał do Waszyngtonu stosowny telegram już 24 sierpnia, a więc niecałą dobę po zawarciu paktu. Departament Stanu nie podjął jednak żadnych kroków, aby wiedzą tą podzielić się z Polakami. To zagadkowe posunięcie, ponieważ USA teoretycznie nie miały ku temu powodu. Ameryka była wtedy mocarstwem neutralnym, więc można było sobie wyobrazić, że w jej interesie powinno być działanie nieskrępowane europejskim teatrem wojennym. Jednak polityka amerykańska, przynajmniej od roku 1938 – czyli od konferencji w Monachium i nocy kryształowej w Niemczech – coraz bardziej utożsamiała się z Francją i Wielką Brytanią, tak politycznie, jak i moralnie. Jest jednak jeszcze jeden fakt dość smutny.

Jaki?

Polski ambasador w Moskwie Wacław Grzybowski zapytał wprost Laurence’e Steinhardta, czy według wiedzy Amerykanów pakt Ribbentrop-Mołotow coś znaczy i jak widzi go opinia amerykańska. Steinhardt w odpowiedzi ograniczył się jedynie do stwierdzenia, że to coś, co wywołało „głęboki wstręt”.

Nazwijmy to po imieniu: zataił kluczową dla Polski informację.

Nie powiedział prawdy w całości. Znamy jego słowa z listu Grzybowskiego do ministra Becka z 29 sierpnia 1939 r. To pokazuje niesłychanie szczelną, międzynarodową taktykę izolowania rządu polskiego od wiedzy o skali katastrofy, która zawisła nad nami.

Można zatem powiedzieć, że Polska w 1939 r. była podwójnie zdradzona – dyplomatycznie i militarnie?

Niezależnie od słów, jakich tu użyjemy, wygląda to niezmiernie niekorzystnie. Jak sądzę, wszystko zostało podporządkowane tezie, że należy zostawić rzeczy swojemu biegowi: niech Polska walczy, licząc, że od wschodu nic jej nie zaatakuje, i wówczas zobaczy się co dalej. To moim zdaniem jedyna racjonalna teoria, za pomocą której da się objaśnić ówczesne zachowanie dyplomacji mocarstw Zachodu. Co ciekawe, prawdopodobnie oprócz wspomnianych już państw o detalach protokołu do paktu Hitler-Stalin wiedziały również Włochy Mussoliniego. Wspomniany już Hans von Herwarth informował ambasadę włoską w Moskwie (na jej czele stał wybitny dyplomata Augusto Rosso) o tajnych rozmowach niemiecko-sowieckich, a w ich konsekwencji o rozbiorze Polski. Kalkulował on, że rząd w Rzymie, dowiedziawszy się o tajnym pakcie niemiecko-sowieckim, wystąpi z nową inicjatywą pokojową, a II wojna światowa zostanie udaremniona w podobnym stylu, jak to się stało w roku 1938, a więc na drodze „drugiego Monachium”. Cztery mocarstwa uchwaliłyby zabór Gdańska i Pomorza przez Niemcy. Bez konfliktu zbrojnego.

Czy to był realny scenariusz?

Oczywiście, że nie. Polska nigdy nie oddałaby tych terytoriów bez walki, przecież decyzja o odrzuceniu żądań niemieckich w sprawie eksterytorialnej autostrady i cesji Gdańska zapadła w Warszawie w styczniu 1939 r. Tu mówię teraz jednak o wyobrażeniach i kalkulacjach zagranicznych dyplomatów. Wracając do Włochów, trzeba powiedzieć, że zamiast rozegrać sprawę po swojemu, nie zachowali w dyskrecji. Dotarło to do Niemców i dlatego Herwarth, w obawie przed dekonspiracją, zerwał kontakt z ambasadą Italii w Moskwie.

W międzyczasie, co jest wysoce prawdopodobne, również Stolica Apostolska mogła zostać wprowadzona w tematykę zapisów tajnego protokołu do traktatu niemiecko-sowieckiego. Na potwierdzenie tego tropu będziemy musieli poczekać do momentu zadeklarowanego przez papieża Franciszka otwarcia archiwów watykańskich dla historyków za okres pontyfikatu Piusa XII w przyszłym roku.

Pora zadać kluczowe w tym kontekście pytanie: Czy gdyby polska dyplomacja wiedziała dokładnie, jaki los czeka nas 1, a potem 17 września, Polska mogłaby skuteczniej przygotować się do wojny?

Nie sądzę. Uniknąć jej nie było można – to oczywiste. Pod koniec sierpnia pewnych tendencji w myśleniu polskich polityków i generalicji nie dało się już odwrócić. Sądzono, że informacje o zbliżeniu Berlina z Moskwą są celowo produkowane jako element wojny psychologicznej, aby zastraszyć Polskę i sparaliżować jej zdolność do walki. Tak diagnozowali pogłoski o zbliżeniu Hitler-Stalin polscy przywódcy: Beck i marszałek Śmigły-Rydz. Zastanawiam się oczywiście, co można było zrobić lepiej, gdyby polskie kierownictwo państwowe wiedziało o nieuchronnie zbliżającym się sowieckim ciosie w plecy. Można było uniknąć pewnych decyzji, choćby takich jak znany apel płk. Umiastowskiego z Naczelnego Dowództwa, wzywający przez radio do relokacji młodych mężczyzn z ziem Polski centralnej i zachodniej na Kresy Wschodnie, aby tam oczekiwać na wezwanie mobilizacyjne. Może należało – przewidując wystąpienie drugiego nieprzyjaciela ze wschodu – zaplanować przeniesienie rządu z Warszawy do Lwowa, jak doradzał Beck. Uniknięto by tej wędrówki ku rumuńskiemu „przedmościu”.

Opracował: Leon Baranowski, Buenos Aires – Argentyna