Jak piją kobiety: Życie osobiste i alkoholowe

Małgorzata Święchowicz, Newsweek, nr 7/2019, 11-17.02.2019 r.

Kobiety to mistrzynie kamuflażu. Mają sposoby. Krople do oczu, żeby zniwelować przekrwienie, owocowa guma do żucia, dobre perfumy, drogie ubrania. Słowem: nie podejrzewajcie mnie, że piję jak menelka

„ZNÓW PIJE SIĘ W POLSCE TAK DUŻO JAK ZA CZASÓW SCHYŁKOWEGO KOMUNIZMU”

Krzysztof Brzózka,
Dyrektor Państwowej Agencji
Rozwiązywania Problemów Alkoholowych

Mam delirkę, wysokie ciśnienie, kołatanie serca, myślę: to koniec, umieram. Dzwonię do przyjaciela, radiowca, żeby wezwał karetkę, bo sama jakoś nie mam odwagi. Wzywa. Biorą mnie do karetki i zaczyna się jazda od szpitala do szpitala, w żadnym mnie nie chcą. Jeździmy tak cztery godziny, w końcu ląduję w szpitalu prowadzonym przez zakonnice. Wpisują w karcie wielkimi wołami: ALKOHOLIZM. Leżę na starym, metalowym łóżku, ładują we mnie kroplówki. Na obchodzie lekarz patrzy w kartę: „Aha, alkoholizm. Powinna się pani za siebie wziąć”. I tyle. To, że mnie tam mieli za ostatnią menelkę, było policzkiem. Ale jeszcze większą katorgą było wyobrażanie sobie, co by o mnie pomyśleli ci wszyscy ludzie, których mam w komórce, gdyby tylko zobaczyli, w jakim jestem stanie. Leżę w dygocie, mam nudności, raz mi gorąco, raz zimno. A obok komórka z numerami byłych prezydentów, byłych premierów, posłów i senatorów – opowiada Anna Godzwon, dziennikarka, publicystka. – Stać mnie było na taką autorefleksję, że gdyby się dowiedzieli, jak bardzo jestem sponiewierana przez wódkę, byłoby słabo.

Przychodzą przyjaciele, mówią, że się martwią, że konieczne jest leczenie. Ale myślę: Ja? Leczenie? Po trzech dniach wypisuję się ze szpitala, na koniec robię koszmarną awanturę, bo jakim prawem mi mówią, że powinnam zostać. Wracając do domu, każę taksówkarzowi podjechać pod sklep, kupuję litr Finlandii.

KROPLÓWKA

– Co takiego musi się wydarzyć, żeby postanowić: kończę z piciem? Jedna osoba pójdzie na leczenie, bo sobie uświadomi, że już jest jak ojciec alkoholik, który stale wszystko zawalał. Dla kogoś innego punktem zwrotnym może być rozwód, utrata pracy, wypadek. Jednak jest mnóstwo uzależnionych, których nic nie zatrzyma. Żadna tragedia nie będzie silniejsza niż uzależnienie – mówi Mika Dunin, współautorka scenariusza filmu „Zabawa, zabawa”, który jest na ekranach kin. Jedna z bohaterek – pijana pani prokurator – pędząc samochodem przez miasto, wpada w podziemne przejście. „Ojeju – mówi – każdemu może się zdarzyć”.

Ponieważ Mika Dunin ma za sobą kilka przykrych lat z piciem, przeszła terapię, napisała książki „Alkoholiczka” oraz „Miłość i inne deliria”, dobrze zna mentalność i społeczny przekrój uzależnionych. – Nie da się już utrzymać mitu, że na alkoholizm chorują głównie niziny – tłumaczy.

W filmie „Zabawa, zabawa”, który wyreżyserowała Kinga Dębska, poza pijącą, świetnie ocenianą w pracy panią prokurator (w tej roli Agata Kulesza) jest pijąca, wybitna pani profesor chirurgii dziecięcej (Dorota Kolak) i jest zdolna studentka prestiżowej uczelni, która wraz z dyplomem robi karierę w międzynarodowej korporacji i też już się upija (Marysia Dębska). Trzy kobiety z grupy, o której mówi się: wysokofunkcjonujący alkoholicy (high functioning alcoholics). Po takich kobietach czasami długo nie widać, że mają problem. Utrzymują swoją pozycję: dobre stanowisko, dobre zarobki, znajomości. I nagle mogą – tak jak w tym filmie – znaleźć się w skrajnie niebezpiecznej sytuacji. Jedna mogła zginąć, druga mogła kogoś zabić, trzecia zabić siebie i jeszcze wiele innych osób.

– Byłem na tym filmie, dobrze, że powstał – mówi Krzysztof Brzózka, dyrektor Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. Choć pokazane tam alkoholiczki nie mają drgawek, wymiotów, omamów, czyli tego wszystkiego, do czego ciągłe upijanie się może doprowadzić, to widzi się, że skutki picia mogą być jeszcze gorsze. Tym gorsze, im dłużej udaje się przed sobą i innymi, że to nic takiego, żaden alkoholizm.

– Wielu wydaje się, że bardzo dobrze funkcjonują i że nikt nie zauważył, że piją. To film właśnie dla nich, może, jak pójdą, zobaczą siebie na ekranie – mówi dyrektor Brzózka. – Dawniej, gdy sławna pani profesor miała problem alkoholowy, to był ewenement – wspomina przypadek lekarki, którą nazywano „arcyksiężną polskiej okulistyki”. Została przyłapana, jak przyszła do pracy, mając 0,8 promila, huczała cała Polska. W ostatnich latach wpadają lekarki, które przyjmują, mając 2 promile (Ruda Śląska) albo i 3 promile (Pomorze). Choć przy Okręgowych Izbach Lekarskich już dawno temu powołano pełnomocników do spraw zdrowia, którzy mają pomagać uzależnionym, to jednak dotarcie do osoby z problemem i nakłonienie jej, żeby dała sobie pomóc, wcale nie jest takie proste. Same raczej się nie zgłaszają. Zarówno pijący lekarze, jak i pijące lekarki trafiają do pełnomocnika raczej wtedy, gdy już nie mają innego wyjścia, bo doszło do wpadki. Doniósł pacjent, który wyczuł woń alkoholu, albo któryś z kolegów lekarzy.

Dopóki nikt nie doniesie, to – tale jak pani chirurg z filmu „Zabawa, zabawa” – mogą ratować się kroplówkami, dzięki którym rano, po długim, nocnym piciu jakoś się wygląda. To, że mogą sobie sami przepisywać leki, które pomagają zatuszować objawy, powoduje, że rozpoznanie uzależnienia bywa opóźnione. Szacuje się, że o minimum 10-11 lat.

Wieloletnie ukrywanie nałogu to niemal reguła u tak zwanych wysokofunkcjonujących – poza lekarkami to mogą być prawniczki, dziennikarki, wykładowczynie, właścicielki firm. Chcą zachować to, co osiągnęły, więc starają się dbać o pozory.

– Mam taki dramatyczny przykład: kobieta w sile wieku nagle umiera, okazuje się: alkoholizm, marskość wątroby. Mąż w szoku. Owszem, widywał ją czasami z lampką wina, ale do głowy mu nie przyszło, że ona wypija dużo więcej niż to, co przy nim – mówi dyrektor Brzózka.

Wysoko funkcjonujące to mistrzynie kamuflażu. Mają sposoby. Krople do oczu, żeby zniwelować przekrwienie, owocowa guma do żucia (bo na zduszenie zapachu alkoholu lepsza od miętowej), dobre perfumy, drogie ubrania, słowem: nie podejrzewajcie mnie, że piję jak ostatnia menelka. Długo toczą podwójne życie. A można powiedzieć nawet, że potrójne: zawodowe, osobiste i alkoholowe. Przed rodziną i przyjaciółmi, a nade wszystko przed sobą starają się udawać, że nie mają problemu.

SAMA ZE SOBĄ

– Nie zataczałam się, nie rzygałam, w domu posprzątane, wyprane, obiad ugotowany. Mój partner się nie zorientował, że jest jakiś problem. Przychodził, siedziałam przy komputerze, pisałam

– mówi Katarzyna T. Nowak. 20 lat picia. Trzy pierwsze książki, także tę najgłośniejszą „Moja mama czarownica” – o matce, znanej dziennikarce Dorocie Terakowskiej, napisała „pod wpływem”.

Partner, wychodząc rano z domu, czasami widział, że ona – zanim usiądzie do pisania – otwiera wino, ale kiedy wracał, butelka stała otwarta, lekko tylko napoczęta. Tyle że to już była zwykle druga butelka. Czasami trzecia.

– Wmawiałam sobie, że jak wypiję, to lepiej mi się zbierze myśli. Bywało, że rozcieńczałam wino wodą i tak ciągnęłam jeden kieliszek za drugim. Czasami po dwóch butelkach niepokojąco długo „zawieszałam” się nad komputerem, nie byłam w stanie zbudować zdania. Jednak to przechodziło. I jakoś pisałam, mając lekki szum, ale też jakąś łatwość wyławiania słów z głowy. W ten sposób, niestety, można wpaść w grafomanię, ale wtedy nie brałam tego pod uwagę. Jak i tego, że jestem uzależniona. Tłumaczyłam sobie: przecież pracuję, książki wychodzą, mają dobre recenzje, nie ma problemu – mówi.

Jak to się zaczęło? Towarzysko, na studiach. – Miałam mieszkanie po babci, wpadali do mnie ludzie z filmoznawstwa i religioznawstwa. A później się zdarzało, że szłam w miasto i piłam tak, że rwał się film. To bardzo nieprzyjemne: budzisz się rano i nie możesz sobie przypomnieć poprzedniego dnia. Trudna do zniesienia jest ta pustka w głowie i myśl, że ktoś mógł być świadkiem twojej kompromitacji. Wiele kobiet tak ma, myślą: „Może kogoś wyzwałam, obraziłam? Może poszłam z kimś do łóżka? Jak w ogóle dostałam się do domu?”. I wtedy, żeby nie mieć tych lęków, tej męczącej niepewności, przestaje się pić poza domem – mówi.

– Początkowo lubiłam napić się z innymi, a później już mnie do ludzi nie ciągnęło, przeszkadzali mi. Pili za mało, za wolno. Jakieś piwka. Jakieś winka. Wolałam mocne alkohole. Początkowo butelka wódki wystarczała mi na trzy dni, później na dwa, aż w końcu wypijałam całą w jeden wieczór – wspomina Anna Godzwon.

– Piłam, żeby poczuć się lepiej, żeby zagłuszyć stres. Czytałam w pismach kobiecych o piciu białych kołnierzyków i o tym, że są różne sposoby niwelowania skutków. Można było sobie zamówić odtrucie do domu, były ogłoszenia w gazetach, ale ja nie korzystałam. Było mi wstyd. Miałby ktoś obcy przyjść i zobaczyć mnie w stanie kompletnego rozkładu? Były dni, że zaczynałam od pięćdziesiątki, bo bez tego zaraz delirka. A jednak szłam do pracy. Nie miałam wypadku, bo nie mam prawa jazdy, nie zaniedbywałam dzieci, bo ich nie mam. Pamiętałam, żeby płacić rachunki, bo inaczej mogliby mnie wyeksmitować. Taka dobrze zorganizowana alkoholiczka egoistka: bez rodziny, bez konieczności przejmowania się kimkolwiek. Sama sobie żyjąca, sama pijąca. Jeśli ktoś dawał mi do zrozumienia, że mam problem i próbował zasugerować leczenie, natychmiast stawał się moim największym wrogiem. Myślałam: Jak on śmie? Przecież z pracy się wywiązuję. Piję tylko w domu, za swoje. Niech się odwali! – mówi Godzwon. – A później już sama zaczęłam rozumieć, że coś ze mną jest mocno nie tak. Pamiętam: wracam z pracy tramwajem, widzę ludzi, którzy gdzieś idą, myślę: Może do kina? Kawiarni? Spotkać się ze znajomymi? Zdałam sobie sprawę, że oni mają dużo możliwości, a ja jedną: napić się.

JAK W ROSJI

– Stworzyła się w Polsce nowa kultura picia. Wcześniej była raczej imprezowa: urodziny, imieniny, jakieś okazje. Teraz picie stało się elementem życia zawodowego – mówi prof. Mariusz Jędrzejko z Wydziału Nauk o Zdrowiu, który od lat bada ryzykowne zachowania. Teraz opija się i sukcesy zawodowe, i porażki. Pije się, gdy zaprasza się klienta na obiad, i pije, gdy siedzi się po godzinach nad trudnym projektem. – Nowe modele pracy, coraz szybsze tempo, więcej wymagań, to powoduje, że część ludzi potrzebuje jakiegoś sposobu odreagowania. A najprostszym jest picie. I jeśli chodzi o spożycie alkoholu, wbiliśmy się już do ścisłej światowej czołówki.

Jesteśmy – według Światowej Organizacji Zdrowia – na czwartym miejscu, razem z Rosją. Przed nami tylko Litwa, Białoruś i Łotwa. – Znów pije się tak dużo jak za czasów schyłkowego komunizmu – mówi dyrektor Brzózka.

Przy czym teraz pije więcej kobiet niż za komuny. Producenci alkoholi postawili na kobiety i dużo na tym zyskali. Jeśli chodzi o piwo, świetnie się sprzedaje smalcowe. Gwałtownie wzrosła sprzedaż modnego wśród kobiet Prosecco i Cavy, więcej się sprzedaje wódek i to tych premium. – Hitem są dwustumililitrowe małpki, które idealnie mieszczą się w damskich torebkach – wzdycha dyrektor Brzózka. Naprawdę ciężko jest mu z tą myślą, że kobiety piją tak dużo jak nigdy wcześniej. I jakby im się wydawało, że tu można osiągnąć równość płci. Tymczasem w piciu nie ma tej równości. Kobieta inaczej jest zbudowana, ma inną gospodarkę hormonalną, jeśli wypije tyle co mężczyzna, to jakby wypiła dużo więcej. Nawet przy tej samej masie ciała, przy jednakowym tempie picia stężenie alkoholu we krwi będzie u niej wyższe. Kobiety zdecydowanie szybciej się uzależniają i szkody zdrowotne są u nich większe niż u mężczyzn. Poza uszkodzeniem wątroby, osłabieniem kości, nadciśnieniem – depresje, nowotwory.

W ruchu AA często przytacza się metaforę windy – pijąc, wsiadasz do takiej, która jedzie tylko w dół, można spróbować zawczasu wysiąść albo zjechać pod ziemię. Kobiety zjeżdżają szybciej.

– Na kacu wpada się w stany lękowe, pojawiają się kłopoty ze snem. Wtedy zaczyna się mieszać alkohol z lekami – mówi Katarzyna T. Nowak. Brała nasenne i uspokajające. – Za pierwszym razem po prostu poszłam do lekarza, dał. Później trzeba było mieć kilku lekarzy – tłumaczy. Bo to, co dawał jeden, było za mało.

– Pod koniec to już nie chodziłam do pracy, jedną butelkę kończyłam, drugą zaczynałam – mówi Anna Godzwon. – Pamiętam 12 stycznia 2006 roku, informacja, że chyba rozwiążą parlament, w Sejmie awantura, a ja to oglądam w telewizji, przy flaszkach. Powinnam tam być, a jestem w domu. Piję. I płaczę. Później pamiętam ostatnie pół szklanki przy łóżku. Sięgając po nią, czułam, że zbliżam się do cienkiej czerwonej linii, za którą mnie już nie będzie. I to był ten moment, kiedy powiedziałam: koniec. Poszłam na leczenie. Piłam 14 lat. Teraz nawet, jak kupuję ciasto, pytam, czy nie jest nasączone alkoholem. Nie napiję się soku winogronowego, bo kojarzy się z winem. Ani toniku, bo zadziałałby jak wyzwalacz. Wyrzuciłam szklanki, kieliszki, wszystko, co mi przypominało, że piłam.

Katarzyna T. Nowak: – Trafiłam na leczenie do prywatnego ośrodka. Ludzie? Głównie wykształceni, dobrze sytuowani. Głównie mężczyźni, kobiet mało, bo nie chcą się ujawniać i leczyć. Mnie cztery miesiące zajęło przyznanie przed samą sobą, że piłam. Jak już uporałam się z powiedzeniem sobie prawdy, to nie miałam żadnych oporów, żeby powiedzieć to innym.

W ubiegłym roku wyszła jej pierwsza książka pisana na trzeźwo: „Rok na odwyku”. A w tym półroczu wyjdzie druga: powieść „Nienasycona”. O pisarce uwikłanej w picie.

Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych