Wspomnienia

Kornel Morawiecki był moim najlepszym polskim przyjacielem, którego poznałem w 1988 roku i od tego czasu utrzymywaliśmy stały kontakt. Dla sowieckich i rosyjskich opozycjonistów był jakby swoim Polakiem. Prawdopodobnie jak nikt inny w Polsce rozumiał istotę naszej walki z komunizmem. Wierzył w nieuniknioną przyszłą przyjaźń narodów Rosji i Polski. Zawsze mi mówił: Putiny przychodzą i odchodzą, a narody tak bliskie sobie pozostają. Był prawdziwym uosobieniem słynnego hasła „Za naszą i waszą wolność”.

Władimir Bukowski Cambridge, 30 września 2019 r,

Wielka postać współczesnej historii Polski. Prawdziwa legenda i bohater, zawsze wierny swoim ideałom. Był dla mnie człowiekiem Wolności i Solidarności. Bezkompromisowy, szczery i prawdziwy patriota.

Lubiłem z nim rozmawiać i dyskutować, umiał słuchać jak mało kto. To zawsze była wielka szkoła dla mnie, nie tyle polityki ile odpowiedzialności obywatelskiej. Był otwarty i nieobojętny, zawsze się ciekawił sytuacją na Białorusi.

Lubił powtarzać, że musimy mimo wszystko walczyć o wolność i prawdę, bo inaczej życie traci sens. Mówił: «Często nie spodziewaliśmy się, że zwyciężymy. Traktowaliśmy naszą działalność jako sprawę honoru. Wolności się nie wyprosi, ją trzeba wywalczyć. Co nam się wydawało nierealne, stało się. I u was będzie tak samo».

Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie.

Aliaksandr Milinkiewicz, jeden z czołowych liderów opozycji białoruskiej, były kandydat na prezydenta Białorusi, laureat nagrody im. Sacharowa „Za wolność myśli” Parlamentu Europejskiego

Kilka miesięcy temu Andrzej Gelberg zwrócił się do mnie z nietypową prośbą. – Organizuję grupy modlitewne – usłyszałam w słuchawce – które codziennie o godzinie 20 będą modliły się w intencji powrotu do zdrowia Kornela Morawieckiego. Prosił również, żeby tę akcję „rozszczepić” jak najszerzej, powiadomić przyjaciół i znajomych. I tak codziennie wieczorem razem z moim mężem Tomkiem Miernowskim odmawialiśmy Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Kiedy przed kilku tygodniami usłyszeliśmy, że marszałek senior kandyduje do Senatu, byliśmy przekonani, że ozdrawiał, że jest już silny, więc zaprzestaliśmy skrupulatnie dotąd odmawianej codziennie modlitwy dedykowanej Kornelowi. Robiliśmy to tylko od czasu do czasu, dzisiaj myślę, ze szkoda.

To była piękna akcja, w której wzięło udział wielu ludzi. My mówiliśmy o tej modlitwie w intencji Kornela naszym znajomym, ale to szło dalej i po jakimś czasie ta akcja szybko stała się ogólnopolska. To była nasza intymna przygoda z Kornelem Morawieckim. Bo nie mogę powiedzieć, że osobiście znaliśmy się jakoś szczególnie mocno. Kilka lat temu spotkaliśmy się w… budynku Straży Pożarnej w Żółwi- nie, gdzie przyjechałam na zaproszenie Włodzimierza Domagalskiego, żeby czytać prace Ossendowskiego. I był tam Kornel Morawiecki – siedział na sali z boku, jakiś milczący, nieprzenikniony, smutny.

Potem spotkałam się z nim „Pod Egidą” u Janka Pietrzaka. Siedzieliśmy przy jednym stoliku, czekałam wówczas na swój występ. Kornel potraktował mnie z ogromną serdecznością, odnosił się do mnie jak do jakiejś królowej angielskiej. I choć nie pamiętam treści naszej rozmowy – spieszył się na jakiś wywiad, niechętnie tam jechał – doskonale pamiętam jej klimat.

Wraz z mężem jesteśmy wiernymi czytelnikami wydawanej i kierowanej przez Morawieckiego „Obywatelskiej”, chociaż ostatnio z dużym trudem udaje się nam zdobyć kolejne numery tego dwutygodnika. Czytałam z ogromną przyjemnością jego wstępniaki, w których tak pięknie pisał o wierze i o Polsce. Zaimponował mi szczególnie swoimi słowami, że nie należy ufać żadnej władzy. A przecież – zwłaszcza ostatnio – takie słowa mogły być dla niego trudne.

Ewa Dałkowska

Dzieło Kornela doczekało się ukoronowania. Odszedł spełniony. Moja ocena Kornela zmieniała się z czasem. Ewoluowała. Dzisiaj muszę przyznać, że jego pryncypialna ideowość, niezłomna wola obstawania przy godności osobistej, społecznej, narodowej czy państwowej, a jednocześnie pełna zrozumienia dla drugiego człowieka postawa osobista były imponujące. To zupełnie niepowtarzalna postać, jeżeli chodzi o polski świat polityczny.

W Gdańsku byłem związany ze środowiskiem „Solidarności”, tam miałem przyjaciół, tam się angażowałem. Na początku byłem więc nieco zdystansowany do Kornela, do całej inicjatywy Solidarności Walczącej, nie rozumiałem jej początku. Szybko okazało się, że jednym z jej liderów był Andrzej Kołodziej, człowiek niewątpliwie bardzo wiarygodny. Jednak wciąż potrzebowaliśmy czasu, żeby przekonać się – a był to mniej więcej 1983 rok – że ta inicjatywa jest warta zainteresowania i szacunku. I to rosło z roku na rok, aż do tego momentu, który nastąpił pod koniec lat 80. XX wieku, kiedy Kornel razem z Kołodziejem zostali deportowani z Polski. Później na jeszcze większy szacunek Kornel zasłużył w czasie „okrągłego stołu” tu już ideowa współpraca między nami była bardzo bliska.

Publikowałem wówczas najpierw w pisemkach podziemnych, później w paryskiej „Kulturze”, mocną krytykę tak zwanego kontraktu i z radością odnotowałem, że Kornel i Solidarność Walcząca również podzielają moją opinię. Przy czym oni nie byli przy „okrągłym stole”, nie mieli możliwości, tak jak ja, obserwowania go z bliska – ich krytyka i ocena kontraktu była tym bardziej cenna. Oni bardzo trafnie pojęli podły sens tej umowy niejako z powietrza, przez intuicję, z rozpoznania ideowego. Od tego momentu, a już znaliśmy się osobiście, zostaliśmy przyjaciółmi i współpracownikami. Od tego czasu ogromnie go ceniłem.

A poza tym – chcę o tym teraz powiedzieć, choć za życia Kornela trudno mi było o tym mówić, bo między mężczyznami takie emocje nie są zazwyczaj ujawniane – był czarujący i niezmiernie ujmujący. To była tak zwana złota dusza, szczery, miły, uprzejmy towarzysz walki o Polskę. Szlachetny w najlepszym sensie – przy czym nie była to szlachetność na pokaz, czy wypracowana. Miał w sobie coś serdecznego – to było jego naturą, to było w jego sercu. Nigdy nie widziałem zdenerwowanego Kornela. Nigdy nie widziałem też, żeby wrogo reagował nawet na ostrą krytykę. Najczęściej z uśmiechem – i zawsze uprzejmie.

Był w polityce polskiej absolutnie liderem, człowiekiem którego trudno zastąpić, bo takiej otwartej osobowości nie można już spotkać i pewnie nieprędko ktoś taki między nami, Polakami, zaistnieje. To był prawdziwy paradoks – taka pryncypialna ideowość, niezmożona wola obstawania przy godności osobistej, społecznej, narodowej czy państwowej, a jednocześnie taka pełna zrozumienia dla drugiego człowieka postawa osobista. To naprawdę zupełnie niepowtarzalna postać, jeśli chodzi o polski świat polityczny.

Jego ostatnie lata w polityce były z jednej strony spełnieniem – w końcu dostał się do Sejmu, miał wpływ, nawet jeżeli niewielki, na kształtowanie Polski, z drugiej strony mariaż z Kukizem był chyba błędem. Ale Kukiz i mnie zdołał oszukać. Pojechałem do Gdańska na to sławne zebranie przed laty w sali BHP (zresztą pod egidą „Solidarności” i jej przewodniczącego), gdzie spotkały się wszystkie nowe środowiska, inne niż PiS, zewnętrzne, które szukały dla siebie miejsca w przestrzeni politycznej. Tam rozgłaszały, że są gotowe stanąć przy sztandarze narodowym, walczyć o zmianę – przecież były to czasy Tuska i całego tego potwornego zakłamania, czasy, w których postawa patriotyczna była czymś bardzo cennym, potrzebnym – ja też w tym momencie wierzyłem, że ci ludzie, którzy są tam zgromadzeni, w tym Paweł Kukiz, są nadzieją na przyszłość. Rozszerzają prąd polskiego patriotyzmu, przeciwstawienia się zdradzie reprezentowanej przez Donalda Tuska, TVN, „Gazetę Wyborczą”, że to jest nowy potrzebny Polsce duch. Rozumiem, że Kornel też dał się na to nabrać. Kiedy po roku Kornel zostawił tego Kukiza, to zrozumiałem, że coś jest nie tak, że coś tam cuchnie. Teraz widać, że wszystko się rozpadło, a sam Kukiz okazał się oportunistą i niepoważnym człowiekiem.

Dzisiejsza zmiana Polski na lepsze rozpoczęła się w momencie inauguracji jeszcze obecnego Parlamentu. To niezwykłe, pierwsze w dziejach polskiego Sejmu III RP inauguracyjne przemówienie zawierające przesłanie o tak wielkim znaczeniu ideowym, moralnym, narodowym politycznym, na pewno przejdzie do historii i będzie wielekroć cytowane. Gdy wzruszony Kornel je wygłaszał, nie wiedział, że w realizacji tego przesłania istotną rolę odegra powołany z inicjatywy Jarosława Kaczyńskiego na stanowisko premiera jego syn, Mateusz. W ten sposób to dzieło Kornela, o które całe życie walczył, doczekało się niejako symbolicznego ukoronowania.

Dzisiaj, w dniu pogrzebu Marszałka Seniora piszę o tym ze smutkiem, ale również z nadzieją. Że Polska, którą Kornel kochał ponad wszystko, będzie podążać jak żagiew, jak płomienie – w dobrą stronę, a ludzie, którzy wezmą za nią odpowiedzialność, potraktują przesłanie Kornela Morawieckiego z historycznego przemówienia, za jego polityczny testament.

Krzysztof Wyszkowski

Postawa Kornela Morawieckiego na tle wszystkich walczących ze sobą różnych ugrupowań, polskich sporów, jaśnieje szlachetnością. Był wzorem trudnym do naśladowania.

W czasach „karnawału” nie znaliśmy się – ja tworzyłem z kolegami Polską Partię Niepodległościową, on działał w „Solidarności”. Kiedy siedziałem w więzieniu, dowiedziałem się, że zaczęła działać Solidarność Walcząca, że buduje ją właśnie Kornel Morawiecki. Kiedy wyszedłem z więzienia i w konspiracji zaczęliśmy budować struktury Polskiej Partii Niepodległościowej, Solidarność Walcząca stała się naszym naturalnym partnerem. Szczególnie, że byliśmy w dosyć trudnej sytuacji – po odejściu z Konfederacji Polski Niepodległej i rozstaniu z Moczulskim nie chcieliśmy toczyć wojny o to, czyja jest KPN, kto powinien mieć w niej większe wpływy. Uważaliśmy, że stworzenie dwóch Konfederacji doprowadzi do kłótni między nami, ku uciesze bezpieki.

Pomoc i wsparcie Solidarności Walczącej przy budowaniu Polskiej Partii Niepodległościowej były dla mnie bezcenne. Kiedy wychodziliśmy na ten zagospodarowany teren konspiracyjny, spotykaliśmy ludzi Solidarności Walczącej, która miała poważne wpływy nie tylko we Wrocławiu, ale i w innych miastach Polski. Z natury rzeczy, z podobieństwa poglądów i oczekiwań byliśmy ogromnie blisko Solidarności Walczącej, mieliśmy z jej ludźmi organiczne związki. Dochodziło nawet do zabawnych sytuacji, kiedy okazywało się, że ktoś, kto jest członkiem Polskiej Partii Niepodległościowej, jest jednocześnie członkiem Solidarności Walczącej. I choć dzisiaj może się to wydawać dziwne, wówczas nie było w tym żadnej sprzeczności. To dla ludzi, którym zależało na niepodległości Polski, na wyrwaniu się spod sowieckich wpływów, było sposobnością do działania na rzecz upragnionej przez nas niepodległości.

W końcu doszło do mojego spotkania z Kornelem – pośrednikiem był Wojciech Myślecki, działacz wrocławskiej Solidarności Walczącej, który był bardzo ważną figurą w środowisku Kornela. Wojtek miał z Kornelem bezpośredni kontakt, uzgodniliśmy więc, że nawiążemy współpracę. Podpisaliśmy nawet formalne porozumienie – z jednej strony na dokumencie był podpis Kornela Morawieckiego, z drugiej Witolda Skidela, co było moim pseudonimem konspiracyjnym. Zdecydowałem się na wykorzystanie pseudonimu, bo choć byłem bezpiece bardzo dobrze znany, nie chciałem dać esbekom podstawy formalno-prawnej do kolejnego aresztowania i uwięzienia ani żeby powiązano mnie z nową na scenie Polską Partią Niepodległościową – takie były zasady konspiracji.

Sprawdzian naszych intencji nastąpił, kiedy przygotowywano się do rozmów „okrągłego stołu”. Ani Solidarność Walcząca, ani Polska Partia Niepodległościowa wraz z porozumieniem innych partii i organizacji niepodległościowych do tych rozmów nie przystąpiły.

Kornel, podobnie jak ja i nasi koledzy, uważał, że nie należy podejmować żadnych rozmów z komunistami. Byliśmy zdania – do dziś jestem przekonany, że zasadnie – że pójście na jakieś układy z komuną spowoduje tylko jedno: nie będzie rozliczenia ze zbrodniami PRL-u, co więcej – trzeba będzie różnego rodzaju komunistom zapłacić haracz. Co zresztą, jak wiadomo, niebawem się stało.

Ale wtedy opozycjoniści konstruktywni, którzy dogadywali się z generałem Kiszczakiem, zabiegali o to, żeby również formacje niepodległościowe udzieliły im poparcia – nie uczestnicząc wprawdzie w rozmowach „okrągłego stołu”, ale wspierając je jako dobry krok. Doszło w tej sprawie do spotkania, którego organizatorem był Leszek Moczulski z KPN. Zostaliśmy zaproszeni – kilku działaczy z Polskiej Partii Niepodległościowej i kilku naszych kolegów z Solidarności Walczącej – na spotkanie w jednym z kościołów na Żoliborzu. Pamiętam, że przyszli: Kuroń, Geremek, Michnik, Borusewicz i jeszcze kilkunastu tzw. ważnych „stolarzy” jak wtedy nazywaliśmy zwolenników „okrągłego stołu”. Najwięcej i najdłużej perorował Geremek, ale nie daliśmy się przekonać. Wspólnie z Wojtkiem Myśleckim – ja w imieniu partii niepodległościowych, on w imieniu Solidarności Walczącej – stwierdziliśmy, że rozmowy przy „okrągłym stole” nie mają sensu. Uważałem wówczas, do dziś tak uważam, że gdyby się ta opozycja konstruktywna tak nie spieszyła, nie trzeba byłoby niczego dawać komunie, ponieważ oni i tak przewróciliby się za kilka miesięcy. I nie byłoby tego wszystkiego, co stało się potem – prawie wolnych wyborów i wybór Jaruzelskiego na prezydenta na dokładkę. I tak się jakoś stało, że Polska ze swoją tradycją niepodległościową, szczycąca się 10-milionową Solidarnością, doczekała się wolnych wyborów jako ostatnia z wszystkich państw postkomunistycznych miała wolne wybory. Z Kornelem Morawieckim mieliśmy wspólny pogląd na cała sytuację, na „okrągły stół”, na to, co się w Polsce zdarzyło.

W ostatnich latach w polityce Kornel miał pewną słabość, a może to była zaleta – mianowicie on naprawdę starał się dostrzegać u innych dobro. Próbował się dogrzebać tego dobra, no i występując z takiej pozycji, nawiązywał różnego rodzaju współdziałania, szukał kontaktu, sądząc, że może jednak kogoś przekona, że jednak uda mu się wydobyć dobro w tym innym. Niestety, jak wiemy, w naszej polityce działają różni osobnicy, niekoniecznie kierujący się tylko racją stanu państwa polskiego, polskim patriotyzmem potrafiący właściwie ważyć między tym, co trzeba zrobić dla dobra wspólnego, a tym co można sobie przysposobić. Wydaje mi się, że Kornel, kierując się szlachetną postawą, był nabierany i nie osiągał tego, co planował. Jego działania były nieskuteczne. Ale nie mogły, być skuteczne, gdyż weźmie się pod uwagę, że w tym całym gąszczu, który nas ciągle otacza, trudno się było poruszać człowiekowi takiemu jak on – szlachetnemu, nieskazitelnie uczciwemu, dla którego dobro Polski było najważniejsze.

Ta jego postawa – na tle tych wszystkich walczących ze sobą ugrupowań, tym „polskim piekiełkiem” – jaśnieje rzadką wśród polityków szlachetnością. Ale dobrze, że jest takie i że ono po Kornelu zostanie.

Romuald Szeremietiew

Kornel Morawiecki to jedna z najważniejszych postaci 10-milionowego ruchu Solidarności. Jesienią 80. roku „Solidarność” przeszła przez Polskę jak tsunami, jak burza wiosenna. To był ten duch, który zstąpił, żeby odmienić oblicze naszej ziemi. Ale to Solidarność Walcząca Kornela była jak Pierwsza Brygada.

Liczba dziesięciu milionów wydawała się dla świata niepojęta – a tylu nas było w „Solidarności”. Bunt w takiej skali nie był nigdzie na świecie widziany. Nieprędko zachłyśnięci karnawałem „Solidarności” Polacy zaczęli dostrzegać, kto jest kim w tym ruchu. Zwłaszcza pod wypływem opresji stanu wojennego i obrad „okrągłego stołu” sytuacja stawała się coraz wyraźniejsza. Na pierwszym planie pojawiła się Solidarność Walcząca jako nieustępliwa Pierwsza Brygada Wolnej Polski – wierna sierpniowym marzeniom o wolności. I dzielny, niezłomny Kornel – o którym przy domowych stołach, na koleżeńskich spotkaniach opowiadano, że się ukrywa, że go złapali, że uciekł, że wrócił – stał się już na zawsze częścią pięknej polskiej legendy.

Kiedy na koncercie Niepodległości w 2016 roku w Teatrze Narodowym wręczałem mu nagrodę Towarzystwa Patriotycznego „Żeby Polska Była Polską”, powiedział wiele ważnych słów. Między innymi te: „Odpowiadamy za to, co robimy i odpowiadamy za nasze zaniechania. Odpowiadamy za pokój w rodzinach i w ojczyźnie, i na świecie. Razem tworzymy wspólnotę i mamy być wzajemnie solidarni: bogaci z ubogimi, zdrowi z chorymi, starzy z młodymi, rządzący z rządzonymi. Ta nagroda jest dla mnie zobowiązaniem do dalszej służby”.

Powiedział także, co było dla mnie – zresztą nie tylko dla mnie dużym zaskoczeniem, że ma dodatkową zwrotkę do pieśni „Żeby Polska była Polską”, którą ośmielił się dopisać.

Cytuję ją z pamięci:

„Mamy pracą, wykształceniem, pełnić solidarne czyny.

Mamy wolą i sumieniem, kłaść tu mocne podwaliny.

I te wszystkie wspólne troski, zabiegania i starania,

które z Polski, które z Polski, które z Polski – stworzą Polskę”.

Tak będę pamiętał Kornela Morawieckiego.

Jan Pietrzak

Nie miałem okazji poznać Go osobiście. Jednak bliskim mi był i będzie. Swym życiem poświęconym Polsce dochował wierności wartościom, w które i mnie najbliżsi próbowali wyposażyć na wyprawę po bezdrożach żywota. Przyszedł na świat na warszawskiej Pradze, w miejscu nie- świetnym blaskami pozornymi, ale w rodzinie pieczętującej się herbem Jelita, który legenda wiąże z bitwą pod Płowcami i męczeńską śmiercią polskiego rycerza. Czas Jego narodzin był straszny: okupacja niemiecka i morze zbrodni popełnianych na Polakach oraz ich żydowskich sąsiadach; epoka napiętnowana zdeptaniem wszystkiego, co przyzwoitość nakazywała czcić. Pod takimi auspicjami rozpoczynał się ów – nie waham się tego słowa użyć – rycerski los pana Kornela Morawieckiego.

Od 1968 r., kiedy przed doktoratem jako młody adiunkt wspierał studenckie protesty, działał w opozycji do władz komunistycznych, zaznaczając swą obecność podczas każdego z „polskich miesięcy”. Symptomatyczny był transparent, którym witał Jana Pawła II w czasie pierwszej pielgrzymki papieża do ojczyzny, opatrzony napisem „Wiara i Niepodległość”.

W istocie z takim credo przeszedł przez życie. Choć nie ze wszystkimi Jego poglądami się utożsamiam, to nie mogę tym przekonaniom odmówić siły i konsekwencji, jak np. poczuciu braterstwa z Moskalami, bowiem już w 1980 r. drukował ulotki skierowane do żołnierzy sowieckich stacjonujących w Polsce, za co został aresztowany.

Dziełem życia Kornela Morawieckiego była Solidarność Walcząca, powstała w stanie wojennym organizacja konspiracyjna, dążąca przy użyciu wszelkich metod do niepodległości kraju. Ludzie, których był niekwestionowanym liderem, w tamtych mrocznych latach nie zamierzali kapitulować, choć z czasem reżim Jaruzelskiego zaczął przypominać Herbertowskiego Potwora Pana Cogito, rozległą depresję, bezcielesną maszkarę. Ich skuteczność przeczyła omnipotencji esbecji. Morawiecki został aresztowany 9 XI 1987 r., tuż przed Świętem Niepodległości. Amnesty International odmówiła interwencji w sprawie „terrorysty”. Ten zaś wywieziony z kraju, co załatwił Jan Olszewski, niemal natychmiast podjął próbę nielegalnego powrotu, ostatecznie udaną i ukrywał się do pierwszej rocznicy czerwcowych wyborów. Odmawiał kategorycznie zgody na kompromis okrągłostołowy.

To są sprawy znane, a piszę o nich, by było jasne, o co mi chodzi. Otóż czuję się dłużnikiem pana Kornela, bowiem w czasach, kiedy ręce wszystkim opadły, jak liście późną jesienią, On poniósł żagiew polskiej irredenty. Ocalił nie tylko wspaniałą tradycję, z której dumni są wszyscy kochający nasz kraj, ale i honor moich współczesnych, a więc także mój. Dzięki za to, że mogę spokojniej patrzeć w zwierciadło ojczystej przeszłości. Odpoczywaj w pokoju. Dobrze zasłużyłeś się matce naszej, Polsce.

Rafał Żebrowski

Kornela, doktora fizyki poznałem „fizycznie” na I Zjeździe Delegatów NSZZ „Solidarność” w Gdańsku (jesień 1981). Wcześniej znałem go „zaocznie” jako wrocławskiego uczestnika antykomunistycznej opozycji. Uniknąwszy internowania w stanie wojennym, ukrywał się i powołał kadrową organizację „Solidarność Walcząca”. O zasadności utworzenia SW, jej działaniach, dorobku – napisano już wiele; ja dodam wspomnienie osobiste.

Spotkaliśmy się we Wrocławiu, co nie było łatwe przy zachowaniu reguł konspiracji; był przecież poszukiwany listem gończym. Wydało mi się, że wygląda mizernie. W części prywatnej rozmowy okazało się, że mamy w Poznaniu wspólnego przyjaciela – Jana Komolkę, pisarza. Tenże był współwłaścicielem obiektu w województwie pilskim, pod miejscowością Człopa. Był to poniemiecki dom przy nieistniejącym już młynie wodnym, na odludziu, wokół gęsto zarośnięty. Oczywiście bez prądu, kanalizacji, ale z czystą wodą strumienia. Była ciepła wiosna i tak się zgadało, że Kornelowi potrzebne są słoneczne wczasy. Pomysł poparli obecni na spotkaniu bliscy współpracownicy. W Poznaniu uzgodniłem sprawę z Komolką i wkrótce dowieziono Kornela (szarym autem marki Warszawa, które nie zwracało na siebie uwagi) do Poznania, skąd ruszyliśmy do miejsca docelowego. Był tam też współwłaściciel domostwa z żoną, Bolesław Kuźniak, poeta. Bolo był kolegą zaufanym, niemniej uznaliśmy z Jankiem, że przedstawimy Kornela jako kuzyna z Wrocławia, bo po co ludzi straszyć? Nazwisko przywódcy SW było powszechnie znane, a za ukrywanie czołowego wroga Polski Ludowej można było pójść do pudła (ostatecznie Kornel zdemaskował się przed Kuźniakami sam). Nie pamiętam już, jak długo wypoczywał Kornel w tym dobrowolnym „ośrodku odosobnienia”, choć bezspornie nabrał sił, także z tej przyczyny, że Kuźniakowa była gastronomicznie nader sprawna mimo „niedoborów rynkowych”. Ja wróciłem do Poznania i – zabrzmi to dziwnie – był to dla mnie trudny czas. Kornel Morawiecki był wtedy najbardziej poszukiwanym przez SB człowiekiem podziemia. Do „złapania” Go powołano w centrali specjalny sztab i grupę operacyjną. A On sobie leży na .słońcu i strumień mu szemrze… Jak wspomniałem, nie było tam żadnej kanalizacji ani latryny, więc z potrzebą chodziło się do lasu. Gdy szedł Kornel, Komolka ruszał za nim i dyskretnie obserwował; no bo jeśli „oni”, zamaskowani, czają się w lesie, a Kornel nie wróci? A może zginie beż śladu? To nie była psychoza, to były realia. Takoż czas mijał, a ja drżałem na myśli, że nagle dziennik telewizyjny poda z tryumfem, że Służba Bezpieczeństwa w wyniku żmudnych działań operacyjnych aresztowała ukrywającego się Kornela Morawieckiego. I ja będę z tym żył, jako pomysłodawca tych „wczasów”! Jak wiadomo, długo jeszcze SB musiała się starać, żeby złapać Kornela.

Post scriptum: Kiedy po latach Morawieckiego wreszcie namierzono, organizacja Amnesty International (wtedy nie była jeszcze lewacką agendą!) odmówiła wstawiennictwa za aresztowanym, motywując to tym, że „Solidarność Walcząca” nie wyrzeka się przemocy, a Amnesty broni tylko osób walczących „non violence”. Ta opinia o Kornelu oczywiście podyktowana była z kraju przez „wiarygodne źródła głównego nurtu podziemnej Solidarności”. Tymczasem w kwestii przemocy było na przykład tak, że sfrustrowana bezpieka ukarała ukrywającego się Kornela w osobliwy (choć charakterystyczny w bloku sowieckim) sposób: porwano małoletniego syna, wywieziono do lasu i tam pozorowano egzekucję. Jednak nie zabito Go, zatem – przepraszam za sarkazm – przemocy nie było, a Mateusz jest premierem.

Lech Dymarski

Największą satysfakcję miałem, kiedy Kornel Morawiecki dostał się w końcu do Sejmu i otwierał pierwsze posiedzenie Sejmu jako marszałek senior. Pięknie mówił o Polsce. Pięknie kochał Polskę. Z Kornelem dosyć często różniłem się w poglądach – przede wszystkim na Polskę, na to, jak nasz kraj powinien wyglądać, jaka powinna być pozycja Polski w świecie. Ale mimo tych różnic nie mam żadnych wątpliwości, że – jak to mawialiśmy w środowisku moich przyjaciół – był „dobrem narodowym”. Zawsze mi imponował.

W czasach konspiracji, po wprowadzeniu stanu wojennego byłem związany z głównym nurtem solidarnościowej konspiracji. Wydawałem regionalną gazetę konspiracyjną, byłem doradcą Regionalnej Komisji Koordynacyjnej „Solidarności”, potem jej członkiem.

A poznaliśmy się dopiero w 1984 roku – stało się to tak, że przez kilka miesięcy musiałem ukrywać się w Kotlinie Kłodzkiej. Pracowaliśmy z kolegami nad „Konspirą”, książką, która potem w podziemiu miała bodajże najwięcej wydań – i potrzebna nam była wszelka pomoc. Tę najważniejszą, logistyczną, i co najważniejsze, moralną otrzymywałem ze struktur Solidarności Walczącej. Była to pomoc serdeczna i, co było ogromnie ważne, skuteczna.

Potem obserwowałem, jak w Trzeciej Rzeczpospolitej Kornel Morawiecki próbował dostać się do parlamentu, jak kandydował na urząd Prezydenta Polski i było mi niezmiernie przykro, że właśnie jemu to się nie udaje. I potem, kiedy dostał się w końcu do Sejmu – gdzie, nie ma co do tego wątpliwości, był potrzebny – czułem ogromną satysfakcję, prawdziwą radość. Byłem szczególnie wzruszony kiedy otwierał pierwsze posiedzenie kończącej się teraz kadencji jako marszałek senior, i chyba nie ja jeden miałem ściśnięte gardło, gdy wysłuchałem tego inauguracyjnego, niezwykłego przemówienia.

Był wspaniałym człowiekiem – twardym, konsekwentnym, ale jednocześnie ciepłym i życzliwym. Kornel kochał innych ludzi. Takim go zapamiętałem, tak o nim myślę dzisiaj, kiedy odkrywam, jak bardzo będzie go Polsce brakowało. Ludzi takich, jak on było i jest niezmiernie mało, a przecież nikt nie ma wątpliwości, jak bardzo są dzisiaj potrzebni. Nie tylko w polityce, ale po prostu nam wszystkim, nam Polakom. Potrzebujemy ludzi, dla których liczy się idea, którzy potrafią o te idee walczyć, którzy potrafią być bardzo konsekwentni i twardzi, ale jednocześnie nie ranią innych. Bo – to kolejna rzecz, którą trzeba podkreślić – Kornel nie ranił innych ludzi.

Maciej Łopiński

Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych