ZA CENĘ KRWI I ROZPACZY

Michał Mońko, Obywatelska, nr 214, 13-26.03.2020 r.

Pamiętam ich w chwale zwycięstwa i w smutku klęski. Najpierw przychodzili gromadą, sześćdziesięciu, siedemdziesięciu leśnych w sukiennych mundurach pachnących deszczem. Na koniec, po roku pięćdziesiątym pierwszym, skradali się, umykali KBW i UB w niewielkich patrolach, a kiedy się zjawiali nocą, nie wchodzili do domu, prosili o jedzenie, kwas kapuściany, wygotowane bandaże i nocleg w budynkach gospodarczych.

Nocowali w maszynowni, gdzie zawsze pachniało smarami i naftą, a przed świtem odchodzili. Matka pośpiesznie wlewała szklankę nafty do konwi wody i zlewała tym płynem podłogi maszynowni, skrapiała ślady leśnych.

Kiedy robił się dzień, zjawiały się na podwórzu samochody UB i KBW. Nie pytali o partyzantów, wiedzieli, że nocą przyszli i nocą wyszli. W różnych miejscach rozstawiali karabiny maszynowe. Kilku biegło do sadu, kilku na wał stawu, kilku za wozownię i nad jezioro. Pozostali przetrząsali zabudowania. Nie po to, żeby kogoś albo coś znaleźć, ale żeby dokuczyć, zniszczyć.

WOJNA PO WOJNIE

To była wojna po wojnie. W domach moich dziadków – ze strony ojca i ze strony matki – były placówki WiN NZW. Mój ojciec, zanim został zamęczony w 1950, należał do NZW. Wujkowie – Wacław, Kazimierz i Władysław – należeli do WiN-u. Żołnierzami w Barszczach opiekował się mój stryj Leon, jezuita z Warszawy, po roku 1968 pierwszy Krajowy Duszpasterz Rodzin.

– Pewnego razu na placówkę w Barszczach przyszło sześciu żołnierzy. Dowiedziałem się później, że jednym z nich był Beynar „Jasienica”, a drugim Szyndzielarz „Łupaszka”. Przebywali w Barszczach co najmniej tydzień. Pomagali wujkowi kosić groch. Siedziałem na wiśni, która rosła między studnią i poidłem dla koni.

Miałem wówczas trzy i pół roku. Co może zapamiętać trzyletnie dziecko? Może zapamiętać coś, co jest niezwykłe, straszne. Pamiętam ten trzask wiśni. Łamie się gałąź i lecę do studni. Koniec, po mnie!

To było tak. Uczepiony gałęzi, obserwowałem jak żołnierze w długich, skórzanych butach, w bryczesach i białych koszulach, idą z pola na obiad. Pode mną była studnia. Z domu dolatywał zapach gęsiny w kapuście. Kiedy mężczyźni byli koło studni i zamierzali się umyć, pękła pode mną wiśnia. Spadałem prosto do studni. Nagle ktoś pochwycił mnie za nogę i szarpnął do siebie.

Uderzyłem boleśnie kością ogonową w krawędź poidła, ale byłem uratowany. Spojrzałem na swego wybawcę. Zobaczyłem roześmiane twarze. Nie znałem żołnierzy i nie mogłem ich znać. Dzisiaj nie jestem pewien, co pochodzi z mojej pamięci, a co z opowieści matki, ciotek i wujków. Stałem się znany z tego, że o mało nie wpadłem do studni.

Upłynęło sporo czasu, zanim dowiedziałem się, że tam, przy studni, widziałem twarze Beynara i Szyndzielarza. Obydwaj zimowali w gminie Wyszki. Bywali we wsiach Falki i Filipy, skąd pochodził wujek Filipkowski, prowadzący placówkę WiN NZW w Barszczach. Ze wsi Falki, sąsiadującej z Filipami, pochodził ksiądz Falkowski, administrator parafii Jasienica. Zgodził się on przyjąć do siebie Beynara.

Przewodnikiem do Jasienicy był Nowicki, kuzyn mojej ciotki Jadwigi, wówczas kleryk Seminarium Duchownego w Łomży. Trzeba było iść i jechać za dnia, bo nocą chodziły po drogach straże chłopskie i patrole KBW, UB, NKWD. Za dnia były tylko patrole KBW.

Nocą wciąż słyszałem ter- kotki: Trrrr! – Trrrr! – Trrrr! Straże, uzbrojone w pałki i noże, włóczyły się. po drogach. Co pewien czas dolatywały nawoływania: „Heej!! Heejl! Heej!!” I znowu: Trrr!! Trrr! Trrr! Napotkani przez straże nieznajomi byli przywiązywani powrozem do drzewa przy Drodze Plebańskiej. Po służbie chłopi prowadzili ich na posterunek milicji.

W ciemności podkradałem się z matką do drzewa na skraju Drogi Dworskiej i Plebańskiej. Przecinaliśmy powróz i uwalnialiśmy nieznajomego. To była wspaniała przygoda, jak podchody harcerskie. Znacznie trudniejszą rzeczą był odbiór zrzutów dla WiN-u. Dwa razy spiętymi szeregowo sankami wyprawiałem się z matką po zrzuty.

Na leśnym jeziorku ustawialiśmy chyba piętnaście wiader i garnków, które miały wewnątrz wielkie łojowe świece. Były one widoczne tylko z góry. Czekaliśmy zwykle co najmniej trzy godziny. Nadlatywał samolot i zrzucał na spadochronie czarny tubus.

Topiliśmy spadochron w przerębli, wtaczaliśmy tubus na sanki i wracaliśmy do domu. Nie zaglądaliśmy co tam jest w środku.

O świcie przyjeżdżali jacyś konnymi saniami i zabierali tubus. Po latach dowiedziałem się, że zrzuty zawierały broń krótką, dolary, złoto i jakieś inne rzeczy.

SĘDZIA ZWANY ŚMIERCIĄ

Kiedy wujek Leon zaczął pracować w Gimnazjum Jezuitów w Gdyni-Orłowie, pojechałem tam z ciotka Kazią. Z wujkiem odwiedzałem sławnych księży kapelanów: Księdza Hilarego Jastaka, dyrektora Caritasu w Gdyni, ks. Wojciecha Główczewskiego w Jastarni, który na „Darze Pomorza” opłynął kulę ziemską, ks. Józefa Wryczę w Wielu, sławnego z zaślubin Polski z Bałtykiem.

Najchętniej jeździłem do księdza Jastaka, bo dostawałem od niego różne smakołyki. Gdy zostałem dziennikarzem, a stało się to jeszcze na studiach, odwiedzałem ks. Główczewskie- go w Jastarni. Pisałem o nim reportaże, drukowane m.in. w „Słowie Powszechnym”.

Późną jesienią pojechałem z chorym ojcem do kuzynów w Kukowie opodal Raczek. Tymczasem między Augustowem, a Ełkiem straż chłopska pochwyciła 22-letniego Karola Naruszewicza. Zaprowadzili go na posterunek w Raczkach, a stamtąd niejaki Szostak, funkcjonariusz UB z Ełku, zabrał Naruszewicza do Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Augustowie. Naruszewicz, bity i przypalany, przyznał się, że jest żołnierzem WiN i nosi pseudonim „Puszczyk”.

Przyjechał sąd doraźny, zwany Śmiercią. To było 7 listopada 1946. Dzień zimny, wietrzny. Na rynku w Raczkach, w obecności tłumu, a ja byłem w tym tłumie z wujkiem, sędzia Włodzimierz Ostapowicz, po dwudziestu minutach rozprawy, skazał Naruszewicza na śmierć przez rozstrzelanie. Zaraz ubecy postawili „Puszczyka” pod ścianą i kazali straży chłopskiej rozrzucić pod nogami skazańca trochę trocin z tartaku w Augustowie.

Rozległy się trzy strzały, kobiety głośno zapłakały. A wtedy szef augustowskiego PUB, Aleksander Kuczyński, zawołał: „No, a teraz do domów i opowiadać we wsiach, co czeka bandytów WiN!”.

Po latach dowiedziałem się, że następnego dnia, 8 listopada, sędzia Ostapowicz skazywał na śmierć w Filipowie, 9 listopada we Frąckach, 12 listopada w Bakałarzewie, 18 listopada w Brańsku, 19 listopada w Milejczycach, 21 listopada w Siemiatyczach, 22 listopada w Kleszczelach, 23 listopada w Drohiczynie, 25 listopada w Jasienióweczce, 27 listopada w Trzciannem, 29 listopada w Knyszynie, a 30 listopada w Czarnej Wsi nad Jeziorem Rajgrodzkim. I tak wyglądały dni i miesiące w kalendarzu sędziego Ostapowicza.

Doraźne sądy były parodią sądów i sprawiedliwości. Natomiast tzw. czesanki w lasach kończyły się rozstrzeliwaniem leśnych żołnierzy bez sądu. Pamiętam, gdy w ciepły dzień babiego lata matka zabrała mnie do lasu na grzyby. Pod wsią Ciszewo byliśmy świadkami mordowania leśnych przez funkcjonariuszy UB i żołnierzy KBW z Grajewa. Skończyła się właśnie obława i wzięci do niewoli byli rozstrzeliwani i – jeszcze żywi – oblewani ropą i paleni w rowach.

Nigdy nie pisałem reportaży o mordowaniu leśnych, o procesach doraźnych. Nie pisałem też o spotkaniu z Beynarem/Jasienicą w Barszczach i później, w mazurskiej wsi Karolewo, gdzie moja matka była intendentką w organizowanej szkole rolniczej. W roku 1990 zadzwoniłem do żony Jasienicy, zwanej Neną. Powiedziała, że jego córka wraca z Paryża, a jak wróci, to się spotkamy „na długie nocne rozmowy”. Jakaż to była -dla mnie przykrość, gdy dowiedziałem się, że rozmawiałem z agentką SB.

Beynara/Jasienicę spotkałem latem w 1948 roku, gdy przyjechał do Karolewa spotkać się ze swoim ojcem, Mikołajem. Ze wsi dopiero wyprowadzali się sowieccy żołnierze, zabierając wszystko, co miało jakąś wartość. Moja matka była intendentką, jeździła po żywność wozem konnym do Olsztyna. Trochę to było dziwne: jeździć do Olsztyna, gdy różne produkty można było zdobyć bliżej, choćby w Giżycku. Wkrótce zobaczyłem, że wracając z Olsztyna, matka po drodze oddawała część żywności partyzantom.

Mikołaj Beynar specjalnie nie wyróżniał się w Karolewie. Zjawiał się we wsi staranie ubrany i mówił z akcentem wschodnim. Matce od razu się przedstawił. Był na Syberii, potem u Andersa. Ukończył niegdyś uniwersytet w Paryżu i konserwatorium muzyczne w Wersalu. Nie miał pracy w Karolewie. Prowadził jakiś chór w Bartoszycach. Przemieszkiwał u syna w Giżycku i u córki w Bartoszycach.

Gdy do Karolewa przyjechał Paweł Jasienica, od kilkunastu dni była wiosna. Jasienica przywiózł jakieś alkohole, słodycze, kawę i przyprawy do kuchni. Następnego dnia do Karolewa przyjechała jego córka, Irena Brzezińska, lekarka, i syn, Janusz Beynar, dyrektor Zakładów Rybackich w Giżycku. Wszyscy opowiadali, śmieli się, jedli doskonałe ryby przywiezione z Giżycka.

Zapamiętałem opowieść Mikołaja Beynara, jak to poznał Lenina, dyrygował orkiestrą u Andersa i dawał koncerty fortepianowe w Oranie w Algierii. W czasach moich studiów w drugiej połowie lat sześćdziesiątych spotykałem Jasienicę w kawiarni „Foksal”. Zawsze uśmiechał się do mnie, czasami nawet kiwnął ręką.

POŻEGNANIE Z BRONIĄ

Wiosną czterdziestego siódmego roku została ogłoszona amnestia. Żołnierze WiN mieli składać broń 24 i 25 kwietnia 1947 roku w Augustowie i w Suwałkach. W przeddzień złożenia broni „leśne obozy” zapowiedziały pożegnalne msze święte i ogniska. Żołnierze z powiatu augustowskiego zgromadzili się w rejonie Kolnicy. Natomiast żołnierze z powiatu suwalskiego nocowali w zakolach Czarnej Hańczy.

Wieczorem zaczęły się w Kolnicy śpiewy – śpiewy pojedyncze i zbiorowe. Pieśni, które dawniej śpiewały kompanie, bataliony, a nawet pułki. Żołnierze piekli na ognisku mięso, pili samogon, jedli i strzelali na wiwat z wszelkiej broni. Matka siedziała przy ognisku do świtu, kiedy przyjechał do Kolnicy duży samochód z białostockiego UB. Tym samochodem żołnierze WiN byli przewożeni do Augustowa.

Zanim oddziały Zrzeszenia WiN rozpoczęły składanie broni, odbyła się msza święta w kaplicy przy kościele Najświętszego Serca Jezusowego. Mszę odprawił ksiądz Wojciech Chojnowski „Józef”, żołnierz i kapelan AK i Zrzeszenia WiN. Po mszy świętej żołnierze poszli na rynek. Tam przed frontem Michał Kaszczyk „Stały” złożył raport oficerowi o pseudonimie „Burzan”.

Padła komenda „spocznij” i przemówił „Burzan”. Mówił o honorze i Ojczyźnie. Po przemówieniu, „Stały” rozkazał „rozejść się”. I żołnierze poszli do budynku znajdującego się naprzeciw siedziby UB, vis a vis aresztu w Domu Turka.

Tymczasem ja z matką pojechaliśmy do Suwałk. Zatrzymaliśmy się przed kościołem św. Aleksandra. Od strony Kamedulskiej wjechały paradne furmanki z półkoszkami, a na nich siedzieli umundurowani mężczyźni z bronią. Po chwili wszedł na plac zwarty oddział, prowadzony przez starszego już mężczyznę w płaszczu raczej cywilnym, ale w wojskowych butach. To był, jak się później dowiedziałem, Józef Grabowski „Cyklon”.

Żołnierze WiN mieli zamówioną mszę w kościele św. Aleksandra. Poszli więc modlić się. Msza była krótka, ksiądz Jakacki, jak się zdaje, bał się pobłogosławić ujawniających się bohaterów. Po wyjściu z kościoła, żołnierze oddali salwę z broni i poszli na ulicę Rynkową, gdzie mieściła się komisja amnestyjna, złożona z przedstawicieli UB i Rady Narodowej. Tam otrzymywali niewielkich rozmiarów zaświadczenie, że uczynili „zadość warunkom przewidzianym w art. 2 ustawy o amnestii”.

Dowiem się po latach, że 25 kwietnia 1947 roku w suwalskiej komisji amnestyjnej zasiadał Aleksander Omilianowicz, funkcjonariusz UB, znany autor sensacyjnych opowieści o działaniach UB na Podlasiu. W komisji amnestyjnej zasiadał też Jan Szostak, funkcjonariusz UB, zbrodniarz, morderca żołnierzy podziemnych.

W roku 1956 funkcjonariusz Jan Szostak został zwolniony z UB, ale nie spotkał się, jak stwierdził, „z należną wdzięcznością władz i społeczeństwa”. Wyrzucił wówczas z siebie skargę: „Jak trzeba było wieszać ludzi, strzelać do nich i topić ich w wychodkach, to nikogo, kurwa, nie było. A teraz co? Moje czyny już się nie liczą! Nikt nie bierze pod uwagę moich zasług!”

PO WIELKIM WYBUCHU

Po roku pięćdziesiątym już nie przychodziły na placówki do dziadków odziały partyzantów liczące po sześćdziesięciu żołnierzy. Przychodziło na nocleg i po jedzenie dwu albo trzech. W końcu przychodził do domu tylko jeden, a dwu albo trzech stało przed domem. Ten jeden prosił o jedzenie, kwas z kiszonej kapusty, prześcieradło i klucz do maszynowni, gdzie jest podłoga.

Kiedy o świcie leśni odchodzili, widziałem przez przepalone słońcem zasłony, jak topią w stawie długą broń. Na wiosnę wchodziłem boso do stawu, wyciągałem zatopione tam karabiny, czyściłem i składałem na czas wojny, która miała nadejść. Modliliśmy się o wojnę, choć wojna zabrała wielu z rodziny na tamten świat. Matka chciała nawet zamówić mszę świętą z prośbą o wojnę. Ksiądz powiedział, że oszalała. To było szaleństwo grzeszne. No więc matka grzeszyła. Nieraz wpadała do domu i zapewniała, że wojna już, już wybuchnie. I wszystko będzie jak dawniej. Ale wojna nie wybuchła.

Zapamiętałem ostatnich, którzy jeszcze po roku 1950 przychodzili do Barszczy. Przychodził major Jan Tabortowski „Bruzda”, którzy rozbił ze swoim oddziałem Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa w Grajewie. W tej akcji brał udział mój ojciec „Gryf” i moi liczni wujkowie, krewni i przyjaciele rodziny. Tabortowski, tropiony jak zwierzę, samotnie przychodził po ciemku do domu dziadka, żeby coś zjeść i przenocować.

Po latach, w nowej Polsce, słyszę niekiedy o partyzantce ludowej. To legenda. Żołnierzami podziemia antykomunistycznego zostawali ludzie ze środowisk tradycyjnie patriotycznych, wnukowie i prawnuki powstańców i Sybiraków, dzieci tych, którzy w 1920 w ochotniczych oddziałach bili bolszewików.

Kiedy pracowałem w Telewizji Polskiej, a były to czasy nowej Polski, zrealizowałem trzy filmy o żołnierzach podziemia antykomunistycznego: „Żywi i martwi”, „Ostoja”, „Wandea polska”. Na zrobienie tych filmów nie dostałem zlecenia. Operatorzy odmawiali robienia zdjęć o „bandytach”. W telewizyjnym archiwum filmy o NSZ, WiN, NZW notowane były pod hasłem: „Bandy podziemia” „Faszystowsko- hitlerowskie podziemie zbrojne”.

Pisałem w tej sprawie raporty do kolejnych rządów prawicowo-niepodległościowych. Pisałem do Episkopatu Polski. W końcu, w 1995, spotkałem się z rzecznikiem Episkopatu, a niedługo potem z przewodniczącym Rady Programowej TVP. Rzecznik stwierdził, że sprawami podziemia antykomunistycznego się nie zajmuje. Przewodniczący Rady Programowej, uśmiechając się drwiąco, powiedział: „Mnie interesuje tylko Bóg i poezja”.

A tu minęło trzydzieści lat nowej Polski. I co? Polska składa się dziś z dwu narodów. Jeden naród to patrioci, którzy w 1918 wywalczyli Najjaśniejszą Rzeczypospolitą, w 1980 zdruzgotali gmach PRL, ale w 1989 nie zdobyli władzy w Polsce. Drugi naród to niby-Polacy, łże-elity, konformiści, naiwne głupki, lisy komuny ufarbowane na prawicę, bolszewicka hołota opluwający Polskę i Polaków.

Te ostatnie trzydzieści lat były dla mnie najgorsze w życiu, choć wcześniej musiałem pracować w kopalni „Mieszko I” w Wałbrzychu. Byłem budowlańcem w Katowicach, na zapleczu ówczesnej WSP. Wyładowywałem wagony. Byłem niemal półtora roku w jednostce karnej w lasach koło Drawska. Wyrzucali mnie z pracy w 1970 i w 1982. Ale powtórzę raz jeszcze: to, co przeżyłem po roku 1989, przerasta moje najgorsze przeżycia z czasów PRL.

Mogę zatem powtórzyć za Józefem Mackiewiczem słowa z powieści „Sprawa pułkownika Miasojedowa”: „Na ziemi pozostaje łgarstwo, fałsz, przeinaczane fakty, tendencyjna kronika wypadków, wrzaskliwe uogólnienia. Na nic to wszystko. Wielkie doświadczenie, dokonane za cenę krwi i rozpaczy, przepada dla potomności. I po wielkim wybuchu, jak popiół z wulkanu opada i ściele się bezwartościowy osad pustych sloganów”.

Wielki wybuch? To wybuch Solidarności na miarę Legionów Piłsudskiego. Cena krwi i rozpaczy? To strajki, demonstracje i krew stanu wojennego. Popiół z wulkanu, osad pustych sloganów? To polityczny jazgot niedobitej komuny, krzykliwe deklaracje, za którymi jest przerażająca nicość.

Żołnierz Niezłomny – Wyklęty

Antoni Wysocki Grudzień A.D. 2017

Dlaczego żołnierz był wyklęty?
Dlaczego żyli prawem wilczym?
Bo ustrój w Polsce był przeklęty,
Bo ustrój w Polsce był zbrodniczy.
Komunizm terror ludziom niesie,
Więc Oni jak zwierzyna płowa,
Musieli ciągle kryć się w lesie,
Gdyż władza była już „ludowa”.
Władza nadana przez Sowiety,
Przez zdrajców Polski sprawowana;
Tej władzy strzegły ich bagnety,
Nimi to wolność nam zabrana.
Więc nie złożyli swojej broni,
Nie było zgody na niewolę;
By zagrabili kraj czerwoni
I by stworzyli nam niedolę.
Ci, którzy wpadli w łotrów szpony,
W ubeckich gnili kazamatach;
Wielu zostało z nich straconych,
Inni siedzieli długie lata.
Tragiczny los był patriotów,
Bo Polsce życie swe oddali
A ginąć w boju będąc gotów,
Przysięgi swojej dotrzymali.

Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych