Piotr Cociek – „DoRzeczy”, nr 4/257, 22-28.01.2018 r.
W nowym premierze polska prawica może odnaleźć połączenie Tuska z Orbanem. Jeśli się to uda, to spełni się przepowiednia Morawieckiego: „Będziemy rządzili do 2031 r.”
Podczas ceremonii zaprzysiężenia nowych ministrów premier Mateusz Morawiecki powtórzył słowa, które padły z jego ust podczas grudniowego expose. Słowa, o których komentatorzy szybko zapomnieli, a które kiedyś będą zajmowały ważne miejsce w podręcznikach historii Polski po roku 1989. „Nie jesteśmy i nie będziemy rządem ideologicznych skrajności – daleko nam do neoliberalizmu i równie daleko nam do socjalizmu – mówił w grudniu, gdy zostawał premierem – nie chcemy być rządem dogmatycznym, doktrynalnym, ani rządem jednych skrajności: socjalizmów, ani drugich skrajności: neoliberalizmów”.
Zmiana, której jesteśmy świadkami, jest dużo ważniejsza, niż mogłyby sugerować analizy koncentrujące się na kwestii: „Dlaczego Macierewicz musiał odejść i kto za tym stoi”. Zadziwiające jest to, jak dużą ślepotę w tej kwestii wykazuje część prawicowych komentatorów, których tym razem w rozumieniu biegu spraw (rzadka rzecz!) wyprzedzili przeciwnicy, a stwierdzeniem najlepiej oddającym, o co chodzi, jest tytuł z „Faktu”: „PiS miażdży opozycję i idzie po konstytucyjną większość”.
Premier Morawiecki dobitnie powiedział to, co było sensem polityki prowadzonej przez prawicę po roku 1989: wyrzucając PRL na śmietnik historii, odchodząc od socjalizmu, nie możemy jednocześnie bezmyślnie wpadać w sidła innej skrajności, której symbolem stał się (na dobre i złe) Leszek Balcerowicz. Nie ten Balcerowicz, który przeprowadzał pilne reformy i wyciągał gospodarkę z otchłani inflacji – tych zasług nikt mu nie odbierze. Lecz ten Balcerowicz, który potem okazał się ekonomistą i politykiem ślepym na alarmujące sygnały z reformowanej gospodarki i ponure efekty uboczne prowadzonej polityki. Ta ślepota dotknęła go bardzo wcześnie, pisze o tym ciekawie prof. Witold Kieżun w książce „Patologia transformacji”. Wszelkie informacje niepasujące do wprowadzanego teoretycznego modelu były przez Balcerowicza i jego ekipę po prostu odrzucane. Ciekawa rzecz, dzisiejsi I krytycy patologii przemian gospodarczych w Chinach (jak pisarz Yu Huan) zauważają, że reformatorzy swoim doktrynerstwem i ślepotą nie różnią się od komunistów z czasów, gdy Mao nakazywał narodowi budowę dymarek. Dzisiaj zamiast niepotrzebnych dymarek powstają niepotrzebne lotniska i puste osiedla mieszkaniowe, ale fanatyzm i żarliwość są takie same.
Tak naprawdę więc Mateusz Morawiec- ki proponuje Polakom „trzecią drogę”. Nie na kształt tej propagowanej przez Ton/ego Blaira w Wielkiej Brytanii, bliższą może ludowemu kapitalizmowi z udziałem państwa, znanemu z Niemiec Zachodnich, polską „trzecią drogę”, której wyróżnikiem jest także to, że dla Morawieckiego i innych polityków Zjednoczonej Prawicy czymś oczywistym jest szacunek dla społecznej nauki Kościoła, że jest to droga naprawiająca niegodziwości specyficznego, zwichrowanego, macherskiego kapitalizmu III RP, w którym państwo było słabe wobec silnych, a silne wobec słabych. Blairowi przez usta nie przeszłyby słowa „bogacenie się duchowe i materialne” oczywiste dla Morawieckiego.
Nowy premier mógłby właściwie użyć sformułowania „społeczna gospodarka rynkowa”, gdyby nie fakt, że zostało zawłaszczone, odarte z treści i splugawione przez tych, którzy z takim właśnie hasłem na ustach patronowali procesom, w których gospodarka rynkowa była metodą na szybkie bogacenie się wybranych (często pasożytujących na publicznym majątku), a społeczeństwu pozwolono łaskawie po-nosić koszty patologii. Ponieważ tak trzeba, bo innej drogi nie ma i tyle. Owa bezalter – natywność była jednym z wielkich grzechów III RP. „Trzecia droga” nie powstaje teraz, tak naprawdę rząd Zjednoczonej Prawicy kroczy nią od powołania gabinetu Beaty Szydło.
Dlaczego więc zmiana, dlaczego rekonstrukcja i dlaczego właśnie teraz? Czasem nie trzeba szukać spiskowych teorii, wystarczy wsłuchać się uważnie w to, co mówi się oficjalnie i całkowicie otwarcie. A przecież Morawiecki mówił wprost: będziemy robić wszystko, „żebyśmy byli akceptowani i docenieni również przez tych, którzy na nas nie głosowali, to byłoby największym sukcesem”. Można by dodać: „którzy jeszcze na nas nie głosowali” albo „którzy dotąd w ogóle nie głosowali” – dróg ku konstytucyjnej większości jest kilka. Jednak bez wątpienia to jest cel Jarosława Kaczyńskiego, który zdaje sobie sprawę, ile jeszcze trzeba zrobić, żeby dobra zmiana była czymś więcej niż tylko pauzą w dziejach III RP. Czymś ważniejszym i trwalszym, a nie tylko wypadkiem przy pracy, który za dwa lub sześć lat zostanie skorygowany przez patologiczny, skorumpowany system wracający w stare koleiny.
Rekonstrukcja rządu (restrukturyzacją okazała się jednak w stopniu niedużym) przypomina bardziej tworzenie nowego gabinetu po wygraniu kolejnych wyborów niż typową korektę kursu dokonywaną w trakcie kadencji. Wymiana premiera, zmiana szefów najważniejszych resortów, nowo zdefiniowane cele – tak mogłoby wyglądać formowanie nowego gabinetu przez Zjednoczoną Prawicę po kolejnej parlamentarnej wygranej w roku 2019. Skąd to symboliczne zakończenie jednej kadencji i początek drugiej w… środku kadencji?
Pewien etap rządów Zjednoczonej Prawicy rzeczywiście się zakończył. Zrealizowano najważniejsze obietnice: wprowadzono program „500+”, zlikwidowano gimnazja, przywrócono poprzedni wiek emerytalny. Weszły w życie ustawy reformujące sądownictwo, uszczelniono system podatkowy. Wpływy do budżetu rosną, bezrobocie spada, a z hucznych niezrealizowanych zapowiedzi mamy likwidację NFZ, dekoncentrację mediów, ustawę medialną oraz podatek od sklepów wielkopowierzchniowych. Nierozwiązana została kwestia frankowiczów, tu obóz rządzący przyznał się do porażki: obiecywał więcej, niż zrobił. Teraz przyszedł czas na gospodarkę i na cele określone przez Morawieckiego tak: rodzina, praca, mieszkanie. Jedno połączone z drugim, bo „cele społeczne można realizować wtedy, kiedy kwitnie gospodarka”. Powiedzmy szczerze – nie różni się to wiele od zapowiedzi z początku kadencji. Na arenie międzynarodowej „zachowanie tożsamości kulturowej Polski” i odwilż w relacjach z Brukselą. To może tłumaczyć zmianę na stanowisku szefa MSZ. Jednak co z resztą?
Józef Orzeł, socjolog i szef Klubu Ronina, który jesienią ubiegłego roku na łamach „Do Rzeczy” przekonywał, że nowym premierem powinien zostać Jarosław Kaczyński, rzekł ostatnio w TV Republika (program „Analfabet III RP”) rzecz następującą: w pierwszym roku władza uczy się rządzić. W drugim robi coś dla ludzi.
W trzecim się rozleniwia, w czwartym – przegrywa wybory. Orzeł w „Do Rzeczy” przestrzegał obóz dobrej zmiany przed formowaniem się w nim coraz silniejszych i coraz ostrzej rywalizujących ze sobą grup interesu. W Kaczyńskim jako premierze widział ratunek przed nasileniem się procesu, który może rozsadzić rząd. Dzisiaj chwali prezesa PiS za to, że znalazł sposób na opanowanie sytuacji bez zasiadania w fotelu premiera. Trzymając się przypomnianej przez niego metafory – obóz PiS właśnie rozpoczął nową, przyspieszoną kadencję, by w jej trakcie rok się uczyć, rok robić coś dla ludzi. Na rozleniwienie się i degenerację zabraknie już czasu, bo przyjdzie pora na kolejną mobilizację przed kolejnymi wyborami. Wychodzi na to, że rację miał Jarosław Kaczyński, mówiąc, że w obliczu rozkładu opozycji to on musi być opozycją wobec rządu.
Tak, rekonstrukcja była zdyscyplinowaniem rozmaitych grup i przywołaniem ich do porządku. A także posunięciem wyprzedzającym. Pogrążona w niemocy programowej, wojnach wewnętrznych i ogólnej niemocy opozycja może pokrzykiwać, że odniosła triumf, bo krytykowani przez nią najmocniej ministrowie odeszli. Jednak to tylko retoryka. Tak naprawdę pięknie gra rolę w spektaklu napisanym przez Kaczyńskiego. Jak dobrze to robi (to znaczy – jak źle dla swego losu], udowodniło absurdalne zamieszanie w Sejmie wokół ustaw zmieniających prawo aborcyjne. „Szach i mat” – komentował na okładce dziennik „Polska The Times”.
Nastąpiła jednocześnie nieoczekiwana zmiana miejsc. Podczas gdy kibice totalnej opozycji rwą włosy z głów i alarmują, że Kaczyński zagarnie centrum sceny politycznej, że zgromadzi większość konstytucyjną i że coraz trudniej go atakować, bo kolejnymi posunięciami schodzi z linii strzału, po prawej stronie podniósł się rwetes, jakby właśnie nastąpił kolejny rozbiór Polski. Wczytując się w niektóre komentarze, można mieć wrażenie, że oto tajni agenci Tuska, Brukseli i międzynarodowej finansjery (ach, ten podejrzany bankier Morawiecki) opanowali rząd i przed nami już tylko „Finis Poloniae!” I że ratunkiem byłoby chyba tylko wpisanie do konstytucji ustępu: „Polska jest tylko wtedy niepodległa i suwerenna, gdy ministrem obrony jest Antoni Macierewicz”.
Czy nowy rząd jest mniej „PiS-owski”? Zamiast Macierewicza i Szyszko mamy Brudzińskiego, Suskiego i Sasina – czy to już nie Nowogrodzka? Są agentami Tuska? „Rząd jest mniej konserwatywny” – biadolił „Nasz Dziennik”. Na jakiej podstawie? Ministrowie od edukacji i rodziny się nie zmienili, a w fotelu ministra zdrowia zasiadł człowiek, którego „Wyborcza” powitała zdaniem: „Za służbę zdrowia w Polsce będzie odpowiadał lekarz, który uważa antykoncepcję i aborcję za »pogwałcenie Dekalogu«, a in vitro za »odrzucenie Stwórcy«„ albo: prof. Łukasz Szumowski to „wróg aborcji, antykoncepcji i in vitro, sygnatariusz deklaracji »życia« Wandy Półtawskiej, fundamentalistki katolickiej”. Gdzie tu zmiękczenie linii, gdzie odejście od konserwatyzmu? Mariusz Błaszczak jako szef MSWiA właśnie skończył wyrzucać esbeków z policji – skąd przypuszczenie, że jako szef MON naraz stanie się miłośnikiem komunistów w armii? Jacek Czaputowicz w MSZ oznacza, że to premier Morawiecki ma być twarzą rządu w dyplomacji zamiast krytykowanego przez Kaczyńskiego za opieszałość Witolda Waszczykowskiego. Skoro jednak powszechnie krytykowany także po prawej stronie Waszczykowski nagle stał się świętym, to może i jego wpiszemy do konstytucji z Macierewiczem jako gwaranta niepodległości?
Radykalizm żywi się krzywdzącymi uproszczeniami, zasłonę milczenia wypada spuścić na wyliczanie, iluż to zdrajców mieszka naraz w Pałacu Prezydenckim, bo obok złego prezydenta „Dudaczewskiego” podejrzani są i prof. Andrzej Zybertowicz, i Paweł Soloch, i w ogóle wszyscy, którzy ośmielili się stwierdzić, że może nowy rząd nie będzie gorszy od poprzedniego. Podobnie jak na zajadłe tropienie, kto z nowych ministrów (albo przynajmniej wiceministrów) otarł się kiedyś o rząd PO, doradzał jakiejkolwiek innej partii albo ma lub miał niesłuszne poglądy w sprawie Smoleńska.
Chociaż dziś to po lewej stronie sceny politycznej trwa rozpad, smuta i jednoczenie się przez podział, to i po prawej odzywają się samobójcze geny „naszyzmu” i „najsłuszniejszej słuszności”. No to może wprost powiedzcie panowie, że kiedy Andrzej Duda w kampanii prezydenckiej, a Beata Szydło w kampanii parlamentarnej mówili o tym, że trzeba zasypywać podziały, a wy biliście brawo, to było wszystko tak dla picu? Bo zasypywanie podziałów i koniec wojny polsko- -polskiej (może choć obniżenie temperatury sporu, czego chciałby i premier Morawiecki) nastąpić może wyłącznie przez wykluczenie wszystkich, którzy nie pasują do wzorca prawowiernego PiS-owca? Tylko – głupia sprawa – do tego wzorca nie pasuje już nawet prezes PiS Jarosław Kaczyński: wymienił Beatę Szydło na Mateusza Morawieckiego, zdymisjonował Macierewicza, zapowiedział rychły koniec smoleńskich miesięcznic, a w Sejmie to nawet głosował za wysłaniem do prac w komisji projektu „Ratujmy kobiety 2017”, przygotowanego przez feministyczną lewicę pozaparlamentarną.
A przecież gra toczy się o coś ważniejszego. O to, czy Jarosław Kaczyński znalazł w osobie Mateusza Morawieckiego swojego Viktora Orbana, a może i swojego Tuska. Proszę się nie obrażać na to ostatnie porównanie. Nie ma nic złego w byciu politykiem dbającym o to, by być łubianym, o jak najlepszy wizerunek oraz akceptację nawet wśród tych, którzy na wybory nie chodzą albo głosowali inaczej. Złe jest wykorzystywanie machiny PR jako zasłony dla dryfu cywilizacyjnego i królestwa niejasnych interesów – a to robił Tusk ze swoją ekipą. Tak samo nie ma nic złego w byciu konserwatystą i nacjonalistą, a jednocześnie w posługiwaniu się obcymi językami i ćwiczeniu w trudnej sztuce dyplomatycznych targów i uników – jak czyni to Orban. Chodzi bowiem o to – jak powiedział Morawiecki w dniu zaprzysiężenia nowych ministrów – „żeby Polska była wielka, żeby Polska była jak najsilniejsza”.
Jeśli gambit Kaczyńskiego się powiedzie, zostaną położone fundamenty pod coś jeszcze: pod kolejne wyborcze zwycięstwa i wypełnienie zapowiedzi Morawieckiego: „Będziemy rządzili do 2031 r. W najgorszym razie do 2027”. Jak zwracał uwagę w „Dzienniku” Piotr Zaremba, „Kaczyński, bardziej dalekowzroczny niż jego zaplecze, autoryzuje te zmiany, a ich gwarantami stają się jego najbardziej zaufani ludzie”. „Czy nowy rząd będzie dbał tylko o ciepłą wodę w kranie?” – zapytałem prowokacyjnie wicepremiera Gowina w „Sygnałach dnia”. „Styl się zmienia, sedno pozostaje” – odparł. Myślę, że pod tym stwierdzeniem podpisaliby się i Kaczyński, i Morawiecki, i mam nadzieję, Że także Macierewicz.
Opracowanie: Jarosław Praclewski