Piotr Lipiński – Newsweek, nr 5/2018, 22-28.01.2018 r.
Polacy nienawidzili jego głosu. Niewielu widziało w teatrze Stefana Martykę, ale w radiu słyszały go miliony. W latach stalinizmu był kimś takim jak potem Jerzy Urban podczas stanu wojennego
„BYDLĘ TO WŁĄCZAŁO SIE PRZEWAŻNIE W CZASIE MUZYKI TANECZNEJ, MÓWIĄC: „TU FALA 49, TU FALA 49. WŁĄCZAMY SIĘ”. PO CZYI ZACZYNAŁ 0PLUW7TNIE KRAJÓW IMPERIALISTYCZNYCH”
– Marek Hłasko o Stefanie Martyce
Byli parą jak z bajki. Stefan Martyka, który zaczynał teatralną karierę w Wilnie na Pohulance, i Zofia Lindorfówna, kinowa piękność z przedwojennych jeszcze filmowych wersji „Trędowatej” i „Ordynata Michorowskiego”.
Pierwszy raz zobaczyła go w Ministerstwie Kultury i Sztuki, dokąd przyszła do kuzynki, urzędniczki. Zanotowała w pamiętniku, którego rękopis przechowuje Biblioteka Narodowa: „W pewnej chwili minął nas idący korytarzem wysoki, szczupły brunet. »Kto to jest?« – zapytałam nie wiadomo dlaczego – i zaraz usłyszałam odpowiedź mojej kuzynki: »To Stefan Martyka, był aktorem i dyrektorem administracyjnym teatru w Wilnie. Zdołał wrócić jako repatriant przez Lublin, gdzie zetknął się z Szyfmanem, który go bardzo ceni i popiera, jest jego prawą ręką«”.
Marek Hłasko tak napisał o Martyce w „Pięknych dwudziestoletnich”: „Bydlę to włączało się przeważnie w czasie muzyki tanecznej, mówiąc: »Tu Fala 49, tu Fala 49. Włączamy się«. Po czym zaczynał opluwanie krajów imperialistycznych; przeważnie jednak wsadzał szpilki w pupę Amerykanom, mówiąc o ich kretynizmie, bestialstwie, idiotyzmie i tego rodzaju rzeczach – następnie kończył swą tyradę słowami: »Wyłączamy się«”.
W radiu wciąż słychać było o knowaniach amerykańskiego imperializmu. Komunistyczna propaganda zatruwała życie. Pokiereszowała umysły Polaków najpierw hasłem o Armii Krajowej, którą nazwała „zaplutym karłem reakcji”. Wylewała się z gazet, z radia, z ulicznych megafonów.
GNIAZDO SCHLAPANE KRWIĄ
Był 9. września 1951 R. Na klatkę schodową przy ulicy 1 Armii WP weszli we czterech: Ryszard Cieślak, Lech Śliwiński, Tadeusz Kowalczuk, Bogusław Pietrkiewicz. Na dole łączniczka przekazała im teczkę z pistoletem P-38. Kiedy zapukali do drzwi, otworzyła starsza kobieta. Potem w sądzie oskarżycielowi nie wypadało mówić, że komunistyczny propagandysta zatrudniał gosposię. Martyka właśnie wychodził z łazienki. Kazali mu iść ze sobą do pokoju.
Gosposia obudziła Lindorfównę. Aktorka założyła szlafrok. Gdy wyszła do przedpokoju, wepchnięto ją do łazienki. Jeden z napastników zakrył jej usta, drugi uderzył kastetem w tył głowy. Straciła przytomność. Dwaj inni w tym czasie zażądali od Martyki, aby wydał nagrania audycji radiowych. Kiedy ten pochylił się do szafki, dostał w głowę rękojeścią pistoletu. Upadł i zaczął charczeć. Śliwiński chwycił go za gardło i zaczął dusić. Cieślak strzelił w głowę.
Pamiętnik Lindorfówny: „Kiedy odzyskałam przytomność, leżałam nie w łazience, a w jadalni, widocznie stamtąd wywleczona; obok mnie klęczała skulona nieopodal Kazia zalana krwią, a w mieszkaniu panowała głucha cisza. Dźwignęłam się i chwytając się mebli, pobiegłam do pokoju mego męża. Leżał na podłodze z zakrwawioną głową i prawą ręką głaskał się po sercu (…). Cały nasz dom, nasze gniazdo – był schlapany krwią Stefana, moją, Kazi, jemu kładłam poduszkę pod głowę, z mojej głowy po karku spływała krew, a Kazia była własną krwią jakby schlustana”.
ZAPAŁKI DO AMBASADY
NA PLACU TEATRALNYM, SKĄD WYRUSZYŁ KONDUKT ŻAŁOBNY, zgromadzono 25 tys. osób. Włodzimierz Sokorski, wiceminister kultury i sztuki, przemówił: „Stefan Martyka brzydził się kłamstwem i kłamstwo zwalczał. Jego spokojny, miękki głos na fali polskiego radia zrywał z zakrytych nienawiścią twarzy zdrajców i agentów anglosaskich maskę kłamstwa i pokazywał ich narodziny w nagiej prawdzie pospolitej zbrodni”. Gdy po latach rozmawiałem z Sokorskim, odżegnywał się od tej propagandowej przemowy. Opowiadał: – Martyka w radiu uzasadniał procesy polityczne, mówił o akowskich generałach zabijanych na mocy wyroków sądowych. Mord na nim był dosyć przypadkowy. Ci chłopcy uznali go – nie bez racji – za wroga narodu. W środowiskach młodzieżowych był znienawidzony.
Stefan Martyka był typowym aktorem – miał tyle do powiedzenia, co mu wcześniej napisano. W „Fali 49” – jak w teatrze – występował w roli, tym razem propa- gandysty. Użyczał komunistom swojego głosu, ale nigdy sam nie pisał wystąpień.
Tym różnił się od Wandy Odolskiej i innych, którzy w zakłamywanie świata zaangażowali się z wiarą i przekonaniem.
W latach 50. był to jedyny udany zamach podziemia na osobę publiczną. Wstrząsnął władzą. Nadzór nad poszukiwaniem sprawców objął Józef Różański, dyrektor Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.
Przesłuchano tysiące osób. Lindorfównę wożono po więzieniach w całej Polsce. Okazywano jej podejrzanych. Różański obliczył, że widziała dwa tysiące aresztowanych.
Przełom nastąpił w czerwcu 1952 roku, gdy kobieta i dwaj młodzi mężczyźni usiłowali włamać się do mieszkania posła Hieronima Dobrowolskiego. Posła nie było w domu, ale obecna w nim kobieta podbiegła do okna, krzycząc: „Milicja, bandyci!”. Sprawcy zaczęli uciekać. Dwóch przechodniów ruszyło w pogoń. Nie udało się im zatrzymać mężczyzn, bo ci grozili bronią, złapali jednak kobietę. Okazała się nią Krystyna Metzger, korektorka w redakcji „Żołnierza Wolności”, a w czasie okupacji łączniczka w AK. Przekazano ją do Departamentu Śledczego MBP – szybko złożyła szczegółowe zeznania.
Okazało się, że zabójstwo Martyki było dziełem potężnej organizacji podziemnej, w której działało ponad sto osób. Na jej czele stał oficer AK Zenon Sobota. Metzger zeznała, że planował on wiele poważnych akcji. Zamierzał zaatakować pociąg pośpieszny Moskwa – Berlin. Podkomendni dokonali rozpoznania; akcja się nie powiodła, ale w kwietniu 1952 r. udało się wykoleić skład towarowy.
Sobota szykował się do wysadzenia pomnika Dzierżyńskiego i masztu radiowego w Raszynie. Obmyślał atak na gmach Polskiego Radia, aby nadać własną audycję. Polecił Krystynie Metzger wyśledzić adresy trojga adwokatów, zapewne w celu napadu i przejęcia akt śledczych. Dla zdobycia pieniędzy na działalność organizacji jego podkomendni dokonali skoków na spółdzielnię w Komorowie, a w Warszawie na sklep WSS na placu Szembeka, na wytwórnię stempli i narzędzi przy ulicy Zgody oraz w przeddzień zabójstwa Martyki – bez powodzenia – na urząd pocztowy na Saskiej Kępie. Wielokrotnie atakowali milicjantów, próbując zdobyć broń.
Jesienią 1951 r. Sobota polecił łączniczce nawiązać kontakt z ambasadą amerykańską. Gdy wykonała polecenie, zaczął tam dostarczać raporty Zaszyfrowane materiały wkładano do pudełek od zapałek i wrzucano przez płot do ogródka jednego z pracowników ambasady. Wtedy dopiero Metzger poznała nazwę konspiracyjnej organizacji. W memoriale do amerykańskiej ambasady Sobota przedstawił ją jako Kraj. Kim był człowiek, który stworzył najpoważniejszą organizację konspiracyjną lat 50.?
AGENT KOMUNISTÓW
ZENON SOBOTA PRZED WOJNĄ BYŁ REFERENTEM BEZPIECZEŃSTWA PUBLICZNEGO w starostwie powiatowym w Krośnie. Podczas wojny zasłynął z brawury. Kierował Kedywem w okolicach Rzeszowa, dowodził głośną akcją odbicia z więzienia w Jaśle 66 więźniów politycznych, przeprowadził likwidację kilku konfidentów gestapo, dokonał napadu na Komunalną Kasę Oszczędności w Gorlicach i skonfiskował na potrzeby podziemia 280 tysięcy złotych.
Po wojnie zmienił nazwisko na Tomaszewski. W 1948 roku aresztowało go poznańskie UB. Zarzucano mu malwersacje finansowe w firmie Orion, z której dochody miały trafiać do podziemnego WiN. Podczas transportu z Poznania do Warszawy namówił konwojenta, aby pozwolił mu wstąpić do domu. Tam strażnika upiła żona. Sobota-Tomaszewski uciekł i zaczął tworzyć antykomunistyczne podziemie.
Jego Kraj działał w kilku województwach: warszawskim, rzeszowskim, lubelskim, katowickim, wrocławskim. Po wpadce, między 26 czerwca a 7 lipca 1952 roku, UB zatrzymało 111 członków organizacji. Sam Sobota zginął 2 lipca – prawdopodobnie popełnił samobójstwo.
Pasmo aresztowań zaczęło się od zeznań Krystyny Metzger. Przesłuchiwał ją Leon Midro. W latach 90. ubiegłego wieku oskarżono go o zbrodnie stalinowskie. Prokurator postawił mu cztery zarzuty, między innymi bicie więźniów gumową pałką i wyrywanie im włosów. Zadzwoniłem wówczas do Midry – odpowiadał z wolnej stopy – i zapytałem o sprawę Martyki.
– Martyka? – odpowiedział Midro. – Nic nie mogę powiedzieć.
– Dlaczego?
– To poważna sprawa, nic o niej nie mogę mówić.
Co Midro chciał ukryć? Może to, że Zenon Sobota wcale nie był takim żołnierzem wyklętym, jakby się mogło wydawać?
Gdy pierwszy raz aresztowali go gestapowcy w kwietniu 1941 roku, odzyskał wolność już następnego dnia. Podczas drugiego zatrzymania rzekomo zbiegł z konwoju. W przeprowadzanych przez niego akcjach ginęli niemieccy konfidenci, ale nie sami Niemcy. Podobno w Krakowie widziano go w towarzystwie hitlerowców. To wszystko zrodziło podejrzenia, że współpracował z okupantem.
Po wejściu wojsk radzieckich został aresztowany I tu już mamy pewność popartą dokumentami: zdekonspirował swoich podwładnych i wydał archiwum. Być może nawet został współpracownikiem sowieckiego Smiersza. Prawdopodobnie z obawy przed likwidacją – ale nie przez Sowietów, tylko przez podziemie – wyjechał na Górny Śląsk. Tu generał Aleksander Zawadzki powierzył mu funkcję starosty w Będzinie i awansował do stopnia majora. A niedługo później Sobota został prezydentem Katowic.
Cały czas kontaktował się z radzieckimi oficerami, pomagając im rozpracować podziemną organizację Wolność i Niezawisłość. W1947 roku major Łukasz Ciepliński, jeden z dowódców WiN, nie miał wątpliwości, że Sobota został agentem komunistów. W raporcie napisał, że Sobota posiada „cały szereg swoich dawnych ludzi, których wykorzystuje nieświadomie dla swych niecnych celów”. Wydał na niego wyrok śmierci.
Sobota wyprowadził się wtedy z Katowic i został starostą w Zielonej Górze. Zamieszkał w Poznaniu. Sporządził dla UB raport o podziemiu w województwach poznańskim, śląsko-dąbrowskim, krakowskim i rzeszowskim. Podawał pseudonimy, nazwiska, punkty kontaktowe. Ale jego dobre stosunki z bezpieką skończyły się, gdy w 1948 roku aresztowało go poznańskie UB – zapewne nie wiedząc, że współpracuje z radzieckimi oficerami i centralą w Warszawie. Napisał wówczas do MBP list (znajduje się w archiwum IPN), w którym powoływał się na swe zasługi w rozpracowywaniu podziemia w latach 1945-1947. Ale chyba już przeczuwał, że dla ubeków stracił znaczenie. Był przecież zdekonspirowany na Rzeszowszczyźnie, na Górnym Śląsku i w Wielkopolsce.
Wtedy właśnie, podczas eskorty z Poznania do Warszawy – zbiegł. Wyrwał się z objęć MBP i zaczął autentycznie walczyć przeciwko komunistom.
AKT TERRORU
PIERWSZA WERSJA AKTU OSKARŻENIA (AUTORSTWA WSPOMNIANEGO OFICERA ŚLEDCZEGO LEONA MIDRY) nie spodobała się Julii Bry- stiger – kierującej wówczas departamentem V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.
Zakwestionowała zwrot o oskarżonych: „dokonując napadów rabunkowych na spokojnych ludzi pracy zdobywając w ten sposób pieniądze na pijatyki i chulanki” [pisownia oryginalna]. Wynikałoby z niego, że morderstwa dokonano z przyczyn rabunkowych. Brystigerowa pouczała: „Proces powinien zdemaskować morderców Martyki jako politycznych agentów imperializmu amerykańskiego którzy pozatem jako ludzie są zgnili – zdemoralizowani”.
Zaproponowała nową wersję: „W okresie olbrzymiego wysiłku całego narodu, niebywałego entuzjazmu i poświęcenia dla Polski Ludowej – ta garstka obcych najmitów – wrogów ludu będąc do cna zdemoralizowana, dokonywała napadów bandyckich na instytucje państwowe, spółdzielcze i morderstw działaczy politycznych organizując w ten sposób dywersję i terror polityczny”.
Wyrok ogłoszono 22 września 1952 r. Ryszarda Cieślaka (26 lat), Lecha Śliwińskiego (21 lat), Tadeusza Kowalczuka (23 lata) i Bogusława Pietrkiewicza (22 lata), którzy współuczestniczyli w zabójstwie, skazano na karę śmierci. Wyroki wykonano 13 maja 1953 r. w więzieniu na Mokotowie w Warszawie.
Na śmierć skazano również Krystynę Metzger. Karę zamieniono jednak na dożywocie, ponieważ w więzieniu okazało się, że jest w ciąży.
Uzasadnienie wyroku brzmiało jak zaczerpnięte z propagandowych audycji Martyki: „Kierując się nienawiścią, poszli na służbę imperializmu amerykańskiego i odradzającego się przy jego poparciu neohitleryzmu”.
W latach 90. rodziny skazanych wniosły o unieważnienie orzeczenia. W maju 1993 r. sąd unieważnił część wyroku dotyczącą napadów na spółdzielnie i zdobywania broni. Uznał, że czyny te służyły walce niepodległościowej.
Opracowanie: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych
Na zdjęciu nad artykułem: Stefan Martyka (z lewej) i Arnold Szyfman (z prawej) witają na lotnisku Ludwika Solskiego (w środku), który przyleciał z Krakowa, by wystąpić gościnnie w przedstawieniu w Teatrze Polskim, Warszawa. 2 października 1948 r.