Magdalena Kuszewska, Angora, nr 49, 9.12.2018 r.
To tutaj przed wojną w hotelowym kasynie przegrywano majątki. Tutaj podpisano kapitulację Helu. I tutaj odbywały się pierwsze imprezy dyskotekowe w Polsce. O hotelu Sofitel Grand Sopot, który właśnie skończył 90 lat, można nakręcić film. Najlepiej sensacyjno-historyczny.
[wspomnienia naszego redaktora na ten temat znajdziecie na końcu niniejszego artykułu]
W hotelowej kawiarni galeria zdjęć oprawionych w ramki. Jest i Shakira, i Prince, i Marlena Dietrich, i Boney M, i Agnieszka Osiecka. Co ich ze sobą łączy? Ano to, że każdy był gościem Sofitel Grand Hotel w Sopocie. Bez wątpienia jest jednym z najsłynniejszych, jeśli nie najbardziej znanym w ogóle hotelem w Polsce. Na przestrzeni blisko stu lat działy się tutaj rzeczy nieprawdopodobne. Działa się tutaj historia. Wiekowy Grand stał się mimowolnym świadkiem nie tylko dobrych, pozytywnych wydarzeń, ale także niechlubnych. Jego charakterystyczna sylwetka bywała tłem wielu seriali, m.in.: „07, zgłoś się”, „Czterdziestolatek – 20 lat później”, a także filmów: „Ile waży koń trojański”, „Konsul”, „Sztos”, „Wniebowzięci” itd. Ale bohaterem osobnego filmu powinien być właściwie sam Grand, bo na przykładzie losów tego miejsca można prześledzić kawał historii Polski, a nawet Europy.
Od Dietrich do Miłosza
Gościem, którym szefowie hotelu pewnie nie chcieliby się chwalić, był, niestety, także Adolf Hitler, a poza tym wielu niemieckich nazistów. Lepiej jednak skupić się na bohaterach pozytywnych. W Grandzie pojawiały się bowiem koronowane głowy, żeby wymienić tylko króla Hiszpanii Alfonsa XIII, poza tym słynni politycy i szefowie państw, jak Władimir Putin, Charles de Gaulle, Henry Kissinger czy Fidel Castro, a także wielcy artyści: Greta Garbo, Marlena Dietrich, Annie Lennox, Charles Aznavour, Josephine Baker, Demis Roussos, Helena Vondraćkova i inni. Polska śmietanka artystyczna i polityczna także nie omijała sopockiego adresu. Byli tutaj aktorka Nina Andrycz, premier Józef Cyrankiewicz, prezydent Ignacy Mościcki, wielki tenor Jan Kiepura, noblista Czesław Miłosz, pisarz Sławomir Mrożek, poetka Agnieszka Osiecka, piosenkarka Maryla Rodowicz. W tym roku w Grandzie zatrzymał się kanadyjski producent The Weekend.
Kasyno i samobójstwo
Wabikiem jest z pewnością jego fantastyczne położenie: tuż przy plaży, nad brzegiem Bałtyku – dla uściślenia, to rejon Zatoki Gdańskiej. Jego bryła wciąż zachwyca szykiem i elegancją. Choć dziesięć lat temu modernistyczny gmach przeszedł generalny remont, styl i charakter na szczęście się nie zmieniły. Nic dziwnego, że w dniu otwarcia, w 1927 roku, nadburmistrz miasta Sopot nazwał Grand „największym i najbardziej eleganckim hotelem północnej Europy”. Budowa obiektu trwała trzy lata i pochłonęła 20 milionów guldenów gdyńskich – wtedy były to gigantyczne pieniądze. Apartamenty wyposażono w łazienki, w których można było zażywać kąpieli w morskiej wodzie z Bałtyku! W pokojach zainstalowano kryształowe żyrandole i luksusowe meble. Na ścianach zawisły gobeliny. Apartamenty miały rozsuwane drzwi, więc najbogatsi przybysze rezerwowali po kilkanaście pokoi, zyskując w ten sposób gigantyczną przestrzeń do wypoczynku. Przed wojną wieczorami gościom przygrywał amerykański jazz-band, a menu tworzyli słynni cukiernicy z Karlovych Varów. W1931 otwarto tutaj luksusowe hotelowe kasyno, które stało się miejscem akcji skandalu. Oto nadburmistrz Sopotu najpierw przegrał w kasynie cały swój majątek, a następnie popełnił samobójstwo w więzieniu. Ciekawostka: tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej w hotelu zostały stworzone dwa schrony.
Ratunek za butelkę wódki
To się musiało wydarzyć: niemieccy okupanci, którzy zaatakowali nasz kraj od strony Morza Bałtyckiego, od razu zwrócili uwagę na Grand Hotel. Reprezentacyjny gmach był dla nich łakomym kąskiem. To stąd generał Leonhard Kaupisch z Wehrmachtu na początku września 1939 r. kierował walkami o Oksywie i Półwysep Helski. W drugiej połowie września w hotelu ulokował się Hitler, który stworzył w nim swoją kwaterę główną. To stąd, z Sopotu, wyjeżdżał do broniącej się Warszawy na wizytację. A kiedy znajdował się w Grandzie, strzegło go podobno aż dwustu esesmanów. Za to 1 października 1939 r. właśnie w tym miejscu komandor Marian Majewski i kapitan Antoni Kasztelan podpisali akt kapitulacji załogi Helu. Przez dwa ostatnie wojenne lata w budynku mieścił się wojskowy szpital ewakuacyjny.
Grand miał szczęście. Uratowała go butelka wódki, jak głosi owiana tajemnicą legenda. W marcu 1945, kiedy Sopot przejęli dla odmiany Rosjanie, hotel stał się siedzibą sztabów 2. Frontu Białoruskiego Armii Czerwonej. Żołnierze tych jednostek niszczyli na swej drodze wszystko. Podobny zamiar mieli w stosunku do sopockiego obiektu, który przecież symbolizował „zgniły Zachód”, bogatych kapitalistów. Jednak ktoś się dogadał z jednym z rosyjskich przywódców, który okazał się na tyle łaskawy, że otrzymując butlę mocnego trunku, wydał zakaz zniszczenia Grandu.
Ultrafiolet na dyskotece
Niedługo po wojnie hotel znowu zaczął działać. Dla wielu osób był symbolem tego, że „jeszcze Polska nie zginęła”, że jeszcze tlą się gdzieś dawne dobre życie towarzyskie, wakacyjne wyjazdy i piękne wspomnienia. Pod koniec lat 40. pracował tutaj późniejszy wybitny dziennikarz i komentator sportowy Bohdan Tomaszewski. Był portierem. W tym czasie w Grandzie mieściła się m.in. agencja konsularna Szwajcarii, a w jednym z apartamentów rezydował konsul Holandii.
W latach 60. hotel pełnił rolę zimowej siedziby kultowego klubu „Non Stop”. Właśnie stąd nadawano radiową audycję muzyczną „Podwieczorek na fali 230”, gdzie zadebiutował zespół Czerwone Gitary. W 1970 w hotelu uruchomiono jedną z pierwszych w Polsce (niektórzy się upierają, że pierwszą – lecz zdania są podzielone) dyskotekę, tzw. Musicoramę, stworzoną przez „ojca bigbitu” Franciszka Walickiego. Didżejami byli znani dziennikarze radiowi. Największą furorę wśród bywalców robiły specjalne dyskotekowe światła, które pulsowały i mieniły się kolorami. To tam pojawiły się nieznane wówczas jeszcze szerzej stroboskopy oraz ultrafiolet. Każdy chciał się bawić w tym miejscu, tłumy ciągnęły do Grandu każdego wieczoru, kiedy odbywała się impreza taneczna.
Przy stoliku Osieckiej
Tutejsze dyskoteki stały się legendarne, jednak Grand nie zapominał o przedwojennych świetnych tradycjach. W latach 70. organizowano tutaj wykwintne bale dla dziennikarzy. Na każdy zapraszano aż trzy orkiestry równocześnie. Pierwsza grała popularne wówczas przeboje, druga – muzykę jazzową, zaś trzecia – cygańską. Jak tradycja każe, inauguracją każdego balu był oczywiście uroczysty polonez.
W tym czasie w Trójmieście odbywały się słynne imprezy artystyczne, na które ściągały setki artystów i tysiące fanów, m.in. Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie oraz Festiwal Filmowy w Gdyni. Gdzie mieli podziać się twórcy oraz majętni bywalcy i znakomici goście tych wydarzeń? Hotel Grand okazał się idealną siedzibą, nie tylko ze względu na położenie, ale i specjalną, nietuzinkową atmosferę. Doceniała ją sama Agnieszka Osiecka, która szybko znalazła swój ulubiony stolik w restauracji hotelowej – z widokiem na morze. Podobno przy tym stoliku powstało sporo tekstów jej piosenek. Bywali tam wtedy również najpopularniejsi artyści: Maryla Rodowicz, Krzysztof Krawczyk, Zbigniew Wodecki czy Jerzy Połomski.
Trzeba jednak jasno powiedzieć, że przez kilka dekad PRL-u hotel – głównie ze względu na swoich fantastycznych bywalców, którzy prowadzili długie i bardzo swobodne, otwarte dyskusje – był na celowniku komunistycznej Służby Bezpieczeństwa.
Anioł Podpatrywacz
Kiedy wprowadzano stan wojenny, czyli nocą 13 grudnia 1981 roku, Grand znowu stał się niemym świadkiem ważnego momentu w historii. To tutaj spotkali się na naradę słynni działacze antykomunistyczni skupieni w NSZZ „Solidarność” (istnieje duża rozbieżność, jeśli chodzi o liczbę, na pewno było to kilkadziesiąt osób). Władze wysłały do Sopotu funkcjonariuszy SB i Milicji Obywatelskiej. W wyniku operacji pod kryptonimem „Mewa” zatrzymano takich opozycjonistów jak Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki i Karol Modzelewski. Szczęście mieli Zbigniew Bujak i Władysław Frasyniuk, których akurat nie było wtedy w hotelu.
Zmieniły się czasy, ustrój, ale nie zmienił się Grand. Nadal jest miejscem, do którego chętnie przybywają artyści, niespokojne duchy, spragnieni niezwykłych wrażeń goście. Kilka lat temu ten najbardziej tajemniczy z hoteli opisał Janusz L. Wiśniewski w powieści zatytułowanej po prostu „Grand”.
Aktorka Katarzyna Figura zdradziła przy okazji, że to między innymi Hotel Grand zainspirował ją do tego, aby przeprowadzić się ze stolicy do Trójmiasta. Mieszkała w tym hotelu wiele razy. Podobnie jak aktor Zbigniew Zamachowski, który tak wspominał pierwszą wizytę w Grandzie: „Były lata 90., kręciliśmy film «Tak, tak» w reżyserii Jacka Gąsiorowskiego. Wówczas hotel miał jeszcze tego starego ducha i skrzypiące podłogi, ale cudowny klimat pozostał. Mimo luksusów, nadal jest przyjemnie”.
Opracowanie: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych
Sopot, Grand Hotel, Musicorama
dyskoteka, Club CARO i luksusowe metresy
Nie myślałem i nie podejrzewałem, że ktoś, kiedykolwiek dotknie tematu niszowego, ekskluzywnego, jakim jest pierwsza i jedyna w Polsce dyskoteka o nazwie „Musicorama” w Grand Hotelu w Sopocie.
Był rok 1970, głęboka komuna, bolszewia, zniewolenia, nędza z biedą, pustogłowie, lumpenproletariat, szarość i brak nadziei na najbliższe 1000 lat w niewoli ZSRR.
Ale była też stacja radiowa Trójka, gdzie królowali redaktorzy muzyczni Franciszek Walicki, Piotr Kaczkowski i Marek Gaszyński. I to w roku 1970 było muzyczne okno na świat za żelazną kurtyną, okno do zachodniego bigbitu i rock&roll’a. Ci redaktorzy byli bożyszczami nastolatków.
W dużych miastach włącznie z Warszawą młodzież mogła potańczyć na „dancingach”, „fajfach” przy akompaniamencie podstarzałych klezmerów-konfidentów. Na wsiach tańczyło się na wiejskich zabawach na polu, na podestach z desek pod gołym niebem. Remiz z potańcówkami jeszcze nie było. Na wsiach przygrywali wioskowi muzykanci „pożal się boże”. Ten stan rzeczy odpowiadał Komisarzom Ludowym, gdyż uważali oni, że społeczeństwo ma być szare, smutne i siermiężne. Na świecie cywilizowanym społeczeństwo i młodzież bawiła się na dyskotekach jak najbardziej.
W tym stanie rzeczy redaktorzy Walicki, Kaczkowski i Gaszyński wymyślili kosmiczną kołysankę, w postaci desantu dyskotekowego do małej, ekskluzywnej, prywaciarskiej mieściny Sopot w Trójmieście.
Komuniści tutaj nie przyjeżdżali, gdyż brzydzili się burżuazyjną przeszłością Sopotu, Grand Hotelu i turystami rzemieślniczej i sklepikarskiej prominencji w dobrych, zachodnich ubraniach.
W tej małej mieścinie Sopot była rzecz najważniejsza – słynny w całej przedwojennej Europie Grand Hotel, a w nim jedyne w Europie Wschodniej kasyno z barem nocnym „Caro”. W klubie nocnym „Caro” królowały jedyne w Europie Wschodniej luksusowe prostytutki za cenę przekraczającą roczne dochody kogokolwiek w Polsce. A jednak klientela była, raz to burżuazyjna, raz bikiniarska lub raz w roku festiwalowa.
Sopotowi tamtych czasów na dawał ton „Non Stop” – jedyne miejsce, gdzie można było posłuchać na żywo sławy piosenkarskie z Czesławem Niemenem, Czerwono-Czarnymi, Czerwonymi Gitarami, Niebiesko-Czarnymi… Koncerty odbywały się w dolnym Sopocie, przy plaży, w namiocie koncertowym mieszczącym 300 osób. Później przeniesiono lokalizację do Górnego Sopotu i na koniec do Sopot Wyścigi. Sopot na rok 1970 to było jedyne miejsce w Polsce, gdzie biło serce bigbitu i rock and roll’a, i gdzie zjeżdżali się jedyni w Europie Wschodniej „hipisi”, czyli „Dzieci Kwiaty” i pozostałości „Bikiniarzy”.
Mając 15 lat byłem byłym bikiniarzem i aktualnym hipisem, a więc dzieckiem-kwiatem. Miałem długie do ramion włosy, długie, powiewne szaty, chodziłem na bosaka i powiadałem „peace and flowers” czyli „pokój i kwiaty”. Naszym hymnem była piosenka „San Francisco” w wykonaniu Scotta McKenzie’go z USA. Mówiliśmy też „Make Love – Not War” (rób miłość, nie wojnę). to był nasz znak – herb tzw. pacyfka”.
Mieszkałem w Sopocie, w centrum, u babci Emilii, w małym domku przy plaży, na ulicy Mieszka I, tuż przy namiocie „Non Stopu”. A więc w samym środku serca polskiego bigbitu i rock and roll’a. Moja miejscówka życiowa była marzeniem każdego obywatela Polski, muzyka, redaktora, bogacza, czy komunisty z Komitetu Centralnego lub ministerstwa.
Jedynym szczęśliwcem tubylcem, i moim sąsiadem, był Seweryn Krajewski z Czerwonych Gitar, który też mieszkał u babci swojej (nasze babcie się przyjaźniły po sąsiedzku). Często przyjeżdżała do niego piosenkarka Urszula Sipińska z Poznania. Chodzili na wtedy ze sobą, byli sławni i mieli błękitnego psa – doga. A ja im zazdrościłem i też chciałem być rockandrollowcem.
Na tym tle redaktorzy Walicki, Kaczkowski, Gaszyński spowodowali powstanie pierwszej i jedynej w Polsce dyskoteki Musicoramy, z didżejami i płytami winylowymi w Hotelu Grand, obok kasyna i klubu „Caro” z luksusowymi prostytutkami.
W przerwach dyskoteki wychodziliśmy ochłodzić się bezpośrednio na piach plaży i do morza. Exclusive jedyny w swoim rodzaju, nie do zrealizowania na dziś, przy całej technice i wolności osobistej. Didżejami w dyskotece byli redaktorzy radiowej „Trójki” i puszczali aktualne przeboje dyskotekowe, przy których bawił się i tańczył świat cywilizowany, zachodni. Na parkiecie były dwa cokoły okrągłe , na których czubkach tańczył nagi murzyn i naga blond piękność. Za ubrania mieli jedynie złotą farbę z cekinami. Poziom uczestników dyskoteki był tak wielki, że nikt nie sięgał po nagusów. Byli tylko pejzażem.
Na wtedy, i na dziś bon ton nie do osiągnięcia. Wejście na dyskotekę graniczyło z cudem, lecz układy i olbrzymie pieniądze jakimi dysponowałem otwierały drzwi Grand Hotelu. Pieniądze płynęły strumieniami od złodziei i bandytów z Nowego Portu, którzy kontrolowali statki i od „doliniarzy”, którzy trzepali portfele Trójmiasta. W sumie ten układ podziemia Trójmiasta przetrwał do dziś lekko przebudowany. Zawsze dobrze czułem się nad Bałtykiem i w Trójmieście, no i w Sopocie.
Kiedy przyjeżdżałem do Częstochowy, mojego rodzinnego miasta, w roku 1970 widziałem prowincjonalne miasteczko, szaro-bure, wypełnione komunistami, SB-kami, spedalonymi zakonnikami i księżami. Na dokładkę przez miasteczko przetaczały się wozy konne i marsze pątników, pielgrzymów z wiochy zabitej dechami. Pielgrzymi w 99% byli analfabetami, nie mieli zębów, śmierdzieli, srali i szczali gdzie popadło, czyli na chodnikach, trawnikach, w bramie, piwnicy, na jezdni. Swoje potrzeby fizjologiczne załatwiali na stojąco, tylko się rozkraczając, jak krowy na pastwisku.
Wiejskie kobiety nie posiadały majtek pod sukmanami, a więc cała ich fizjologia ściekała im po nogach do butów. Robiliśmy im zdjęcia aparatem Zenith. Kiedy maszerowali dzielnie na Jasną Górę śpiewali szpetnie, okrutnie fałszując jedyną pieśń religijną jaką znali: „Maryjo Królowo Polski”.
I tak od świtu do zmierzchu, do zerzygania. Mieszkałem przy placu Biegańskiego, przy Ratuszu.
Na rok 1970 po doświadczeniu Musicoramy Sopotu postanowiłem zorganizować dyskotekę w Częstochowie. Młodości dodaj mi skrzydeł – jak pisał wieszcz, nijaki Myckiewicz Adam, żyd z dziada, pradziada.
Zorganizowaliśmy z kolegami piwnicę w bloku na ul. Kopernika, niemałym nakładem sił i środków. Było super. Tylko wtajemniczeni wchodzili. Przychodziliśmy w płaszczach, które skrywały kompletną nagość chłopców i dziewczynek. Zdejmowaliśmy płaszcze i bawiliśmy się nago, plus alkohol, LSD i chemikalia. Do klubu należała elita „złotej młodzieży” Częstochowy zapyziałej – najpiękniejsze dziewczyny i przystojni chłopcy.
To był szyk najwyższy doby hipiserki za żelazną kurtyną. Na dziś nikt tego nie powtórzył poza zwyrodnialstwem swingersów. Ale to tylko jest tandeta dla współczesnego plebsu.
Ulica Kopernika w Częstochowie była na uboczu i marzył nam się klub dyskoteka w centrum miasta. Nie było jednak miejscówki.
Ktoś zauważył, że jest jedno miejsce w centrum, przy placu Biegańskiego, na ulicy Racławickiej, naprzeciw kościoła św. Jakuba, w piwnicach zasypanych pod sufit gruzem. W sumie kilkaset metrów powierzchni do zabawy.
„Młodości dodaj mi skrzydeł”. Odgruzowaliśmy rękami wszystko, wywieźliśmy dziesiątki ciężarówek i pomieszczenia były gotowe. Odgruzowywali bywalcy ul. Kopernika, młodzi poeci, pisarze, malarze, birbanci i kuglarze.
Komuniści nie wiedząc co czynią pozwolili nam zorganizować „klub środowiskowy”.
Olewali nas i myśleli, że jesteśmy długowłosymi kretynami. I bardzo dobrze. Udało się. Odpaliliśmy coś w rodzaju Musicoramy z Sopotu. Się działo!!!
Czyli były dwie miejscówki w Polsce: Musicorama w Sopocie i Wakans w Częstochowie, do rozwalenia rokendrolowego komuny polskiej. Od czegoś trzeba jednak zacząć. Na ten czas raczkowały dwa kluby studenckie dla lumpenproletariatu w stolicy Warszawie pod tytułem „Remont” i „Stodoła”, gdzie później królową nocy była Jolanta Kwaśniewska – właśnie ta.
Około roku po otwarciu Wakansu SB zajęło się nami, aby nie dopuścić do rozłamu lokalnej partii komunistycznej. Zamknięto drzwi do „piekła rozwiązłości burżuazyjnej”, czyli zamknięto Wakans.
Rozpoczęliśmy dramatyczne negocjacje z analfabetami z partii komunistycznej i SB. Finał był taki, że klub musiał otrzymać status klubu środowiskowo-studenckiego. Studenci mogli wchodzić do klubu dwa razy w tygodniu. Wszyscy byli zadowoleni, czyli my burżuazja i komuniści.
A studenci nigdy nie zaglądali, bo byli biedni i głupi, i nie wiedzieli o co chodzi. Tak więc nadal byliśmy elitarni, dekadenccy, drodzy.
Tłumy waliły drzwiami i oknami, a pieniążki mnożyły się przez pączkowanie.
Bywałem w Polsce i na świecie w różnych dyskotekach ale nigdzie fenomen Musicoramy Sopot i jej klonu Wakans Częstochowa nie powtórzyła się. Wszędzie zabrakło i brakuje dekadencji burżuazyjnej, która przetrwała w bikiniarzach i hipisach – Dzieciach Kwiatach z przełomu czeluści XIX i XX wieku.
Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych