Lisowczycy, to lekka jazda polska, utworzona w roku 1607 roku. Początkowo była to mała formacja wojska najemnego, typ lekkiej jazdy utrzymującej się przede wszystkim z łupów. Na wzór tej formacji wojskowej, tworzono wiele wieków później, tzw. siły szybkiego reagowania. Jej twórcą i pierwszym dowódcą był pułkownik Aleksander Józef Lisowski. Lisowscy należeli do średniej szlachty i zamieszkiwali rodzinne Lisewo w Województwie Chełmińskim, a w drugiej połowie XVI w., cała rodzina Lisowskich przenosi się na Litwę. Aleksander J. Lisowski był towarzyszem chorągwi husarskiej a jako jej porucznik walczył przeciw Szwedom w bitwie pod Kircholmem (1605 r.). Później, za zgodą Jana Karola Chodkiewicza tworzy oddział lekkiej jazdy, która to formacja wojskowa nie jest traktowana jako regularne wojsko i nie pozostaje na żołdzie Rzeczypospolitej. Od jego nazwiska pochodzi nazwa całej formacji, która to nazwa utrzymała się nawet po śmierci Lisowskiego w 1616 roku. W okresie Wojny trzydziestoletniej (1618-1648), która została zapoczątkowana tzw. defenestracją praską (czyli wyrzuceniem z okna zamku na Hradczanach posłów cesarskich – w rzeczy samej, nic im się nie stało, pospadali na zgromadzoną pod oknem pryzmę siana czy słomy a wysokość też nie była duża, ale obraza cesarza była sromotna), walczyli na terenie całej niemal Europy – poza Hiszpanią, Portugalią i Anglią, przyczyniając się w wielu przypadkach do odwrócenia wyników bitew, kampanii czy innych zdarzeń historycznych. Tak było, np. gdy swoją dywersją na Węgrzech ocalili Wiedeń, zagrożony przez wojska protestanckie. Kres działań lisowczyków postrzeganych jako zorganizowane oddziały, trudny jest do precyzyjnego określenia. Nie zniknęli bowiem w jednej chwili, ale od drugiej połowy lat 20. XVII w. stopniowo tracili swoją odrębność a jako formacja wojskowa zostali rozwiązani w drugiej połowie lat trzydziestych XVII wieku. Pod względem organizacyjnym nie różnili się zasadniczo od współczesnej polskiej jazdy lekkiej. Tworzyli pułki o liczebności 1100-1200 zbrojnych, które dzieliły się na chorągwie o liczebności wahającej się zazwyczaj od 150 do 200 żołnierzy. W miarę potrzeby, kilka pułków tworzyło wielotysięczne zespoły taktyczne. W skład chorągwi wchodzili towarzysze (właściciele pocztów) i pocztowi (szeregowi). Osobne chorągwie tworzyła luźna czeladź, którzy mimo iż byli sługami, często uczestniczyli w walkach. To, co lisowczyków odróżniało od polskiej jazdy innych formacji w owych czasach, to fakt, iż m.in. sami obierali sobie wodzów (nazywali ich pułkownikami) oraz szybkość i skuteczność działania.
Uzbrojenie lisowczyków było typowe dla polskiej lekkiej jazdy: łuk, 2-3 sztuki broni palnej, szabla lub pałasz, oraz nadziak lub czekan. Zazwyczaj, nie nosili rozbudowanego uzbrojenia ochronnego, choć czasem trafiła się wśród nich czy to kolczuga, czy nawet półzbroja. Metody działania lisowczyków także nie były żadnym novum w owej epoce. Formacja ta zyskała sobie sławę nie dlatego, że praktykowała nieznane dotąd sposoby walki, ale ze względu na swoją szybkość działania, odwagę, dobre wyszkolenie i bezwzględność. Byli typowymi “psami wojny”, dla których wojna była źródłem utrzymania. Nie wahali się łupić w miarę potrzeby ludności cywilnej – choć akurat ten przymiot nie był dla nich wyróżniający, a zjawisko było typowe dla owej epoki. Problemem wówczas byli nie ci żołnierze, którzy łupili ludność cywilną we wrogim kraju, ale ci, którzy łupili ją u siebie. Niestety i od tego lisowczycy nie stronili. Lisowczycy zwykle maszerowali komunikiem, czyli tylko na koniach, bez wozów. Na koniach wozili też swój skromny bagaż, który ograniczał się do rzeczy niezbędnych do przeżycia i łupy. Postępowali więc analogicznie do Tatarów. Dzięki temu, że nie obciążały ich tabory, mogli błyskawicznie przemieszczać się, a przez to zaskakiwać przeciwnika nagłym atakiem. Maszerując w ten sposób, w ciągu doby przebywali nawet około 150 km i więcej. Takie tempo marszu było nie do osiągnięcia przez typowe armie owej epoki. Za niezłe osiągnięcie uważano wówczas przemarsze wojsk, które ten sam odcinek przemierzały w trzy dni. Dalekie i szybkie rajdy wymagały olbrzymiej odporności ludzi i koni. O lisowczykach powiadano, „iż mają tyłki twardsze niż Niemcy zęby”. Przemieszczanie się bez taborów umożliwiało również błyskawiczne przebywanie przeszkód wodnych. W przeciwieństwie do innych wojsk, które do przekraczania rzek potrzebowały mostów, promów, czy chociażby brodów, lisowczycy forsowali je wpław. Podstawowymi zadaniami lisowczyków były: ubezpieczanie marszu wojsk własnych, dalekie zagony pustoszące terytorium przeciwnika i terroryzujące jego ludność, odcinanie wrogim wojskom linii komunikacyjnych i logistyki, działania nękające, czyli szarpanie sił wroga w trakcie marszu lub postoju, utrudnianie prób zdobycia żywności. Do ich zadań należało również rozpoznanie ruchów nieprzyjaciela, branie tak zwanych „języków”, czyli jeńców od których dowiadywano się o liczebności i zamiarach przeciwnika. O wysokiej jakości tej formacji decydowało wspomniane już wyszkolenie. Zadziwiali nim zwłaszcza cudzoziemców. Niemców w osłupienie wprawiały popisy, jakie lisowczycy urządzali przy różnych okazjach. Na przykład przy przekraczaniu wpław Renu jeden z lisowczyków zrobił to stojąc na koniu. Inni, płynąc środkiem rzeki, strzelali z łuków do celów umieszczanych na obu jej brzegach. Jeszcze inni – jak pisał kronikarz; „w rzece, różnych kunsztów dokazywali”. Dlaczego o nich wspominamy? Nieco humorystycznie, na początku można się posłużyć groźbami ówczesnych matek, które zamierzając przywołać swoje pociechy do porządku i grzecznego zachowania, nie groziły rózgami, klapsami, posłaniem do kąta, czy innymi tego typu „atrakcjami”. Chcąc osiągnąć natychmiastowy skutek kategorycznie oświadczały; „…jak nie będziesz grzeczny, to oddam cię lisowczykom”. Efekt murowany, a maluch był w stanie „zrobić wszystko” aby nie dostać się w takie terminy. Ale do rzeczy. Ogólnie, w pamięci zachowani zostali, byli postrzegani jako wielcy bitnicy, okrutnicy i rabusie. Wskazać trzeba, iż w wielu przypadkach był to osąd słuszny, ale nie generalnie. Zamysłem, ideą przewodnią utworzenia tej formacji wojskowej, było działanie szybkie i skuteczne. W jaki sposób to osiągnięto? Elementów składających się efektywność tej formacji było wiele. Na początku skupmy się na uzbrojeniu bojowym i ochronnym. Wskazałem wyżej, iż była to lekka jazda a ich uzbrojenie było klasyczne, właściwe lekkim formacjom i jak się później przekonamy tylko takie mogło być. Uzbrojenie, odpowiadające ówczesnym wymogom krótkiej, skutecznej walki i celom dla jakich lisowczycy byli utworzeni i używani, czyli; dwie (najczęściej) szable lub pałasze, czekan lub nadziak, pistolety w olstrach, łuk w sajdaku ze strzałami, noże. Uzbrojenie w części ochronnej stanowiła lekka zbroja kolcza (kolczuga) z naramiennikami sięgająca maksymalnie do połowy ud, lekkie karwasze dla ochrony przedramienia oraz misiurka lub kaptur kolczy ochraniający głowę i kark. Rząd koński typowo żołnierski, bez ozdób, ze wzmocnionymi elementami i mały tobołek z owsem dla konia. To wszystko. Innymi słowy, wszystko czym dysponowali mieli z sobą i na sobie – to co mógł unieść jeździec i koń, który na dodatek nie mógł być zbyt obciążony, aby móc pokonywać szybko duże odległości. Do tego celu służyły rosłe, wytrzymałe, szybkie, tzw. dzielne konie, zdolne do forsownych jazd na długich odcinkach.
Kolejny element skuteczności lisowczyków to, kryteria naboru do oddziałów i sposób działania. Doboru do oddziału dokonywano wśród silnych mężczyzn, biorąc pod uwagę przede wszystkim ich siłę fizyczną, wytrzymałość na długotrwałe trudy szybkich przemieszczeń – często pod osłoną nocy, w czasie niesprzyjającej pogody, wytrzymałość na ból, rany oraz doskonałe wyćwiczenie we władaniu różnymi rodzajami uzbrojenia. W czasie naboru musieli wykazać swoje umiejętności – lub wręcz wyjątkowe umiejętności i sprawdzić się boju, mając jednocześnie świadomość, iż nikt im nie pomoże w przypadku odniesienia poważnych ran. Było to wyzwalanie czynnika który w wyjątkowy sposób wpływał i determinował ich postępowanie podczas walki. Walki, w której wznosili się na wyżyny swoich umiejętności – też z tego powodu; w aby nie zostać poważnie rannymi. To z kolei przekładało się na skuteczne działanie; w sposób cichy, niepostrzeżenie zajmować dogodne pozycje lub wręcz atakować z marszu, z zaskoczenia, podchodzić i atakować – często nocą, rozstrzygać bitwy oraz potyczki bardzo szybko. Czyli; atak i uskok.
Napisałem wyżej, iż byli postrzegani jako okrutnicy i taki pogląd należy uznać za częściowo uzasadniony a częściowo całkowicie błędny. Dlaczego? Uzasadniony, ponieważ faktem były częste przypadki dobijania współtowarzyszy którzy w wyniku odniesionych ciężkich ran mogliby opóźniać pochód lub ucieczkę a schwytani mogli (przy zastosowaniu odpowiednich metod) uchylić rąbka tajemnicy oraz fakt, iż nigdy nie brali jeńców a rannych przeciwników dobijali na miejscu. Nieuzasadniony z jednego powodu; pragmatyka walk wręcz nakazywała aby nie pozostawiać świadków i zacierać wszelkie ślady. Wynikało to ze sposobu działania; jeżeli dobijamy nawet swoich ciężko rannych współtowarzyszy aby nie opóźniali pochodu, to tym bardziej nie będziemy się „bawili z ciągnięciem z sobą jeńców”, chyba że schwytanie tej czy innej osoby było celem wyprawy.
Kolejny element stanowiący sedno funkcjonowania tych oddziałów i decydujący o powodzeniu, to – jak wspomniałem wcześniej, dysponowanie tylko tym co mieli z sobą i na sobie. Szlachcic ciągnąc na wojnę ładował na wozy „wszystko co mu było potrzebne”, stąd nieruchawość pospolitego ruszenia a później dbanie raczej o to, aby nie utracić tego co się z sobą wzięło, niż o pokonanie przeciwnika. Stąd, przydatność bojowa pospolitego ruszenia w wieku XVI i następnych – które należy traktować jako relikt z czasów Grunwaldu, była wręcz żadna, a do tego dochodziło permanentne pijaństwo szlachty uprawiane nawet w obliczu wroga. Modus operandi lisowczyków, był inny; nigdy nie zabierali dodatkowego wyposażenia, nie ciągnęli wozów z zapasami które w sposób oczywisty opóźniałyby szybką jazdę. Ta przesłanka uzasadnia pogląd, iż byli do pewnego stopnia także „rabusiami”. Po prostu, w najbliższej osadzie, wsi, która była na linii pochodu, zabierali co było im i koniom potrzebne – ale też tylko tyle, nigdy więcej, co jest pewną okolicznością łagodzącą. Okoliczność tą należy rozpatrywać w połączeniu z faktem, iż było wiele wsi i osad obok których przejechali (najczęściej nocą) w ciszy i bez wiedzy mieszkańców, wg powiedzenia; „ani się nawet nie spostrzegli”.
Jeżeli chodzi o same potyczki lub bitwy, to rzec trzeba, iż doskonałe wyćwiczenie bojowe lisowczyków i niespodziewane ataki przynosiły skutek. Stosunkowo nieduża liczba lisowczyków potrafiła pokonać o wiele większe oddziały. W bitwie walczyli najczęściej z puszczonymi wodzami – konie kierowane były ruchami nóg, w obu rękach mieli; szablę w jednej, nadziak lub drugą szablę w drugiej ręce, rzucali się pojedynczo na małe grupki przeciwników, siekąc niemiłosiernie, najczęściej uśmiercali na miejscu. Byli straszni i skuteczni. Po bitwie oddalali się natychmiast nie zabierając łupów – poza tymi precjozami, które mogli ukryć przy sobie i co nie ciążyło zbytnio podczas ucieczki, a wiec tylko pieniądze i kosztowności (kamienie szlachetne, perły, inne). Próby pogoni za tak małymi i szybko przemieszczającymi się oddziałami były z góry skazane na niepowodzenie. Ci którzy stawili lisowczykom opór, już „pukali do raju bram” a zanim zebrała się grupa pościgowa, tamci byli już daleko. W lisowczykach służyli najlepsi. Służba w tej formacji dawała doskonałą szkołę żołnierki, prestiż oraz – wielu przypadkach, niemałe bogactwo.
W młodych latach, lisowczykiem był nasz hetman polny koronny Stefan Czarniecki, który w czasie wojny polsko-szwedzkiej skutecznie stosował na dużą skalę wojnę podjazdową – bez wydawania przeciwnikowi walnej bitwy, cięgle uszczuplał szeregi i morale przeciwnika, której to sztuki nauczył się właśnie służąc w lisowczykach. Pochodził ze stosunkowo ubogiej szlachty, dążył do sławy i bogactw – które to cechy charakteru były u naszego hetmana przemożne i jedne z dominujących. Mógł to zdobyć tylko wykonując rzemiosło żołnierskie. Jako dowodzący naszymi wojskami, buławę hetmana polnego koronnego otrzymał w okresie wojny polsko-szwedzkiej, wcześniej dowodził naszym wojskiem jako regimentarz. W czasie tej wojny, dowodził także obroną Krakowa burząc i zrównując z ziemią zabudowania poza murami miasta, by nie dawały schronienia przeciwnikowi przy ostrzale armatnim prowadzonym z murów miasta. Z tego też okresu pochodzi podanie o wizerunku Matki Bożej Piaskowej (kościół przy ul. Karmelickiej w Krakowie), który jako malowidło zachował się na jedynym(!) zachowanym fragmencie ściany zburzonego kościoła. Później wizerunek otoczony został czcią a jego sława roznosiła się po kraju do tego stopnia, iż ponad 25 lat później, Jan III Sobieski król Polski przed wyruszeniem pod Wiedeń, modlił się w odbudowanym kościele Karmelitów w intencji wojska które prowadził i za pomyślność kampanii wiedeńskiej. Ale wróćmy do Stefana Czarneckiego, byłego lisowczyka. Później stanął na czele wojsk polskich i duńskich wypędzając cofających się Szwedów nie tylko z Polski ale także z terenów Danii. W naszej tradycji postrzegany jako żołnierz który całe życie poświęcił obronie Ojczyzny, co znalazło zaszczytne odzwierciedlenie tego faktu poprzez umieszczenie jego nazwiska w hymnie narodowym. Do almanachów historii przeszło jego powiedzenie, w którym – mówmy wprost, pobrzmiewała nutka zawiści; „jam nie z soli ani z roli, jeno z tego co mnie boli”. Co się tłumaczy. Zwrot „z roli” ponieważ nie był jednym z magnatów którzy ciągnęli krociowe zyski handlu płodami rolnymi ze swoich (i nie swoich) latyfundiów, a zwrot „z soli” ponieważ kopalnie soli w Wieliczce i Bochni były królewszczyznami przynoszącymi niemałe zyski a puszczane były w dzierżawę najbogatszym rodom. Historycy podkreślają – nie bez niejakiego przymrużenia oka, iż naszego wodza w równym stopniu toczyła zgryzota i „bolał” z powodu przegrywanych bitew, niewystarczającej liczebnie stałej armii oraz ogólnie, złego stanu spraw publicznych w Polsce, jak i skromnego majątku jaki posiadał. A miał – niestety dla siebie, tą cechę charakteru, iż zazwyczaj przyrównywał się czy porównywał stan posiadania (raczej skromny), z najbogatszymi rodami w Polsce. W znacznej części stąd wynikała jego „boleść”. W końcu życia mógł sobie powiedzieć, iż osiągnął to o co zabiegał; sławę jako żołnierz, wódz polskiej armii oraz niemałe – chociaż nie oszałamiające, bogactwo. Zmarł w 1665 roku jako człowiek majętny, a osoba jego była i jest stawiana za wzór obrońcy Ojczyzny i opiewana w licznych utworach, m.in. przez Juliana U. Niemcewicza w „Śpiewach historycznych”, z którego to utworu pt. „Stefan Czarnecki”, przytaczam końcowe dwie zwroty;
…
Już bliski zgonu, rzekł: „Niech koń mój biały
Wnijdzie jeszcze do chaty.”
Wstępuje rumak; rząd na nim wspaniały
I obok tarczy buzdygan bogaty,
Siadło sajdaków pyszne dźwiga brzemię,
Lecz widząc pana, głowę spuścił w ziemię.
Wódz rzekł do giermków: „Dla mojego wnuka
Niechaj się koń ten zachowa,
Niechaj rycerskiej sławy na nim szuka,
Niechaj pamięta te słowa:
„Kto kraj swój kocha i Boga się boi,
Ma szablę, konia, o resztę nie stoi.”
Kraków, czerwiec 2009 roku.
Autor: Marek T. Gasiński
Prawnik, Sekretarz Zarządu Regionu Małopolska WiS
Obecny tekst autorstwa p. Marka T. Gasińskiego oraz poprzednie, pt.; „Polska to wielka rzecz”, „Husaria”, „Zawisza Czarny”, „Grunwald”, są zamieszczane na stronach WiS Częstochowa przez p. Jarosława Praclewskiego odpowiadającego za administrowanie stroną.