…czy mam świadomość, że w pewnym sensie jestem postacią historyczną? Nie wiem. Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób… choć faktem jest, że otarłem się o historię. Znałem, i to bardzo blisko, ludzi którzy przeszli do historii a nawet do legendy polskiego lotnictwa myśliwskiego , asów tej miary co Skalski, Łokuciewski, Horbaczewski, Koc. Ale nie ma w tym mojej zasługi, że pełniłem posługę duszpasterską akurat w Dywizjonie Kościuszkowskim, sławnym 303. Nie do mnie należał wybór…
… zawsze jednak marzyłem, żeby być albo księdzem, albo żołnierzem. Tak się stało że byłem i jednym i drugim
…wiara to skrzydła, nadzieja to wiatr, a obie siostry moje dzielnie zapisał się w służbie wojskowej
KALENDARIUM
Wilhelm Stempor , ur. 1913-06-24 w Bobrownikach Śląskich, powiat Tarnogórski, ówczesna diecezja katowicka
Do gimnazjum uczęszczał w Lublińcu w latach 1927 – 1933 Nowicjat rozpoczął w Markowicach 1933-08-14
Pierwsze śluby zakonne złożył w Markowicach 1934-08-15;
Studia filozoficzne w Obrze 1934 – 1936
Wieczne śluby złożył w Obrze 1937-08-15
Studia teologiczne w Obrze 1936 – 1938 oraz we Francji, w miejscowości Notre Dame de Lumieres 1940 – 1942
Świecenia kapłańskie otrzymał w N.D. de Lumieres 1941-02-23
W czasie wojny obejmuje placówkę w Montestruc sur Gers jako kapelan polskich zdemobilizowanych żołnierzy oraz opiekuje się polskimi rodzinami wyrzuconymi z Alzacji przez Niemców.
Gdy nadarza się okazja ucieka do żołnierzy polskich walczących w Anglii. Zostaje mianowany kapelanem lotnictwa w dywizjonie 303 i 316 (nr służbowy RAF : P-2555)
Rozkazem Nr. 5/45 poz. 76 “w uznaniu szczególnie sumiennej służby w jednostkach lotniczych w czasie wojny, nadano „medal lotniczy po raz pierwszy” .
Otrzymał także odznaczenie brytyjskie “War Medal”
1947 wraca do Polski (mimo wielu obaw) 1947-09-01 r. otrzymał obediencję do Lublińca, gdzie pracował jako profesor w Niższym Sem. Oblatów
1948 zachorował na gruźlicę (efekt trudów wojny) i został przeniesiony do Bodzanowa
1949 otrzymał przeniesienie do Grotnik w charakterze pomocy duszpasterskiej
1956 przebywał w sanatorium w Bystrej (ponownie atakuje gruźlica)
1957 został przeniesiony do Lublińca
1964-12-15 zostaje przeniesiony do Laskowic
1967-07-05 zostaje przeniesiony do Wrocławia jako misjonarz i pełni funkcję superiora.
1987 pozostaje we Wrocławiu jako rezydent.
Umiera 1990-04-16 w rodzinnych Bobrownikach Śląskich .
WSTĘP
Trudno pisać wspomnienia nie mając ku temu zdolności. Słuchając Ojców przestróg: a szkoda, że ów, czy ten nie opisał swoich przeżyć dla dobra Zgromadzenia. W takiej sytuacji i ja się znalazłem. Mając blisko 70 lat przeżyłem nie tylko Powstanie Śląskie, ale również czynnie II wojnę światową.
POWOŁANIE
Ciekawa rzecz, jeszcze dzisiaj pamiętam fragmentarycznie III Powstanie Śląskie . Jeszcze dzisiaj widzę w naszej wiosce grającą na placu orkiestrę szkocką w swych narodowych sukienkach. Te wspomnienia to z mojej rodzinnej miejscowości Piekary-Rudne, pow. Tarnowskie – Góry, parafia Bobrowniki – Śląskie.
Do szkoły podstawowej uczęszczałem w Bobrownikach – Śląskich. Po ukończeniu szkoły podstawowej udałem się do Małego Seminarium Ojców Oblatów. Pierwszy rok spędziłem w Chumiętkach koło Krobi / Wielkopolska /. Po złożeniu matury oblackiej, poszedłem do nowicjatu w Markowicach koło Inowrocławia. Mistrzem nowicjatu był o. Feliks Adamski . Patrząc z perspektywy dzisiejszych czasów, tenże czas nowicjatu nie był najlepszą formą kształtowania młodych ludzi. Większość czasu spędzaliśmy na fizycznej pracy, czy to na polu, czy też przy pracy domowej. Z nowicjatu wynieśliśmy znajomość odmawiania brewiarza.
Po złożeniu pierwszych ślubów zakonnych, kurs liczący około 40 chłopaków, udał się na dalsze studia do Wyższego Seminarium do Obry pow. Wolsztyn. Słusznie nas nazywano “Okonikami”, bo jak szarańcza zjadaliśmy wszystko a szczególnie owoce w ogrodzie.
Po ukończeniu 2. lat filozofii i po złożeniu ślubów wieczystych, spotkała mnie, jak również innego kolegę A. Maćkowiaka tragedia. Należałem do kółka esperantystów pod nazwę O.R.E., któremu przewodniczył zapalony i wszechstronnie uzdolniony o. Herbert Paruzel, który kilka lat temu w katastrofie samochodowej zginął pod Bolesławcem, wracając z jakiegoś zjazdu z R F N. Zagadkowa była to śmierć, podejrzewając nawet o upozorowanie wypadku samochodowego. Podejrzewano żołnierzy radzieckich stacjonujących w pobliżu Bolesławca. Przy sobie miał większą gotówkę, której nie znaleziono.
W tymże klubie korespondowaliśmy z esperantystami całego świata. Napisałem krótki list do pewnego esperantysty w Austrii. Niefortunnie postąpiłem, nie wysyłając tego listu przez ówczesnego O. Sup. Józefa Mańkowskiego. Kolega kursowy Alfons Stopa nieświadomie dał mi stary znaczek. Kolega Józef Maćkowiak idąc do Wolsztyna zabrał ze sobą list, wrzucając go na poczcie. Pech chciał, podając zwrotny adres wysłany list wrócił do nadawcy, gdyż podałem zwrotny adres. Początkowo nie przyznając się, zostałem wraz z kol. Maćkowiakiem odstawiony od nauki i oczywiście święceń. Było to w r. 1938. W ogóle nie mieliśmy być święceni. Robiłem starania o dostanie się do innego Seminarium, nawet na Korsykę pisałem, ale bezskutecznie. Ze wszystkich stron otrzymałem negatywną odpowiedź.
CZASY WOJNY
CO DALEJ?
Wreszcie wojna światowa 1939 r. Może dla mnie a może dla mego powołania zbawcza. Uciekałem z grupką kleryków na Warszawę, którą prowadzili O. O. Cal i Kocot, profesorowie obrzańscy. Podzieliliśmy się na grupy. Ja szedłem z klerykami Maćkowiakiem i Szmidtem. Kierując się w kierunku Sochaczewa i dalej na Warszawę, zauważyliśmy posuwającą się grupę Niemców cywilów z
Bydgoszczy. Siłą włączono nas do tej kolumny. Tłumaczyliśmy się, iż jesteśmy klerykami z Obry. I to co nastąpiło to chyba cud.
Mówicie, że jesteście klerykami z Obry?
Tak!
Zaraz się przekonamy. Jeden z młodych żołnierzy, eskortujący Niemców pochodził spod Obry, o ile się nie mylę z Jażeńca.
Pyta nas jeszcze raz, czy jesteśmy z Obry?
Tak! – znowu pada odpowiedź
To proszę mi powiedzieć, kogo znamy z Obry?
Wśród licznych znajomych wspomnieliśmy dziedzica Wybranowskiego.
Dziedzica Wybranowskiego? Ile miał dzieci?
Dwie córki: Dzidka i Hanka.
Tak, zgadza się i zwolniono nas z kolumny.
Niemcy o zmroku uciekali z kolumny, ale żołnierze strzelali do nich jak do zajęcy. Kto nie potrafił już iść, rozstrzeliwali ich nad rowem. o. Szmidt będąc już kapłanem warunkowo ich rozgrzeszał.
Ponieważ armia niemiecka w tymże czasie zbliżała się do Sochaczewa, całą kolumnę ustawiono w czworobok i wystrzelali. To nie fantazja, to przeżyłem na własne oczy.
Pod Skierniewicami schwytano nas i pozwolili na powrót do domów. Powrót nie był łatwy. Trzeba było unikać niemieckie patrole, bo wywozili do Niemiec. Przez dwa tygodnie pracowaliśmy na polu, kopiąc kartofle, aby uniknąć wywózki.
Wreszcie wróciłem do Strzelna i zamelinowałem się u dobrych znajomych Państwa Płócienniczaków, których dwaj synowie byli w naszym Seminarium: Stefan i Roman. Posiadali sklep z żelastwem, więc się zaangażowałem. Sprzedawałem w sklepie, jeździłem rowerem do Poznania po zakupy. Niejednokrotnie przeżywaliśmy chwile grozy, gdyż na I. piętrze zamieszkiwali żołnierze niemieccy. Wieczorem po pracy codziennie odmawialiśmy różaniec, prosząc o powrót synów z wojny. W Strzelnie ostrzeżono nas, aby nie wracać do klasztoru. W tym okresie Superiorem był nadal świątobliwy o. Józef Cebula , który w późniejszym terminie został rozstrzelany w obozie. Ks. Proboszczem był o. Marian Wyduba , którego wraz z innymi obywatelami miasta rozstrzelano w lasach pod Mogilnym.
W tym okresie znajdowali się również inni nasi klerycy, którzy chcieli się dostać na Śląsk. Trzeba było mieć z Komendantury niemieckiej zezwolenie. Znając język niemiecki, oczywiście nie biegle, udałem się po przepustki. Wreszcie otrzymałem nie tylko dla siebie, ale i dla kolegów. 17 października wróciłem do domu, był to rok 1939. Wiadomo – okupacja, co robić, będąc studentem. Zaangażowałem się u mego brata Pawła za piekarza. Nie będąc przyzwyczajony do fizycznej pracy, nie było łatwo. Była to dla mnie ciężka praca.
Trwało to do końca stycznia 1940 r. “Arbeitsamt” wzywał mnie kilka krotnie przez brata Janka do stawiania się do pracy. W tymże czasie już robiłem starania o wyjazd do Włoch na dalsze studia. Ponieważ Włochy w tym okresie nie były jeszcze zaangażowane w wojnie, po wielu perypetiach i łapówkach otrzymałem wizę włoską i ostatniego stycznia 1940 wyjechałem sam przez Wiedeń do Włoch. Jeden dzień spędziłem w Wenecji. “Wenecję zobaczyć i umrzeć” – rzeczywiście urzekają swym pięknem wspaniałe budowle i kanały. Wspaniała jest katedra św. Marka, nie mówiąc o pałacu dożów.
Następnego dnia pojechałem do Rzymu. Byli tam już inni polscy klerycy uciekinierzy, wśród nich o. Herbert Paruzel. Będąc odstawiony jeszcze w Polsce od dalszych studiów i oczywiście święceń, nie wiedziałem jaki będzie mój dalszy los. O. Generałem w tym czasie był o. T. Laborue. I nastał dla mnie dylemat: dalsze studia czy wojsko. I znów o. Herbert Paruzel pośpieszył mi z pomocą. Idziemy do O. Generała. Przedstawił moją sprawę bez owijania w bawełnę. Ku memu zadowoleniu O. Generał zdecydował, iż mogę dalej studiować.
Po krótkim pobycie w Rzymie, skierowano nas najpierw do Roviano koło Rzymu a następnie do Cineto – Romano również niedaleko Rzymu. Jak przebiegały studia w czasie wojennym można sobie wyobrazić.
Włochy wypowiadają wojnę Aliantom. Jeszcze przed działaniami wojennymi, zdołaliśmy wyjechać w dwóch grupach do Francji. Jedna – pierwsza grupa udała się do Francji przez Szwajcarię a druga – w której i ja się znalazłem przekroczyła granicę włoską Ventimilia i nad brzegiem lazurowym do Marsylii. Tam czekał już na nas rozkaz O. Generała, jechać do La Brosse pod Paryżem. Dziwna bezmyślność. Niemiecka armia parła na Paryż a my udajemy się na dalsze studia na południe Paryża. Superiorem tegoż domu był O. Tassel a opiekę nad nami mieli O. O. Brzezina i Hojeński. Kiedy skierowaliśmy nasze prośby do naszych opiekunów, aby skorzystać z transportu kanadyjskich sanitarek, które udawały się na południe, O. Brzezina powiedział: “że jesteśmy panikarzami”. Zamiast jechać wygodnie samochodami, po kilku tygodniach studiów, maszerowaliśmy o głodzie i pragnieniu pieszo. O. Superior Tassel na swojej wizytówce napisał nam zaświadczenie “Je certifie, que Guillaume Stempor est Oblat de Marie Immacule” . Takie zaświadczenie w obcym państwie mogło nas tylko zaprowadzić “pod ścianę”, gdybyśmy wpadli w ręce Niemców. Ale i z władzami francuskimi mieliśmy kłopoty, co robimy pod Paryżem, kiedy na paszportach mamy skierowanie do Marsylii. O. Pakuła właśnie w tej sprawie miał kłopoty, tylko cudem uniknął rozstrzelania. Wśród żołnierzy francuskich na szczęście był ks. Kalenam, który po przeegzaminowaniu, puścił go wolno. O ile się nie mylę, zapytał go o formułkę rozgrzeszenia. Szczęście w nieszczęściu.
W daleką drogę na południe wyruszyliśmy w sutannach. Francuzi nie dali nam spokoju, uważając nas za niemieckich szpiegów. „Parachutistes” – wołali za nami. W końcu grupka 7 “spadochroniarzy” zrzuciła sutanny i zatopiliśmy je w pobliskim stawie, obciążone kamieniami.
Głód nam mocno doskwierał. Tysiące uciekinierów wędrowało na południe. Bez przesady, chleba szukaliśmy po śmietnikach. Jakaś rodzina francuska, uciekająca z Paryża również na południe, poczęstowała nas jednym bochenkiem chleba i 2 tabliczkami czekolady. Naówczas królewskie jedzenie. W winie można było się kąpać. Domostwa opuszczone, w piwnicach olbrzymie beki wina. Po kostki chodziło się w winie, bo nikt nie dbał o to czy kurek jest zakręcony czy nie.
W tak wielkiej grupie, nonsens było uciekać. Rozbiliśmy się na dwie grupy. Nasza grupka to: Roman Duda, Jerzy Dudek, Alfons Stopa i ja.
Maszerowaliśmy od wczesnego świtu do północy przy pięknej, słonecznej pogodzie. Za nami armia niemiecka. Co noc wsłuchiwaliśmy się w detonację bomb i artylerii.
Pewnego dnia głodni i wyczerpani, zawitaliśmy do wiejskiego ks. Proboszcza. Któż jak nie ksiądz okaże nam trochę serca. Przedstawialiśmy się jako klerycy – uciekinierzy z Polski. Oczy nam się zaświeciły widząc na powałach w kuchni zawieszone połacie słoniny i kiełbasy. Nie wyrzucił nas, ale tylko zaproponował kartofle, znajdujące się w piwnicy. Jerzy poszedł po ziemniaki, które po ugotowaniu zjedliśmy ze solą. Ani grama słoniny nie dał, wręcz przeciwnie, pilnował jak cerber swoich boskich darów. Pewnie jak Niemcy przyszli, nie pytali o wiktuały. Po “sytej” kolacji, poszliśmy spać do stodoły. Ale Jurek powiada: “chłopcy w piwnicy pełno wspaniałego wina”. W dalszą drogę wyruszyliśmy rychło rano a
Jurek zrobił skok do piwnicy i “pożyczył“ kilka dobrych butelek wina. Wino na pewno było wspaniałe, ale przy naszych pustych żołądkach nie odczuliśmy jego smaku.
Na szosach jeden wielki bałagan. Nie tylko cywile, ale również żołnierze francuscy uchodzili na południe. Rzucali broń, tylko z bidonem napełnionym winem się nie rozstawali.
Zdumieni byliśmy, ale zarazem dumni, że w przeciwnym kierunku a więc na północ maszerowała polska kompania żołnierzy. Chyba byli szaleńcami, ale Polaka zawsze cechuje szaleństwo i brawura, szczególnie w obronie ukochanej ojczyzny. Po jedenastu dniach marszu, zrobiliśmy 500 km. Wreszcie po 20 czerwca 1940 r. udało nam się dostać do towarowego pociągu. Wraz z żołnierzami różnych ras i kolorów, mogliśmy trochę odpocząć. Był dzień 24 czerwca, dzień moich urodzin. Jadąc na południe przez wioski i miasta, słyszymy bicie dzwonów. Cóż się mogło stać? Wreszcie dotarła i do nas wiadomość – armistice – zawieszenie broni. Szał radości ogarnął wszystkich! Koniec wojny!
Dotarliśmy do Limoges. Po kilku dniach odpoczynku, wraz z nowym przewodnikiem O. Resle, wyruszyliśmy autobusem, specjalnie dla nas wynajętym do Bordeaux. Nowy oblacki przewodnik bardzo miły i święty człowiek. Na drogach kontrolowali niemieccy żołnierze. O. Resle, Alzatczyk, znał dobrze język niemiecki, więc dawał sobie z nimi radę. Ale trzeba zaznaczyć, iż Niemcy inaczej traktowali Francuzów, uprzejmi, grzeczni, niż traktowali Polaków na naszych ziemiach.
Czas oczekiwania, czas niepewności. Port był bombardowany jeszcze przed nadejściem Niemców. Mimo wszystko udaliśmy się do portu, może nam się uda jakimś statkiem uciec do Anglii.
Z tą prośba zwróciliśmy się do kapitana portu.
Proszę bardzo, ale pamiętajcie o tym, iż dzisiaj wejść na statek to tyle, co zaraz skoczyć do wody. Po takiej zachęcie, zrezygnowaliśmy z odpłynięcia do Anglii.
Wreszcie zdecydowano, aby nas wysłać do Seminarium do N.D.de Lumieres. Wraz z klerykami francuskimi rozpoczęliśmy studia. Grupka Polaków była sobie dosyć liczna. Uczyliśmy się języka francuskiego i obowiązujących przedmiotów ale myślami byliśmy w dalekiej Anglii.
Trudy wojenne i w Polsce i we Francji odbiły się na moim zdrowiu. Stale stan podgorączkowy. Skierowany do prześwietlenia płuc, rentgen nie wykazał żadnych zmian. Ale trwający stan podgorączkowy, był dowodem jakiś kłopotów gruźliczych.
Po dłuższym leczeniu, przyszedłem do siebie. Ja, wraz z o. Kamińskim kończyłem ostatni rok studiów. Półroczny pobyt w N.D.de Lumieres, wiele dał mi do zrozumienia. Miłych wspomnień stamtąd nie wyniosłem. O. Generał T. Laboure co jakiś czas wpadał do seminarium, żeby nas denerwować uwagami o polskiej Prowincji.
Rok 1941 czerwiec. o. Schon, ekonom domowy pewnego razu w czasie przerwy obiadowej oznajmił nam, iż wybuchła wojna między Niemcami a Rosją. Radość ogromna, nadzieja na dalszą zwycięską walkę z okupantem.
ŚWIĘCENIA – KAPELAN POLONII WE FRANCJI
Kończę studia i w lipcu zostaje skierowany, jako ks. Kapelan internowanych żołnierzy polskich do Montestruc s/ Gers, w departamencie Gers . “Żółtodziób”, bez należytego kapelańskiego przygotowania, pojechałem z bijącym sercem do obozu.
Pytanie – jak mnie przyjmą nie tylko oficerowie, ale szczególnie żołnierze? Jak dam sobie radę w tej nieznanej dla mnie pracy jako kapelan?
Tak jedna jak i druga strona przyjęła mnie bardzo serdecznie.
Komendantem obozu był p. Ledoux. Świetnie mówił po polsku, gdyż studiował na uniwersytecie w Krakowie, oraz w Wilnie. Przemiły człowiek. Bardzo przychylny był nie tylko dla oficerów, ale również dla żołnierzy. Polskim komendantem był por. Motyka, pochodzący z Krakowa. Oprócz komendanta byli jeszcze dentysta J. Dubiniewicz z którym dzieliłem pokój w starym klasztorze, oraz przedstawiciele P.C.K. panowie: kpt. Ustaszewski i Tynelski. Ja uzupełniam grono oficerskie.
Żołnierze mieszkali w barakach, oddalonych za wioską. Oficerowie mieszkali w opuszczonym domu klasztornym. Rygor był ostry. Nie wolno było wychodzić poza obóz bez przepustki komendanta. Każdorazowo wydawano przepustki, chcąc się udać do pobliskich miast i wiosek. Najbliższe miasta to: Fleurance i Auch. Jak już wspomniałem, mieszkałem wraz z dentystą w dużym pokoju. Niejeden przypuszcza, iż mieszkaliśmy komfortowo. Dwa żelazne łóżka polowe, 4 zwykłe krzesła i zwykły prosty drewniany stół. Żadne ogrzewanie centralne ale zwykły żelazny piec.
Również we Francji byli internowani Polacy – cywile. Oni mieszkali w hotelach. Mieszkali często z całymi rodzinami. Warunki mieszkaniowe bardzo dobre. Zakładane były nawet polskie szkoły.
Na czym polegała moja praca duszpasterska? Wiadomo, przede wszystkim niedzielna msza św., którą odprawiałem w parafialnym kościele. Mieliśmy wyznaczoną godzinę i żołnierze w czwórkach maszerowali do kościoła. Miejscowy Ks. Proboszcz, nie przypominam sobie nazwiska, był bardzo miły i przychylny żołnierzom. Nigdy nie widział tylu ludzi w kościele. Sam Ks. Proboszcz był ubożuchny jak mysz kościelna. Dlatego wszelkie niedzielne składki oddawałem Ks. Prob. Francuzi – skomunizowani, rzadko uczestniczyli we mszy św. i w innych obowiązkach, nie mówiąc już o ofiarności dla ich kościoła, oraz dla Ks. Proboszcza. Maleńka grupka parafian brała udział we mszy św. Ks. Proboszcz bardzo miły i przychylny, ale mało udzielał się swoim parafianom. Jego droga to kościół i plebania.
Często zapraszał mnie na bulion, czyli zwykłą zupkę, którą raz w tygodniu gotowała mu kobieta przychodząca z wioski. Ten garniec “bulionu” wystarczał mu na cały tydzień. W kuchni, bez przesady, wyglądało jak w kuźni. Kuchnia bez pieca tylko kominek. Lubiłem do niego chodzić na pogawędkę bowiem mocno zainteresowany był nie tylko naszą, dla niego nie znaną ojczyzną, ale również życiem religijnym w naszym kraju. Przyznaję się, że byłem nałogowym palaczem, papierosy były reglamentowane, więc przy tej okazji korzystałem z jego gościnności a szczególnie papierosowej. Częstym był gościem kasyna oficerskiego, zapraszając na obiady czy też kolację.
Parafia liczyła nie wiele ponad 1000 dusz. Niestety kościół ich mało interesował, ale wielkim powodzeniem cieszyły się “kafejki”.
Każdy z czytających moje wspomnienia powie sobie, to za dużo pracy nie miałem. Już to samo, jako młody kapłan przygotowanie kazania, zabierało mi wiele czasu. Raz w tygodniu duszpasterska konferencja. Trzeba było również wziąć pod uwagę sprawy czysto duszpasterskie.
Ponieważ nasz obóz odległy był od Lourdes zaledwie 100 km., raz w miesiącu, za zgodą Komendanta, organizowałem z żołnierzami pielgrzymkę do tego cudownego miejsca. Takie grupki liczyły około 20-30 żołnierzy. Każdorazowo przyjmował nas śp. Prymas Polski Ks. kard. August Hlond . Wspólne zdjęcie przed pałacem biskupim kończyło naszą pielgrzymkę. Wiadomo, iż Lourdes leży blisko granicy hiszpańskiej. Nigdy nie wracaliśmy w komplecie, gdyż żołnierze “urywali się”, aby poprzez Pirenecje, Hiszpanię, i Gibraltar dostać się do upragnionej Anglii. Uciekinierzy zawsze mnie o wszystkim zawiadamiali. Po prostu mieli zaufanie do mnie. Ale po powrocie do obozu musiałem wysłuchiwać delikatnych uwag Komendanta, iż w przyszłości nigdy nie zgodzili się na wyjazd do Lourdes. Pan Ledoń był zbyt dobrym i przychylnym człowiekiem i cenił sobie bardzo Polaków, więc te groźby nigdy nie miały pokrycia.
W pobliskiej miejscowości – Fleurance, znajdowały się polskie rodziny, wyrzucone przez Niemców z Alzacji. Nie mogłem więc, nie zainteresować się nimi. Wraz z p. Tuczapskim – obozowiczem, założyliśmy skromną polską szkołę. Trudno to było nazywać szkołą – bo w jednym odstąpionym przez Polaków pokoju, uczyliśmy: religii, historii, geografii a przede wszystkim języka polskiego. Była to bardzo miła i wdzięczna praca. Dzieci rozmawiały między sobą po francusku, jedynie w domu po polsku. Za tę pracę Polacy byli nam bardzo wdzięczni. Materialnie dobrze mnie zaopatrywano, nawet na pokoju znalazła się 200 litrowa beczka wina. Do Fleurance miałem stałą przepustkę, co miesiąc odnawianą. Wiele życzliwości okazywała mi rodzina Państwa Jarockich których córka również uczestniczyła w lekcjach. Już po wojnie właśnie Hania córka p. Jarockich odwiedziła mnie w Polsce.
Wspomniałem już, iż rygor był ostro przestrzegany. Lecz Polacy “DUCHY niespokojne”, często wałęsali się po okolicznych wioskach, odwiedzając naszych Polonusów. Pewnego razu do Komendanta przychodzi milicja z zarzutami, iż pozwala Polakom nie tylko na swobodne wychodzenie z obozu, ale również na ucieczki do Hiszpanii.
Proszę Pana – mówi Komendant – zawiąż Polaka w worku, postaw przy tym worku policjanta, to jeszcze Panu ucieknie. Po prostu policja była bezradna, jeszcze z naszymi krajanami.
Oprócz tych obowiązków, miałem w każdą niedzielę jeszcze mszę św. w Auch. Miasteczko to oddalone było od Montestruc s/ Gers około 17 km. I tak się przedstawiał plan niedzielny:
Montestruc s/Gers – o godz. 9.00
Auch – o. godz. 11.00
Moim jedynym transportem był rower otrzymany od P.C.K.A więc jazda rowerem 17 km. i z powrotem. Wreszcie dla rozrzuconych po całym departamencie Polaków msza św. w jednym przez nich wskazanym kościele, gdzieś około godz. 13.00. Po mszy św. i spożytym u Polaków obiedzie, rowerem wracałem do domu, kompletnie skonany. Po powrocie odmawiając brewiarz, często go nie kończyłem zasypiając przy nim.
Dalsze obowiązki związane z duszpasterstwem, to troska nad Polakami zamieszkałymi we Francji. Obszar opieki religijnej nad nimi – to obszar naszego mniejszego województwa. I proszę pamiętać, jedynym środkiem lokomocji to rower. W owym czasie jak pamiętają starsi kapłani, nie wolno było jeść a nawet napić się wody. Ogromna spiekota a tu na rowerze w sutannie dziesiątki km. W tej pracy pomagał mi p.Tynelski, wydelegowany przez czerwony Krzyż. Odwiedzałem samotnie mieszkających Polaków, chorych, opuszczonych dla których miałem do dyspozycji pewne sumy pieniężne, z których następnie rozliczałem się w P.C.K. w Tuluzie.
Były to męczące podróże, ale dające mi pełną satysfakcję .
Za tę pracę wśród Polni, otrzymałem od Prymasa Polski ks. kard. A. Hlonda żołnierską maleńką książeczkę do nabożeństwa, z następującą dedykacją, tej mniej więcej treści: Przew. Ks.W. Stemporowi za działalność wśród Polonii,
Jak się okazało w Perpignan był jeszcze jeden śląski oblat, ksiądz Wilhelm Stempor, który przyjechał tu z innej części petainowskiej Francji, po drodze do Seminarium Zgromadzenia Notre Dame do Lumieres w Waucluse pod Awioionem, które ukończył i gdzie został wyświecony, podobnie jak kilku innych Polaków w 1941 roku. Udawał się tam właśnie coś załatwiać. On też Polakom. Organizował szkoły z nauczaniem religii. Przygotowywał dzieci do pierwszej komunii. Pasterzował żołnierzom w obozach internowania. Prowadził pielgrzymki do Lourdes. Walczył u władz francuskich o zwalnianie Polaków z obozów, załatwiał im lewe papiery, pomagał w przechodzeniu granicy. Kozielewski polubił go jeszcze bardziej, kiedy się okazało, że uradzili się tego samego dnia, 24 czerwca tyle że Stempor o rok wcześniej.
Kozielewski odnosił wrażenie że zgromadzenie oblackie po prostu… zarządza nielegalnym ruchem granicznym przez Pireneje.
Za parę miesięcy [Alfred] Bednorz i Stemopor sami siebie przeprowadzili do Hiszpanii, by przez Gibraltar dotrzeć do Anglii i wstąpić do wojska. Pierwsze, po przeszkoleniu na skoczka, został kapelanem Samodzielnej brygady spadochronowej generała Sosabowskiego, a drugi kapelanem dywizjonu 303. Latał na siedzeniu drugiego pilota odprawiać msze polowe także w innych dywizjonach. Obaj duchowni dzielenie się zapisali w wojennej służbie. Pierwszy pozostał po wojnie we Francji, drugi wrócił do kraju.
Elie Weisel „Jan Karski – jedno życie: Kompletna opowieść: Tom II (1939-1945) Inferno; str.798” składam serdeczne podziękowania. Obecnie książka ta znajduje się w muzeum w Warszawie u ks. Dziekana Juliana Humeńskiego.
Tymczasem wojna się wzmagała. Żołnierze gromadnie uciekali przez Hiszpanię do Anglii. W naszym obozie zostali prawie sami oficerowie.
UCIECZKA DO POLSKIEGO WOJSKA W ANGLII
Wreszcie i ja wraz z o. Alfonsem Stopą, oraz z dwoma lekarzami obozowymi, cichaczem opuściliśmy obóz . W całej naszej eskapadzie pomogli serdeczni przyjaciele Państwo Sevenowie z Fleurance. W dzień poprzedzający naszą ucieczkę zabito niemieckiego żołnierza, więc nie było na co czekać, tylko w nocy podjechaliśmy pod Pireneje. Było to w roku 1943 we wrześniu. Zatrzymaliśmy się w maleńkim hoteliku, czekając na odpowiedni moment. Przeprowadzał nas Hiszpan, oczywiście za odpowiednią opłatą. I zaczęła się trzy dniowa mordęga. Trzy tysiące wysokie góry, strzeżone przez wojska niemieckie. Potwornie wyczerpująca wspinaczka, z obawą, iż Niemcy w każdej chwili mogą nas zgarnąć. Tylko młodość, siła woli i strach pozwoliły nam dotrzeć do najwyższych szczytów. Wspinaczka odbywała się przeważnie nocą. W każdej chwili jeden nierozważny krok a człowiek jak kamień poleciał w przepaść. Właśnie w czasie tych wspinaczek dziesiątki Polaków znalazło śmierć w przepaści. Trzy i tyleż nocy. Ostatni niebezpieczny odcinek, już po stronie hiszpańskiej, prowadził przez wioskę hiszpańską strzeżoną przez Niemców. Cichaczem, gęsiego o godz. 2-giej w nocy szczęśliwie ominęliśmy pułapkę. Z najwyższego szczytu spoglądaliśmy na wioskę hiszpańską, leżącą w dolinie. Odetchnęliśmy. Ale za wczesna była nasza radość. Schodząc na dół zauważyliśmy zbliżających się karabinierów. Przewodnik zebrał błyskawicznie swoją należność i chciał uciekać. Ale to był nonsens. Wstrzymaliśmy go. Zdołał jeszcze gdzieś ukryć pieniądze. Zaprowadzono nas na najbliższy posterunek. Kiedy karabinierzy dowiedzieli się, iż jesteśmy księżmi, kazano nam się ubrać w sutannę, które nie wiem po co, zabraliśmy ze sobą. Oczywiście nie spełniliśmy ich życzeń.
Doprowadzili nas do najbliższego miasteczka do Leridy. Umieszczono nas w areszcie domowym wraz z przewodnikiem. Przypuszczali, iż stąd przewodnik nie ucieknie. Wieczorem powiadomił nas, iż w nocy wraca do Francji. Rano zbiórka, przed wejściem do samochodu, liczą nas. Niestety naszego przewodnika nie mogli się doliczyć. Po wojnie będąc we Francji na urlopie dowiedziałem się, iż szczęśliwie wrócił, przeprowadzając następne grupy. 2 lekarzy i Marokańczyka umieszczono w areszcie a nas przekazano do Ks. biskupa, aby nas ukarał. Pierwszą jego prośbą było, aby zostać w północnej Hiszpanii i pracować w jego diecezji. Jeszcze po wojnie domowej w Hiszpanii było brak księży, więc stąd ta propozycja. Oczywiście zrezygnowaliśmy z tej propozycji, aby wreszcie dostać się do Anglii.
Po kilku dniach pobytu w tymże maleńkim mieście, skierowano nas do Barcelony, gdzie zaopiekował się nami Polski Czerwony Krzyż. Szczególna opiekę nad przybywającymi miał mój „kursowiec” Oblat O.B. Kopeć. Ulokował nas z o. Alfonsem Stopą u byłego prefekta policji barcelońskiej. Miły i przyjemny pokój i bezczynność! Rodzina hiszpańska bardzo miła i kulturalna. Często dyskutowaliśmy nie tylko o toczącej się wojnie, ale również o hiszpańskiej wojnie domowej. Łatwo nam było porozumieć się, gdyż przemili gospodarze znali dobrze język francuski.
Pobyt w Barcelonie trwał blisko 2 miesiące. Czasu wolnego mieliśmy dużo. Nasze sprawy finansowe załatwiał dla nas P.C.K. Uczęszczaliśmy na mecze piłkarskie, oraz na walkę byków. Tysiące widzów, krzyki, gwizdy niezadowolenia, były dla nas niezrozumiałe, gdyż było to widowisko dla nas nieznane.
A jednak trzeba było podziwiać zręczność i zwinność toreadorów.
Hiszpania to kraj bogaty, ale widoczne były kontrasty między biedotą a bogatymi. W tymże czasie kartki na niektóre artykuły żywnościowe były inne dla bogatych/ mniejsze porcje/ i biednych. Sklepy były przepełnione przeróżnymi artykułami żywnościowymi, wśród nich nawet polska szynka.
Wreszcie nadszedł czas odjazdu z Barcelony, poprzez Madryt i Portugalię do Gibraltaru. W maleńkim porcie portugalskim w Villa- Real,czekał na nas statek. Pamiętam była sobota, piękna pogoda o godz. 16.00 przybyła łajba i załadowała nas na niej. Statek był przepełniony. Wszędzie można było spotkać żołnierzy. Pierwsze godziny upłynęły spokojnie. Ale w nocy to jedna wielka huśtawka. Żołądki tego nie wytrzymały, gdzie kto stał, tam też wymiotował. Ja uniknąłem tej przyjemności, leżąc w czasie kursu na podłodze. Z dala widać potężną twierdzę- Gibraltar. Do portu dopłynęliśmy w niedzielę o godz. 10 rano. Ulokowano nas w koszarach. Najpierw kąpiel, posilenie się a następnie zwiedzanie angielskiej fortecy. Potężna i chyba nie do zdobycia. Miasto położone jest u podnóża skalistej góry. Spoglądając na górę, widoczne były wnęki a z nich wystające lufy armat.
Gołym okiem można było zobaczyć brzegi Afryki. Cieśninę gibraltarską niełatwo było Niemcom sforsować. W cieśninie umieszczona została stalowa siatka.
Mieszkańcami miasta byli tylko żołnierze. Hiszpanki przychodzące pracować do. Gibraltaru, musiały o godz. 22.00 opuścić miasto. Lotnisko łączy się bezpośrednio z Hiszpanią. W porcie mnóstwo zakotwiczonych okrętów alianckich.
Jak już wspomniałem lotnisko oddzielało Gibraltar od Hiszpanii. Właśnie na tym lotnisku rozegrała się tragedia naszego głównodowodzącego gen. Sikorskiego . Za pasem startowym zaraz morze. Z grupą żołnierzy poszliśmy na miejsce katastrofy. Samolot po starcie wpadł do morza kilka set metrów od lotniska. Co było przyczyną do dzisiaj sprawa została niewyjaśniona. Odmówiliśmy wspólnie modlitwę za tragicznie poległych. Z tonącego samolotu uratował się tylko pilot- Czech. Różne plotki krążyły co do śmierci gen. Sikorskiego. Ale to tylko plotki więc nie warto o nich wspominać.
Nudny to był pobyt w tej fortecy. Jedyna rozrywka, to pójść do kafejki aby wypić drinka.
Pewnego wieczoru siedząc z żołnierzami przy stoliku, nagle czuję, że ktoś wsuwa mi jakąś paczkę pod pachę. Odwracam się i widzę roześmianą gębę Amerykanina. Słabą polszczyzną mówi do mnie: ja jestem Polak z Ameryki, na pamiątkę. Przysiadł do nas i opowiada swoje dzieje. Nie byłem w Polsce, ale po, wojnie z pewnością pojadę.
Wreszcie nadszedł czas odpłynięcia do Anglii. Pod koniec listopada załadowano nas na statek. W każdej chwili mamy popłynąć. Ale przychodzi rozkaz: opuścić statek i z powrotem do koszar.
Dlaczego nie odpływamy, słychać żołnierskie głosy?
Otóż dowództwo dowiedziało się, iż w pobliżu kręcą się niemieckie łodzie podwodne.
Powtórnie załadowano nas na statek kilka dni później, na statek płynący z Afryki z żołnierzami udającymi się na urlop. Opuszczamy Gibraltar dnia 30 listopada 1943 r. Czeka daleka i niebezpieczna trasa. Nasz statek płynął w otoczeniu wojennych statków, ubezpieczający nasz kurs. Na statku wzorowa dyscyplina. Każdego dnia po śniadaniu zbiórka przy szalupach ratowniczych. Przekazywane nam były wszelkie niezbędne instrukcje w wypadku grożącego nam niebezpieczeństwa. Każdy pasażer a nawet i pies zaopatrzony był w ratowniczą kamizelkę. Płynęliśmy okrężną stroną koło wysp Azorskich, obawiając się niemieckich okrętów podwodnych. Ale podróż upływa spokojnie. Słychać tylko było wybuchy min głębinowych rzucanych przez okręty wojenne. Apetyt dopisywał, chociaż baliśmy się, iż będziemy karmicielami ryb. Jedynie O. Krachulec wydeptywał ścieżkę do W.C. Z nudów nie było co robić i nauczyłem się grę w brydża. To jedynie zajęcia prócz szwendania się po statku.
KAPELAN POLSKICH PILOTÓW W ANGLII
Wreszcie nadszedł czas wylądowania w porcie szkockim. Specjalny pociąg już czekał, załadowali nas i wagony… zaplombowali. Jechaliśmy via Londyn. Na południe Londynu znajdował się obóz tzw. Patriotic School. Istna wieża Babel. Wszystkie narodowości i różne rasy.
Po kilku dniach odpoczynku, zabrano się do przesłuchiwania uciekinierów. Nas Polaków przesłuchiwał Anglik mówiący świetnie po polsku. Pytał o najmniejsze szczególiki. Ale chyba mieli moją kartotekę, bo powiedział mi, co robiłem we Francji, wyliczając wszystkich oficerów tak polskich, jak i francuskich. W końcu prosi mnie, o ile mam jakieś specjalne wiadomości.
Mówiłem mu o koszarach niemieckich w Tuluzie, gdzie spotkałem mego brata Eryka będącego w niemieckim wojsku. Spotykałem się z moim bratem u pewnej Alzackiej rodziny, otrzymywałem różne wiadomości, które mogłem później a Anglii odpowiednim władzom przekazać. Co napiszę wygląda trochę na bajkę, ale chciałem się przebrać w mundur mojego brata i pojechać do domu. Ale ta impreza nie wyszła, gdyż brat nie otrzymał urlopu. Co się to rodzi w młodych głowach! Chyba ten numer nie przeszedłby!
W wigilię Bożego Nar. 1943r. wypuszczono nas i skierowano do polskiego klubu “White Eagle”, aby tam spędzić wieczerzę wigilijną. Święta już spędziliśmy w polskim kościele na Devonia Rd. Swoją siedzibę miał tam Biskup Polowy Ks. Bp. Gawlina . Również przebywał tam Ks. bp. z Włocawka, którego niestety nazwiska już nie pamiętam.
W oczekiwaniu na nominację kapelańską, wiele czasu poświęciliśmy na zwiedzanie Londynu, atrakcyjnych miejsc, nie zapominając o filmach amerykańskich, czy też angielskich. Tam również poznałem mego serdecznego przyjaciela dr Franciszka Bartylę.
Wreszcie 10 stycznia 1944 r. otrzymuję nominację z Kurii biskupiej, poprzez Ks. Dziekana Miodońskiego na kapelana wojskowego do 303 dywizjonu myśliwskiego im. Tadeusza Kościuszki, który w ty czasie znajdował się w północnej Irlandii koło Belfast – Ballyhalbert. Ks. Dziekan Miodoński pochodzący, o ile się nie mylę z Wadowic, był przemiłym szlachetnym dobrym księdzem. Funkcję kapelańską spełniał już przed drugą wojną światową.
Zanim objąłem wyznaczone mi stanowisko, udałem się wraz z Ks. Stopą do Blackpool, celem umundurowania się. Każdy otrzymał 160 funtów na zakupy pełnego wyposażenia się. Z tej sumy jeszcze zostało trochę kieszonkowego.
Po kilku dniach, wyjazd do jednostki. Daleka podróż bez znajomości języka angielskiego. Kolejna do Szkocji a następnie statkiem do Irlandii. Z trwogą w sercu jechałem do mojej jednostki. Znów odmienny rodzaj pracy, niż we Francji, wśród zdemobilizowanych żołnierzy.
Jakie pierwsze wrażenie? Raczej przychylne ustosunkowanie się kadry oficerskiej, jak również żołnierzy do nowego i dotychczas jedynego ks. Kapelana 303 dyw. im. Tadeusza Kościuszki. W tym czasie dowódcą był kpt. Koc . Zostałem przedstawiony oficerom, oraz po oprowadzał mnie po lotnisku, przedstawił żołnierzom pracującym przy samolotach w hangarach. Otrzymałem miejsce pracy czyli biuro, przydzielonego do mojej dyspozycji młodego żołnierza – ministranta, który pochodził ze wschodu. Jemu powierzyłem kaplicę-barak. Trafiłem na dobrego chłopaka. Opowiedział mi swoje przeżycia, jakie przeżył w swojej rodzinnej wiosce. W miejscowości w której mieszkał, większość stanowili Ukraińcy. W pewną letnią noc wtargnęli do mieszkania. Wiadomo mordować Polaków. On jako młody chłopak zdołał w nocy uciec przez okno i ukryć się w zbożu. Całą rodzinę w bestialski sposób wymordowali, jedynie on uniknął śmierci.
Codziennie służył do mszy św. Frekwencja w ciągu tygodnia nie była najlepsza. Wiadomo zajęcia w hangarach i w innych biurach. W niedzielę cała jednostka brała udział we mszy św. Według przepisu angielskiego “King’s Regulation”, nabożeństwo trwać mogło maximum pół godziny. Stricte tego regulaminu nie przestrzegało się.
Dziwna i trochę śmieszna spotkała mnie w kaplicy przygoda. Wiadomo Irlandczycy to wierni katolicy. Ich stosunek do Anglików był taki sam jak Polaków do Niemców, czy też Rosjan. Mimo nieprzyjaznych stosunków, służyli w jednostkach angielskich.
Wracam do wyżej wspomnianego zdarzenia. Przychodząc rano do kaplicy aby odprawić mszę św., codziennie rano na ołtarzu znajdowały się 2 jajka. I to powtarzało się codziennie. Zaciekawiony byłem kto mi robi takie figle. Pewnego razu przyszedłem do kaplicy wcześniej, aby zapolować na bezimiennego ofiarodawcy. Widzę do ołtarza podchodzącego staruszka i kładzie znów 2 jajka. Na mój widok przestraszył się. Pytam się dlaczego to robi? To dla Ojca na śniadanie. Wzruszony byłem jego gestem dobroci. Kiedy mu powiedziałem, iż wieczorem wpadnę do jego domu, mieszkał blisko obozu, serdecznie się ucieszył. Słowa dotrzymałem. Przyjęcie było wspaniałe, gotów dla mnie wszystko zrobić. Żona przygotowała kolację. Sadzone jajka pływały w tłuszczu! I nie zaprzestał mi nosić owych 2 jajek, ale już do zakrystii, odbierałem nie chcąc mu robić przykrości.
Z żołnierzami początkowo mało się spotykałem. Dlaczego? Wśród żołnierzy krążyła pogaduszka, iż przychodzący ksiądz do hangaru, przynosi nieszczęście. Nie mogłem wykorzenić tego zabobonu.
Wreszcie bez uprzedzenia, poszedłem do hangaru i rozmawiałem z żołnierzami, pracującymi przy samolotach. Trochę krzywo na mnie patrzeli a nóż widelec przyniosę nieszczęście? Eskadra poleciała w tym czasie i w inne dni na operacje. I przekonali się i żołnierze i piloci, iż jednakowoż kapelan nie przynosi nieszczęścia. To był jedyny radykalny środek, żeby przekonać ich, iż bezpodstawne były ich zabobony. Pracy biurowej właściwie nie było żadnej. Najczęściej, to załatwianie w Kurii Polowej sprawy mieszanych małżeństw. Czasem trzeba było wydać zaświadczenie, iż dany człowiek jest kawalerem, podpisane przez 2 kolegów. Prawdy trudno było dość. Nie posiadali żadnych świadectw chrztu.
Po opuszczeniu wraz z jednostką Północnej Irlandii, dywizjon z całym personelem przeniesiony został na południe Londynu, bliżej mającego nastąpić drugiego Frontu. Ale przedtem jeszcze na krótki okres czasu wylądowaliśmy na północnych krańcach Szkocji w Inverness. Świat deskami zabity. Codziennie można było oglądać zorze polarną. Kiedyś w tym czasie pisałem do Ks. Stolarka, iż siedzimy przy północnym biegunie, tak blisko niego, iż “Słychać skrzypienie obracającej się ziemi koło własnej osi”. Surowy klimat. Monotonia życia, jak w Irlandii. Spotkałem tam przemiłego Ks. katolickiego – Szkota, który pracując tam, miał kilka zaledwie rodzin katolickich. Serdecznie się ze mną zaprzyjaźnił. Często bywałem u niego. Chodziliśmy na polowania kaczek. Gościłem go często w kasynie oficerskim. Zbyt bogaty nie był więc korzystał z naszych oficerskich posiłków. Najwięcej się cieszył, kiedy wyjeżdżałem służbowo do Londynu. Chętnie zastępował mnie w moich obowiązkach kapelańskich. Zawsze kilka funtów dla niego się znalazło. Straszna monotonia. W niedzielę jakby wymiótł. Puste ulice. Szkoci byli dla nas bardzo przychylni, a szczególnie kobiety. Wiadomo, Polacy zawsze „gentlemeńscy”, całowanie rączek, wysuwanie na pierwsze miejsce, ustępowanie niewiastom a szczególnie młodym miejsca, to im zjednywało przystojne Szkotki.
Zbliżał się czas inwazji . Wysłano nas pod Londyn, o ile się nie mylę, do Chichester. Gorączka przedinwazyjna. Różne rozkazy i nakazy. Kilka dni przed inwazją nadszedł rozkaz, pomalować pod skrzydłami samolotów białe pasy. Wiedzieliśmy, iż inwazja tuż, tuż. Ciężka zaczęła się praca dla dywizjonu. Piloci wykonywali 4 loty obserwacyjne, od wczesnego ranka do późnej nocy, a mechanicy mieli nie jedną nieprzespaną noc. Samoloty wracały często mocno poturbowane.
Wreszcie dzień inwazji, o ile się nie mylę 6 czerwca 1944 r. Nasza jednostka miała za cel ochronę poszczególnych eskadr bombowych. Ponieważ Chichester leży na południe Londynu, wszystkie samoloty bombowe przelatywały nad naszym obozem. W powietrzu zrobił się niesamowity ścisk. Każda eskadra bombowa miała wyznaczoną trasę, jak i wysokość.
Mimo to, dochodziło do powietrznych tragedii. Pewnego razu nad naszym obozem lecą superfortece. Co chwilę widać było ostrzegawcze czerwone rakiety. Za blisko lecisz! I tuż nad naszym lotniskiem jeden z bombowców podszedł zbyt blisko lecącemu z przodu bombowcowi, odciął mu ogon a sam stracił śmigło. Piloci z obu superfortec zdołali wyskoczyć na spadochronach, lądując prawie na lotnisku. Maszyny spadły z całym ładunkiem bomb i kolorowych rakiet w obrębie lotniska. Dało się słyszeć potężną detonację, oraz widok wybuchających różnokolorowych rakiet. Z uśmiechniętymi pilotami spotkaliśmy się w kasynie oficerskim. Dla wielu była to fajna przygoda.
Brawura polskich pilotów, pociągała za sobą ofiarę. W największym nasileniu wojennym, rzadko się zdarzało, żeby z operacji wracały wszystkie maszyny. Przykre to było, kiedy wspólnie jedliśmy śniadanie a na obiad niejeden pilot już nie wracał, ginąc niejednokrotnie w nurtach kanału La Manche, względnie też na terenie nieprzyjacielskim. Całe północne wybrzeże, to jedna wielka forteca, ufortyfikowana przez niemiecką firmę Todt. Nieraz przysłuchiwaliśmy się rozmowom pilotów na lotnisku, przy stacjach radiowych, w walce z niemieckimi samolotami: uważaj; siedzi ci na ogonie! Z lewej strony niebezpieczeństwo. Ciarki człowiekowi przechodziły po skórze. Co jest zastanawiające, mimo olbrzymich niebezpieczeństw i ogromnego wysiłku, zawsze wracali ze churchilowskim znakiem, dwa palce w górze- victory!
Wszystkie jednostki, czy to bombowe, czy też myśliwskie, przygotowywały teren pod mającą nastąpić inwazję. Ciężkie były początki, ale kiedy wojska alianckie w teren nieprzyjacielski – Normandie – odetchnęliśmy. Pilotów i praca mechaników ciężka to była harówka. Ale znany jest polski żołnierz z bojowości i odwagi.
Z chwilą posuwania się alianckiego frontu we Francji, mniej było niemieckich nalotów na Londyn, który najwięcej ucierpiał. Ale i nawet w tym czasie zdarzały się naloty na nasze lotniska.
Nad nami przelatywało setki superfortec. Leciały na różnych wysokościach. Pewnego dnia na naszym małym lotnisku ląduje superforteca. Zwariowali, przecież to jest lotnisko myśliwskie, z małym pasem startowym, dla samolotów myśliwskich. Cóż ich pokusiło, żeby lądować u nas? Wkrótce dowiedzieliśmy się co było powodem lądowania – na naszym małym pasie startowym. Jak już wyżej wspomniałem, każda eskadra bombowa miała wyznaczoną wysokość. Będąc nad nieprzyjacielskim terenem i zrzucając bomby w wyznaczony cel, 2 bomby przeszły przez skrzydła niżej lecącego – bombowca, dokładnie obok pilota znajdującego się w kabinie. Na szczęście nie znajdując większego oporu, zrobiły wyrwy w skrzydłach o średnicy może metrowej, nie naruszając ani lotek bocznych, czy też tylnych. Pilot nawrócił czym prędzej, po drodze wyrzucił bomby i szczęśliwie lądował na naszym myśliwskim lotnisku. To nie fantazja a raczej można powiedzieć graniczy z cudem. Cały personel lotniska zleciał się, aby oglądać to curiosum. Chyba taki wypadek nie powtórzy się w przyszłości.
Kasyno oficerskie, to nie tylko miejsce spotkań, ale również, na czasy wojenne, smacznych posiłków. Mimo trwającej wojny, zabawiamy się w Epikurejczyka, jedzenie, mimo trwającej wojny było wyśmienite. Oficerowie dopłacali miesięcznie funta, żeby było jeszcze smaczniejsze. I co więcej, w kasynie odbywały się “party” czyli wieczory, na które zapraszane były Panie w balowych sukniach. Przy sutych stołach odbywały się tańce i zabawy do późnych godzin nocnych. Obfite były również angielskie napoje. Dotrzymywałem towarzystwa gdzieś do północy, bo później ks. kapelanowi nie wypadało brać w nich udziału. Anglicy zawsze opanowani, rej wodzili w tych zabawach. Brały również udział w tych wieczornych W.A.A.F., pospolicie przez nas zwane “Ławki”, które odbywały normalnie staż wojskowy. Na drugi dzień uśmiechnięte, wymalowane, w wyprasowanych mundurach przychodziły do kasyna i mówiły: “It’s was a lovely day” To była wspaniała zabawa.
A jak wyglądała w tym czasie praca duszpasterska? Wiadomo, warunki wojenne rządzą się innymi prawami. Jak powyżej pisałem, cały personel techniczny, nie mówiąc o pilotach, od świtu do późnej nocy zajęty był służbowymi sprawami. Na każdej stacji znajdowała się kaplica w baraku. Codziennie odprawiałem mszę św. w obecności zaledwie kilku żołnierzy. Ciekawa rzecz, mimo wojny, zaledwie miałem kilka pogrzebów. O ile żołnierze ginęli, to przeważnie na terenach nieprzyjacielskich. Jeden utkwił mi pogrzeb por. pilota Zbigniewa Marszałka , który nie zginął w boju, ale w czasie oblatania naprawionej maszyny. Otóż poleciał z drugim pilotem sierżantem. W czasie lotu zapalił mu się silnik. Mowy nie ma, żeby doleciał do jednostki. Lecący sierżant upatrzył w lesie maleńką polanę. Kabina porucznika napełnia się dymem. Każe mu lądować na polanie bez podwozia. Schodząc do wskazanego miejsca lądowania, już z powodu słabej widoczności, ścina czubek na skraju stojącego dęba i z całą mocą siada na polanie. Momentalnie samolot staje w ogniu. Zabrano go do kostnicy. Przyszedłem na miejsce, to zobaczyłem tylko czarną spaloną bryłę ludzką, bez doszczętnie spalonych kończyn. Stwierdzono, iż już przy lądowaniu zginął, uderzając głową o znajdujące się w kabinie zegary. Nastąpiło pęknięcie czaszki. Wspomniałem o moim młodym ministrancie, liczącym wtenczas około 20 lat.. Myślałem, iż po wymordowaniu w bestialski sposób jego rodziny, że będzie miał do nich żal. Pytałem się go, czy nie czuje żalu do Ukraińców za tę potworną zbrodnię popełnioną na jego rodzinie? Początkowo buntowałem się, przecież moja rodzina była bardzo religijna, dlaczego Bóg mnie tak surowo ukarał poprzez ukraińskich zbrodniarzy? Ale w końcu pogodziłem się z tym, dzisiaj w czasie wojny miliony ginie ludzi niewinnie. Cóż mają powiedzieć ci, którzy stracili swoich najbliższych w obozach koncentracyjnych?
Jak już pisałem poprzednio, według King’s regulation, w czasie wojennym, dla wszystkich wyznań w niedzielę i święta, był czas wyznaczony na wszelkie nabożeństwa w granicach 30 minut. Piszę w granicach, bo normalnie tenże czas przedłużał się czasem do godziny. Wszystkie paramenty kościelne a nawet i wino mszalne, opłacane były przez R.A.F. Żadnych szykan ze strony angielskiej, czy też innych wyznań. Ludzie jakoś byli scaleni, może przyczyną tego był wspólny wróg. Przecież na ziemi angielskiej ginęli młodzi ludzie za “ naszą i waszą sprawę”. Mimo woli nasuwa mi się sytuacja naszego obecnego stanu wojennego. I tak jak na ziemi angielskiej tak również i teraz ogromna większość naszego społeczeństwa zjednoczona jest w wspólnym froncie, przeciwko obecnemu uciskowi, niesprawiedliwości i przelanej niewinnej krwi przez obecnych reżimowych władców a szczególnie przeciwko głównemu inspiratorowi – Rosji. Jednakowo wyrażano się o zbrodniach niemieckich, jak również o dążeniu Rosji do niszczenia naszej wolności i Państwa.
Może odszedłem w opisie od tematu pracy duszpasterskiej , ale szczerze mówiąc, to żadne duszpasterstwo: niedzielna msza św., kazanie, ewentualna spowiedź św., czy też praca biurowa, dyspensy w kwestiach małżeństw mieszanych. Wiele dyspens czy zezwoleń gwarantowały czasy wojenne. Co do osoby Ks. Kapelana, jakiejkolwiek jednostki, to miał wielką powagę. Stopniem równy Dowódcy. Samochód do dyspozycji ks. kapelana a nawet czasem i samolot.
Niemcy nie ustawali w barbarzyńskich nalotach na Londyn, którego strzegły setki nad Londynem zawieszonych olbrzymich balonów, oraz setki dział przeciwlotniczych umieszczonych w dużym parku tzw. Hyde Park.
Często z ks. A. Stopą udawałem się do parku, aby posłuchać mówców różnych ras i wyznań. Mówca czasem stojąc na małym wzniesieniu, czy krzesełku, potrafił godzinami gadać na różne tematy a przeważnie na tematy religijne. Owym mówcom wolno było wszystkich szkalować, dowódców, generałów, rządzących, ale nic nie wolno było mówić przeciwko rodzinie królewskiej. Policjanci licznie przysłuchiwali się, ale nie reagowali, kiedy nawet Churchilla obsmarowywano.
Pewnego razu wraz z ks. Stopą kapelanem 307 dyw. nocnego, podeszliśmy do mówcy którego tematem była religia katolicka. Wokół niego nikogo nie było a on dalej gadał. Podeszliśmy bliżej, aby go posłuchać. Swoim podejściem pociągnęliśmy za sobą innych. Mając więc już słuchaczy, wycofaliśmy się. Tacy mówcy potrafili godzinami gadać.
Londyn to ogromne miasto, ale na mój gust – brzydkie. Kolos często o jednolitych domkach, budowanych przeważnie w tym samym stylu. “Piccadilly Circus”, nazywany pępkiem świata jest zatłoczony i mało efektowny. Oczywiście są miejsca historyczne i wspaniałe, które należy zwiedzić. Imponująco wygląda Bughingham Palace, najwięcej odwiedzany przez turystów. Przecież tam mieszka rodzina królewska- świętość Anglików. Przy zmianie warty przy pałacu, codziennie zbierają się liczne tłumy. Godna uwagi zwiedzających to wystawa figur woskowych Madame Tusseau. W naturalnej wielkości przedstawione są różne typy ludzi, od największych zbrodniarzy i morderców, do ludzi zasłużonych w świecie politycznym, naukowym i sportowym. Wśród nich na pierwszym miejscu figuruje premier w okresie wojennym Winston Churchill. Figury te mocne wywierają wrażenie, szczególnie typy negatywne.
Trzeba powiedzieć, iż słowo “gentleman” słusznie należy się Anglikom. W pierwszych dniach pobytu w Anglii, wiadomo język angielski sprawiał nam wiele kłopotu. Człowiek mówiąc tylko samymi bezokolicznikami, trudno było się dogadać. Anglik nie mogąc wytłumaczyć, w wielu wypadkach, sam doprowadzał do miejsca przeznaczenia. Mój Boże porównując wszelkie usługi w naszych rodzimych sklepach polskich do traktowania klienta w Anglii, to szalona różnica. Mili, grzeczni, bez sztuczności. Może prywatny handel nazywał tę formę grzeczności, ale wypływało to z jakiejś kultury wewnętrznej.
O ile chodzi o Polaków, to trzeba przyznać zaskarbili sobie sympatię Anglików a szczególnie Angielek. Wiadomo Polak wobec kobiet zawsze miły, grzeczny, dżentelmeński, całujący w rączkę/ czego nie ma u Anglików/, ustępujący miejsca na każdym kroku. Zyskiwał więc sobie sympatię. Miałem wiele znajomych rodzin angielskich, gdzie traktowano mnie, pierwszy raz mnie poznając, jak swojego. Dom, samochód do mojej dyspozycji, pokój luksusowo umeblowany. A nawet w pokoju znalazła się polska flaga. Jeszcze po wojnie wiele miałem kontaktów korespondencyjnych, ale z czasem one wygasły. W każdym razie nic ujemnego nie mogę o nich powiedzieć.
Czy dyw. przebywał tylko na jednym lotnisku? Niestety nie! Co pewien czas przenosiliśmy się z jednego lotniska na drugie, co uzależnione było od posuwania się frontu we Francji.
Wspomniałem już o lotnisku w Chichester pod Londynem. Zakwaterowani byliśmy pod namiotami. Maj- wyjątkowo zimne noce 1944r. Woda nocą zamarzała w prowizorycznych umywalkach i kubłach. Pewnego słonecznego poranka wstaję, widzę żołnierzy podekscytowanych, szalony ruch- co jest?
To ks. kapelan nie wie? Skądże, dopiero co wstałem!
Niemcy wystrzelili nową nieznaną broń na Anglię. Dawno o niej pogłoski chodziły – V-1 . Zaskoczenie w obozie było kompletne. Ale nie tylko u nas, ale w całej Anglii. Sznury V-1 ciągnęły się nad naszym obozem, wyglądające jak paciorki. W pierwszej chwili przypuszczano, że nasze samoloty nie mają kontaktu radiowego z obsługą ziemną. Wieczorem oświetlono pas startowy a tymczasem V-1 leciały dalej, skierowane na Londyn. Zaczęto więc do nich strzelać z broni, jakąkolwiek kto miał, nawet z rewolwerów. Zaskoczenie było kompletne. Ale Anglicy jak zawsze, nie tracili zimnej krwi. W początkach dużo latających bomb. Nadlatywały nad Londyn siejąc wiele spustoszenia. Niemieckie wyrzutnie, umieszczone we Francji, pracowały całą parą. Dziesiątki, setki bomb ukazywały się na niebie.
Oprócz mego dyw.303 miałem jeszcze do obsługiwania włoskich jeńców. Jadąc w pewną niedzielę ze mszą św. właśnie do obozu jenieckiego do Włochów, co chwila musieliśmy zatrzymywać się, szukając schronienia po rowach. “Ławka” jechała z fantazją, więc musiałem ją często mitygować.
Wkrótce przeniesiono nas na południe Londynu, celem obrony przed pirackimi bombami.
Stworzono potrójną strefę obrony. Na brzegach kanału La Manche umieszczono artylerię przeciwlotniczą, zabraną z Londynu z Hyde Park.
Drugą linię obronną to były balony zabrane również z Londynu, umieszczając je jeden obok drugiego.
Wreszcie trzecią linią obronną były dywizjony myśliwskie. Pierwsze dwie linie obronne spełniały swoje zadanie a samoloty myśliwskie spotykały się bezpośrednio w powietrzu. Na sygnał otrzymywany przez kontrolę nadbrzeżną, samoloty leciały w oznaczony kierunek i wysokość, czekając na zbliżające się bomby V-1.
Szybkość V-1 wynosiła około 350 mil na godzinę a więc tyle co nasze samoloty. Dlatego też już w powietrzu czatowano na nie w oznaczonym miejscu.
W pierwszej linii obronnej brał osobiście udział sam Churchil, w angielskim hełmie i z niezawodnym cygarem. Dwa palce Churchila często wędrowały do góry, wiadomo znak zwycięstwa. Część więc latających bomb, zostały juz zniszczone na brzegach kanału La Manche. Te, które przedostawały się przez pierwszą linię obronną, wpadały często na gęsto rozsiane balony zaporowe. Wreszcie do akcji
wkraczały dywizjony myśliwskie, bo mimo wszystko wiele V-1 przedostawały się poprzez gęstą sieć obrony.
I tutaj nasi piloci wykazywali nie tylko wysoki kunszt pilotażu, ale i ogromną brawurę. Dlaczego zaraz opowiem, lecz wpierw w skrócie opiszę wygląd V-1. Wygląd normalnego samolotu, oczywiście w mniejszych rozmiarach. Jedyną różnicą były małe skrzydełka. W nocy z rury wydechowej można było zobaczyć buchający ogień a więc łatwe do rozpoznania i zauważenia. Jak już poprzednio, pisałem, można było napotkać lecące jedna za drugą. Różnicą między V-1 a V-2/0 V-2 później, był czas wybuchu zawartego w niej materiału V-1 z chwilą dotyku oporu- natychmiast wybuchał a V-2 wchodziła głęboko w ziemię i dopiero wtenczas następował wybuch. Jeżeli więc V-1 wpadała na ulicę, to domy leciały jak domki z kart, tak była potworna siła wybuchu. Jedna z bomb spadła na dach hotelu w centrum Londynu, przy Piccilly Circus, nie wyrządzając żadnych szkód.
Nasi piloci zawsze byli szaleńcami, igrającymi z własnym życiem. W jednym tylko miesiącu nasz dywizjon 303 strącił 180 bomb latających. Wydaje się to mało, ale proszę sobie wyobrazić, gdyby te bomby spadły na Londyn. Ruina i śmierć wiele setek Londyńczyków.
Pewnego razu jeden z pilotów przyleciał do bazy z pofałdowanymi skrzydłami /blacha/. Opowiada, jak do tego doszło. Czatując na bombę w odpowiednim miejscu. Wreszcie nadchodzi. Podchodzę do niej blisko. Ale mi się wydawało, iż jestem jeszcze za daleko a więc jeszcze bliżej i grzeję po niej. Następuje potworny wybuch, podrzuciło mną, trafiłem w sam materiał wybuchowy. Pośpiesznie wracam do bazy. Miałem piekielne szczęście, iż na tym się skończyło. Nagonki na V-1 odbywały się dniem i nocą. Oprócz naszego dywizjonu 303, były również inne myśliwskie dywizjony. Mimo tak strzelnej obrony, wiele bomb docierało do Londynu. Przecież Niemcom chodziło o wywołanie paniki wśród Londyńczyków. Początkowo blady strach padł na mieszkańców Londynu. Dziennie pociągi odjeżdżały do Szkocji a szczególnie z dziećmi i kobietami. W samym Londynie zniszczonych zostało domów około 10 tysięcy.
Wybierając się latem na urlop do Szkocji, do Edynburga, odprowadzał mnie mój serdeczny przyjaciel, dziś już nieżyjący dr. Franciszek Bartyla. Poszliśmy prędzej na stację, aby zarezerwować sobie wygodne miejsce. Była pora wieczorowa około godz. 21.00. Na jednym z peronów stały 2 pociągi udające się mniej więcej w tym samym czasie do Szkocji. Mimo wczesnej jeszcze pory do odjazdu pociągów, były już zapchane pasażerami a na peronie reszta podróżnych, którzy nie mogli się dostać do pociągu. W tym z dala słychać nadlatującą bombę V-1. Panika wśród zebranych na peronie, leci prosto w stronę dworca. Ludzie kryją się gdzie mogą, nawet wchodzą pod ławki, znajdujące się na peronie. Chować się nie było sensu. Obserwujemy lot bomby. Warkot słychać coraz to wyraźniej. Stoimy jak wmurowani, patrząc na lot V-1. Oby tylko warkot nie ustał przed peronem, bo skośnym lotem poleci prosto na nas. Wreszcie jest nad nami, działanie odrzutu ustaje. Odetchnęliśmy. Leci ukośnie poza dworzec, gdzieś w okolice naszego dowództwa.
Za chwilę mają ruszyć oba pociągi w krótkich odstępach. Każdy się pcha. Próbuję i ja, kolega siłą mnie pcha do wnętrza. Wylądowałem z jakimś angielskim oficerem w W.C.I taka była jazda do Szkocji w okropnym ścisku, na krótkim odcinku trasy. Ale człowiek młody nie przejmował się takimi trudnościami. Wracając z powrotem z urlopu do Londynu, znajdowałem się sam w pustym wagonie.
Podziwiałem nerwy Londyńczyków. Nieraz w czasie nalotu, będąc z kolegą w kinie, na ekranie ukazywała się uwaga:- nalot! nikt z będących w kinie nie szukał schronienia w prowizorycznych schronach, jakie znajdowały się na ulicy.
Ale ludzie ginęli nie tylko od V-1, ale często odłamki pocisków przeciwlotniczych świstały koło uszu. Proszę sobie wyobrazić kanonadę kilku tysięcy dział przeciwlotniczych! Właśnie te odłamki były wielkim zagrożeniem dla życia ludzkiego. Dzisiaj z perspektywy blisko 40 lat, wydaje się, iż poruszanie się po Londynie pod gradem bomb i pocisków było szaleństwem. A jednak to szaleństwo było normalnym trybem ówczesnego życia. Dawniej człowiek był “gerojem” a dzisiaj kalkulując na zimno, nie uświadamiał sobie niebezpieczeństwa, jakie mu groziło.
Wkrótce po V-1 Niemcy użyli inną, jeszcze więcej niebezpieczną broń V-2. Pierwszą można było widzieć lub słyszeć nadlatującą i można się było do niej odpowiednio ustosunkować.
Kiedyś wraz wspomnianym kolegą dr Bartylą, byliśmy na obiedzie w rosyjskiej restauracji. Obiad przedłużał się. Co chwilę stawaliśmy od obiadu, wychodząc na zewnątrz, dokąd leci, czy lecą V-1.
Inna sprawa to V-2. Pierwsze z nią spotkanie, to pewna popołudniowa niedziela, kiedy udawałem się do pewnej angielskiej rodziny. Nagle nastąpił potworny wybuch. Zdrętwiałem, noga zwisała mi w powietrzu. To pierwszy wybuch V-2 w tym rejonie, gdzie właśnie przebywałem.
Jaka jest różnica między V-1 a V-2? Pierwsza tj. V-1 z chwilą dotyku ziemi, następowała eksplozja. V-2 zostaje wystrzelona w stratosferę, zataczając łuk, opadała szybciej od głosu, wżerała się głęboko w ziemię i wtenczas dopiero następował wybuch. O strasznej skuteczności nie potrzeba wiele mówić. W okolicy wskutek wybuchu – zniszczenie kompletne. Często nasi piloci wspominali, iż w czasie ich lotu widzieli lecącą z ogromną szybkością białą smugę- V-2. Przeciw tejże barbarzyńskiej broni nie zdolne były zwalczać, ani artyleria, ani samoloty, ani inne środki zaradcze. Jedynym możliwym sposobem, to bombardowanie wyrzutni we Francji, które trudno było zlokalizować, względnie szybsze parcie II-go frontu we Francji. Ale wyrzutnie te znajdowały się nie tylko we Francji, ale również w Belgii i Holandii, oraz na wyspie Bornholm.
Dzięki szybkiemu posuwaniu się armii U.S.A. i alianckiej, pod dowództwem gen. Dwight Eisenhower , barbarzyńskie naloty powoli zanikały.
Loty naszego dyw. znajdującego się bez przerwy od inwazji na południu, miały wiele pracy. W tym czasie nie można było powiedzieć coś o pracy duszpasterskiej. W świątki i piątki- olbrzymie zaangażowanie się personelu powietrznego i ziemnego w zmagania wojenne, więc też praca duszpasterska na tym cierpiała. Właściwie to kwestia tylko odprawiania niedzielnej mszy św. Mój polowy ekwipunek duszpasterski w tymże czasie, mało był używany.
Z chwilą inwazji zaczęła się prawdziwa harówka, tak pilotów, jak i mechaników. Cztery dziennie loty na tereny nieprzyjacielskie: wczesnym rankiem, przed obiadem, popołudniu i w godzinach wieczornych. Bolesne były powroty pilotów z operacji, gdyż często zdarzało się, iż eskadra nie wracała w komplecie. Czasem 1 albo 2, względnie czasem 3 pilotów nie wracało. Dziwne uczucie, rano jadło się z danym pilotem śniadanie a na obiedzie już go nie było, ginęli na terenach nieprzyjacielskich względnie też w kanale La Manche. Maszyny wracały poturbowane, trzeba było “złotej” rączki, celem szybkiego usunięcia uszkodzeń, bo następny lot za parę godzin. Z bijącym sercem słuchaliśmy walk powietrznych. Heniek uważaj zrób unik, Szwab za tobą, Jasiu szwab ci siedzi na ogonie. Jeden drugiego ostrzegał a nawet spieszył z pomocą, o ile było potrzeba. Niebezpieczeństwo robi z ludzi zgrany kolektyw. Niejeden zginął, ratując w niebezpieczeństwie swego dywizjonowego kolegę. Już przecież Premier Churchill wyrażał się o lotnikach, którzy tak niewielu, tak wiele zrobili.
Wreszcie okres 5-cio letniej wojny, dobiega końca. Absolutnym zaskoczeniem były dla nas wszystkich, jak również dla całego świata, pierwsza, wybuchająca nad Hiroszimą w Japonii bomba atomowa. Druga nad Nagasaki zmusiła desperacko broniących się Japończyków do poddania się i wycofania z zajętych przez siebie terenów swojej armii, złożenia broni. Bezwzględna kapitulacja! Potworne wybuchy bomb atomowych położyły kres dalszemu rozlewowi krwi. Dzisiaj wojna światowa to szaleństwo, to unicestwienie świata. Aby tego uniknąć, potrzeba z jednej i z drugiej strony wiele dobrej woli. Bo pokój tylko osiąga się przez dialog z obu stron, dzisiaj świat opiera pokój na znanej maksymie “Si vis pacem, para bellum” (Chcesz pokoju, szykuj się na wojnę)
Już po zawieszeniu broni zebrano nieprzyjacielskie statki wojenne około wysp Bikini i rzucano na nią bombę atomową, celem ich zatopienia. Przy tej okazji, dla eksperymentu zainstalowano na statku mikrofon, umieszczono niektóre zwierzęta, chcąc się przekonać jaka będzie reakcja. Podobno koza przeżyła. Nie wszystkie statki poszły na dno. Tego wybuchu słuchałem w moim klubie wraz z ks. Stopą. Słyszalność w ułamku sekundy.
Wreszcie koniec koszmarnej wojny dnia 7 maja 1945 r. W tymże czasie akurat byłem w Londynie. Podpisanie bezwzględnej kapitulacji przez Niemców, ogarnął szał radości ludzi na całym świecie. Z budynków posypały się confetii, rozradowani ludzie tańczyli na ulicy. Obcy dla siebie ludzie wpadali sobie w ramiona. Całowania, uściski, śpiewy, towarzyszyły ludziom na ulicach. Niesamowita eksplozja radości. Zabawa, tańce, pijaństwo. I jak tu się nie dziwić, 5 lat koszmarnych dni wojennych. Po pięciu latach błogi spokój, zapominając o wszystkim.
Powoli życie wraca do normy a my żołnierze do swoich jednostek.
I teraz dopiero nasuwają się refleksje, co dzieje się w domu? W czasie wojny nie było czasu głębiej się nad tym zastanowić. Przecież żadnych wiadomości nie mieliśmy, czy żyją?- dokąd pisać?
Nie będąc pewny co do mojej rodziny, jaki jest ich los, napisałem do Ks. Proboszcza, do rodzinnej parafii. Jak się dowiedziałem po powrocie do domu, w tymże czasie ks. Proboszczem był Ks. Siwoń. Od niego rodzina dowiedziała się, iż żyję, czuję się dobrze i mam zamiar wrócić do kraju. Przecież święcenia kapłańskie otrzymałem w lutym 1941r., a więc bez mszy św. prymicyjnej dla swojej rodziny.
Wojna się skończyła , ale co będzie dalej z nami? Umieszczono nas w obozie przejściowym pod Londynem. Objęła nas demobilizacja, ubrano nas w cywilne ubrania, zaopatrzono nas w wszystko co w życiu cywilnym jest potrzebne. W olbrzymich hangarach można się było ubrać od stóp do głowy, od chusteczki począwszy a skończywszy na płaszczach. Otrzymaliśmy również forsę demobilizacyjną w wysokości 150 funtów. Była to duża suma, w przeliczeniu na dolary około 700 dolarów.
Zamieszkując w barakach, mieliśmy do wyboru, albo zgłosić się do powrotu do kraju, albo poszukać sobie pracy. Nadal pobieraliśmy żołd żołnierski, jak w czasie wojny. Jeżeli ktoś znalazł sobie pracę, opuszczał obóz, mogąc zamieszkać prywatnie. Kiedy nie odpowiadała mu praca, wracał z powrotem do obozu, na poprzednich warunkach. Pod tym względem Anglicy byli w porządku. Wielu żołnierzy, nie chcąc wracać do kraju, wyjeżdżali do Ameryki północnej, względnie też do Ameryki południowej. Żołnierze, z którymi przeżyłem dolę i niedolę, koniecznie namawiali mnie do wyjazdu do Ameryki południowej. Ale ja już miałem dosyć tułaczki i w roku 1947 zgłosiłem swoją repatriację. Wielu żołnierzy nie było zdecydowanych jak postąpić, ciągnęła pozostająca w domu rodzina a z drugiej strony bali się powrotu. Czekano na decyzję ks. kapelana. Wreszcie zdecydowałem się na powrót. Idąc moim śladem, wielu żołnierzy zdecydowało się również na powrót do kraju. Moja decyzja niechętnie była przyjęta przez niektórych oficerów. Po jednej niedzielnej mszy św., w czasie której powiedziałem, iż żołnierze, mający w kraju rodziny a więc żonę i dzieci, powinni wrócić do kraju. Po mszy św. przychodzi do mnie pewien oficer i pyta się, czy już jestem komunistą? Akurat rozmawiałem z pewnym pułkownikiem i z córką byłego naczelnego dowódcy wojska sił lotniczych z płk. Lubomirem Rayskim sprzed II wojny światowej. Pułkownik słysząc to, dał owemu oficerowi krótką odprawą: ks. Kapelan słusznie postąpił, gdyż żony i dzieci czekały na swoich mężów i ojców. Decyzja powrotu do kraju, jest ks. kapelana decyzją. Oczywiście decyzji nie zmieniłem i dnia 10 maja 1947r. wróciłem do kraju, statkiem z Edynburga do Gdańska.
Rok przedtem a więc 1946 pożegnałem starszego mego brata Janka, który będąc kucharzem w polskiej jednostce w Afryce, również wrócił do kraju. Wraz z dr. Bartylą pojechaliśmy do Szkocji, aby tam go pożegnać. Zaopatrzyłem go w pieniądze i w inne potrzebne rzeczy w Polsce. Kiedy statek ruszył, po pożegnaniu przez burmistrza miasta, orkiestra szkocka zagrała naszą polską pieśń: Góralu czy ci nie żal, i statek ruszył na pełne morze.
Opuszczając Anglię, każdy mógł zabrać wszystkie swoje osobiste rzeczy. Mój bagaż był chyba jednym ze skromniejszych, bo licząc zaledwie 9 worków i walizek. Wielu żołnierzy zabierali ze sobą nawet ciężarówki.
KONIEC WOJNY – NARESZCIE W OJCZYŹNIE
Wreszcie wraz z ks. Alfonsem Stopą, wylądowaliśmy w Gdańsku. I teraz dopiero zaczyna się polka! Najpierw na statku czekaliśmy na załatwienie formalności prawie cały dzień. Bagaże sami musieliśmy taszczyć ze statku na ląd. Różne niebieskie ptaki, złodziejaszki czekali tylko na naszą nieuwagę. Momentalnie zginęła ci jakaś torba, czy walizka. Za wszelkie usługi można było tylko płacić dolarami, względnie papierosami, czy też czekoladą. Nawet za kawałek chleba, musiałeś bulić „dolarkami”. Ot, zaczyna się panowanie komunizmu! Kazano nam otworzyć bagaże, celem rewizji, co ze sobą wieziemy. Trudno było upilnować bagaży, kiedy zgraja 5 celników szperała w moich bagażach. Nie obyło się bez kradzieży. Ks. Stolarek powierzył mi zegarki dla swojej rodziny, niestety zginęły w czasie rewizji. Podróż do domu trwała chyba od 2 do 3 dni. Złapaliśmy pociąg idący do Katowic. Zatłoczony brudny, pełno Rusków, palących papierosy zrobione z gazet. O otrzymaniu coś do jedzenia czy picia mowy nie było.
Dłuższy postój mieliśmy w Poznaniu, więc skorzystałem z tej przerwy, wpadając na ostatnią do naszego domu oblackiego. O. Prowincjała nie było, zastałem tylko O. Mariana Mroza , który wcześniej wrócił z Zachodu. Robił starania, żeby z powrotem wrócić na Zachód, co mu się rzeczywiście udało. O. B. Wilkowski, były Prowincjał, wyjechał na Radę Generalną do Rzymu.
Wreszcie złapaliśmy idący pociąg do Tar.-Gór. Miałem być w niedzielę rano w Tarn-Górach a byłem po obiedzie. Transport który prosiłem telegraficznie ze Szkocji, oczywiście nie zjawił się. Jakąś furką dostałem się do Piekar- Rudnych. Niespodziewany przyjazd z ks. Stopą był dla wszystkich zupełnym zaskoczeniem.
Powitano nas serdecznie, nawet wierszykami. Opowiadań nie było końca.
Ale minęło 6 lat od otrzymania święceń kapłańskich, więc wiadomo i mszy św. prymicyjnej jeszcze nie odprawiałem. Po wizycie u Ks. Proboszcza , ustaliliśmy, iż uroczystą mszę św. prymicyjną odprawię 17 maja 1947r. Wiadomo, zaraz, po wojnie, warunki i możliwości przyjęcia nie najlepsze a jednak było wspaniale. Może lepiej, niż teraz miałbym urządzić ucztę prymicyjną. O. Paweł Koppe wygłosił płomienne kazanie, podając szlak mojej przygody wojennej. Obecny był na prymicjach kolega broni o. Alfons Stopa, oraz lekarz i inżynier mojej jednostki.
Czas było zgłosić się do O. Prowincjała, ofiarując swoje usługi. Wiele miałem propozycji, aby pracować w świeckich parafiach, gdyż brak było księży. Nawet o. Purgoł przyjechał z propozycją objęcia parafii w Piekarach w diecezji wrocławskiej, ale nie przyjąłem korzystnej propozycji. W końcu Ojcowie Oblaci mnie wychowali, więc moje siły należą się Polskiej Prowincji, chociaż przedwojenny układ między mną a Zgromadzeniem nie był najlepszy o czym wspomniałem na początku mego opowiadania.
Na życzenie O. Prowincjała w czerwcu, na krótki okres czasu pojechałem do Strzegomia, aby pomóc o. Cyrysowi. Po powrocie ze Strzegomia do domu, otrzymałem obietnicę do Lublińca na profesora języków obcych a więc: angielskiego, francuskiego, łaciny oraz religii. Niełatwa praca. Wiadomo ucząc obcych języków wiele było zadań domowych i klasówek. Stosy zeszytów leżały na moim biurku. W tym czasie O. Superiorem był o. Szczepan Całujek z którym bardzo dobrze się współpracowało. Zaraz po wojnie warunki żywnościowe nie były najlepsze. Spania było zbyt mało. Rano trzeba było wstać. Budzenie chłopców i przygotowywanie się do codziennych lekcji. Niedzieli wolnej nie było. Co niedzielę pomoc duszpasterska w sąsiadujących parafiach. To wszystko odbiło się na moim zdrowiu. Czułem się coraz gorzej, ogólne osłabienie. Pod koniec roku szkolnego o. Superior wysłał mnie do Katowic do prześwietlenia. Było to chyba w maju 1948r. Prześwietlał mnie, dobrze pamiętam to nazwisko, łatwe do zapamiętania dr Polski. Otwarta gruźlica. Dwie dziury na płucach. Prątkujący. Więcej nie wróciłem do Lublińca. Skierowano mnie do Bodzanowa, pod naprawdę troskliwą opiekę o. Ernesta Krystka. Chwilowe leżakowanie w parku, do chwili uzyskania zezwolenia ze sanatorium w Głuchołazach. Trwało to dosyć długo gdyż gruźlików po wojnie nie brakowało. Będąc w sanatorium O. Krystek codziennie mnie odwiedzał, przynosząc jajka i śmietanę. Lekarze solidnie wzięli się do mego leczenia a ja poważnie wykonywałem nakazy byłego dyr. sanatorium dr Szmeji. Do otwartej gruźlicy dołączyła się gruźlica gardła. Oprócz jednej operacji „freniko”, miałem zalecenie tylko leżakowania, Lekarz jedną dał mi radę; przepraszam za wulgarne wyrażenie: „żryć, żryć i jeszcze raz żryć”. I rzeczywiście, czułem jak przybierałem na wadze, po wszystkich smakołykach, jakie przynosił o. Krystek.
Za granicą ukazał się nowy lek przeciwgruźliczy “rmifon”. Napisałem do Polskiego dowództwa Lotnictwa i przysłano mi żądane lekarstwo. Pamiętam, iż jedna pastylka na ówczesne czasy kosztowała 1.000 zł. Powyższe lekarstwa i wola wyzdrowienia swoje zrobiła. Cała kuracja w sanatorium trwała pół roku. Wyszedłem jako jeden z najlepiej wyleczonych pacjentów. O.B. miałem %, względnie też przeciwnie a przychodząc do sanatorium miałem około 100. Opuściłem sanatorium parę dni przed świętami Bożego Narodzenia.
Więcej do Lublińca nie wróciłem, zastąpił mnie O. Mikołaj Twardoch, który również wrócił z zagranicy.
Otrzymałem obediencję do Grotnik koło Łodzi, do rektoralnego kościoła, gdzie miałem przechodzić rekonwalescencję po przebytej ciężkiej chorobie. Ale łatwo nie było, bo była to praca duszpasterska, z wyjątkiem prowadzenia ksiąg parafialnych. Uczyłem religii w szkole, dojeżdżając znów rowerem do odległej kilka km szkoły. Po kilku latach robiłem starania o utworzeniu parafii samodzielnej. Warunki mieszkaniowe miałem beznadziejne. Mieszkałem u “dziedziczki” p. Jungowskiej, która ofiarowała nam kościół, oraz plac pod budowę plebanii. Wiocha bez światła elektrycznego, tylko przy naftówce.
Ówczesne czasy były ciężkie. Wiadomo, czasy stalinowskie. Ucisk i prześladowania. Jeszcze będąc u O. Krystka nieraz w nocy musieliśmy uciekać do parku, bo wiadomo U.B. przychodzili jak złodzieje. Więc często musiałem się zgłaszać do różnych urzędów a szczególnie do R.N.U, instytucja wojskowa, jako były wojskowy i to jeszcze z zachodu. W książce wojskowej, co mogli wyczytać, jako kapelan miałem stopień wojskowy polskiego kapitana a angielskiego majora, bez żadnych powodów napisali mi szeregowiec! Był to najlepszy dowód traktowania księży i tymże tytułem wszędzie się chwaliłem.
Pewnego razu zapowiedziałem misje św. w naszym rektoralnym kościele. Misjonarzy zaprosiłem naszych Ojców z Katowic, wśród nich O. Podleskiego. Już parę miesięcy przedtem robiłem starania o zezwolenie na przeprowadzenie misji św. Osobiście byłem na U.B., kiedy nie otrzymałem piśmiennego zezwolenia. Wyzwano mnie od krzyżowców. Twardo stałem na stanowisku, domagając się zezwolenia na misje. W innym wypadku pójdę do Warszawy. Aby mnie odciągnąć od tego zamiaru obiecał mi dać odpowiedź do niedzieli, do chwili rozpoczęcia misji. Zezwolenie nie nadeszło do dziś czekam a O. Podleski wygłosił okolicznościowe kazanie.
Innym razem w czasie lekcji religii, przychodzą znani panowie, prosząc mnie, abym wziął udział w zebraniu księży patriotów w Ozorkowie. Jestem rekonwalescentem, na żadne zebranie nie pójdę! Niech ksiądz pamięta, jakie będą konsekwencje. Przyjedzie po księdza samochód, a ksiądz tylko podpisze obecność i spokojnie może wrócić do domu. Wiadomo, im chodziło tylko o podpis i nie pojechałem. Żadnych konsekwencji nie było.
Innym razem, kiedy wyszedł list w sprawie uwięzionego Ks. Kardynała Wyszyńskiego i innych biskupów, zapytano mnie, czy będę czytał. Odpowiedziałem, oczywiście, jak tylko go otrzymam. Ale ponieważ Grotniki nie były parafią list Episkopatu do mnie nie dotarł. To jest moim obowiązkiem jako kapłana. A gdyby Episkopat polecił księdzu rzucić się do studni, ksiądz też to wykona? Takich głupich nakazów Episkopat na pewno nie wyda. I znów grożenie o konsekwencjach.
Ale choroby mnie nie opuszczają. Chociaż wyleczyłem gruźlicę płuc i gardła, przyplątała się gruźlica nerek. Szczegółowym badaniom poddany byłem przez p. dr. Stomporowi, który mnie skierował do sanatorium pod Łodzią. Był jego ordynatorem. Ponieważ warunki były fatalne, już po 3 tygodniach na własne żądanie opuściłem jego progi. Ale mimo wszystko nastąpiła znaczna poprawa zdrowia.
Mieszkańcy Grotnik, to przeważnie fabrykanci, lekarze, profesorowie i różni prywaciarze, którzy wybudowali sobie piękne wille w lesistych terenach Grotnik. Śmietanka łódzka przyjeżdżała przeważnie na weekend, względnie też w okresie wakacyjnym. Wśród nich była też rodzina Państwa Cieślików (nie mylić z o. Cieślikiem). Pan Cieślik był profesorem matematyki na uniwerku. Wspólnie robiliśmy starania o eregrynację Grotnik jako samodzielną parafię. Ks. Bp. Klepacz, bardzo przychylny Oblatom, przychylnie ustosunkował się do prośby, wyniesienia Grotnik, jako samodzielną parafię. Życzenie mieszkańców zostało spełnione i Grotniki zostały odłączone od parafii w Zgierzu.
W tym czasie Prowincjałem był O. St. Smigielski, który zaproponował mi objęcie parafii, jako pierwszy Ks. Proboszcz. Ale kategorycznie odmówiłem i zaproponowałem na miejsce ks. Proboszcza o. Cieślika, który chętnie propozycję przyjął. Zaczęła się praca duszpasterska. Gdzieś w połowie 50 lat, zostałem przeniesiony do Bystrej Śl., aby tam pomagać o. Kucharskiemu, rodem z Kanady. Nasza wspólna praca nie zawsze się dobrze układała. Niestety był pod wpływem siostry Anny-Elżbietanki. Ona decydowała o wszystkim, nawet w sprawach duszpasterskich. Zatrudniony był również O. Kucharski w tamtejszym sanatorium przeciwgruźliczym. Ponieważ miał kłopoty z językiem polskim, ja głosiłem wszystkie kazania tak w kościele rektoralnym, jak również w sanatorium. Rektorat należał do diecezji krakowskiej a sanatorium do katowickiej. Granicą była wąska rzeczka chyba pod nazwą Bystra. Klimat wspaniały, szczególnie dla gruźlików.
Ale miejsca tam długo nie zagrzałem, otrzymując audiencję do Lublińca. Junioratu już nie było, tylko parafia. W tym czasie Ks. Proboszczem był O. Zawodny, któremu pomagałem w duszpasterstwie, oraz dochodziłem do szpitala celem odprawiania mszy św., jak również do szpitala dla umysłowo chorych. Odebrano nam % domu, duży ogród i wyposażenie domu. Zabrane instrumenty muzyczne, znajdujące się w zajętym domu. Ojcowie odebrali nocą jako naszą własność. Przyczynił się do tego szczególnie O. Kaczmarczyk.
Z Lublińca obediencję otrzymałem do Sióstr Elżbietanek w Grudzidzu. Ta praca absolutnie mi nie odpowiadała, ale rozkaz to rozkaz. Po pewnych nieporozumieniach między siostrą Przełożoną a mną, zostałem skierowany do Laskowic- Pomorskich, jako misjonarz. Obediencję otrzymałem od O. Prowincjała o. F. Matyśkiewicza. W tym czasie Superiorem w Laskowicach był O.J. Sowiński. Był zarazem misjonarzem. Już po kilku dniach miałem się udać wraz z o. Józefem. Sowińskim z odnowieniem misji. Wziąłem parę książek pod pachę i pojechałem. Zielonego pojęcia nie miałem o głoszeniu misji, czy i też rekolekcji. Dobrze, że trafiłem na wyrozumiałego o. Sowińskiego. Co będziesz chciał mówić, albo raczej co masz przygotowane, to powiesz. Wiele pożytku ze mnie nie miał. Parę kazań powiedziałem i tak rozpoczęła się moja misjonarka, która do tej chwili trwa 25 lat. W późniejszych już latach głosiłem również z O. Wilhelm Kubszem i innymi Ojcami w tym czasie będącymi w Laskowicach .
Był to okres peregrynacji Matki Boskiej Częstochowskiej na Północy Polski. Misje, czy też rekolekcje głoszone były przeważnie w pojedynkę. Łatwe to nie było dla jednego misjonarza, chociaż program był na pewno łatwiejszy. Wszystkie w tym czasie rekolekcje przeprowadzałem sam. Praca więc nie łatwa. Wszystkie spotkania stanowe, spotkania z dziećmi, nocna pasterka maryjna, powitania i pożegnania obrazu, trzeba było wiele wysiłku. Po skończeniu jednej pracy w parafii, szybko przenosiłem się do następnej. Z o. Józefem Sowińskim głosiłem tygodniową peregrynację w Tucholi. Ze strony władz państwowych różne robiono nam przeszkody, włącznie wyłączeniem światła, akurat na czas przyjścia Obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Ta perfidna, złośliwa, komunistyczna robota nie przeszkadzała, wręcz przeciwnie, zachęcała ludzi do udziału w uroczystościach maryjnych.
Wiele prac perygrynacyjnych przeprowadzałem z o. Edmundem Stefańskim, z którym naprawdę głosiło mi się bardzo dobrze. Był to okres, kiedy
Obraz wędrował już na ziemi opolskiej. Wszędzie ogromny entuzjazm. Jej wędrówka po naszej ojczystej ziemi, nie może iść na marne.
Wreszcie mój ostatni etap – Wrocław. Do domu wrocławskiego wraz ze mną przyszli Ojcowie: Pestka i Brzezina a na Superiora o. Alojzy Zdebel. Był to rok 1968. Nadal praca misjonarska. Wyżej wymienieni wspaniali misjonarze z którymi się z przyjemnością pracowało. Atmosfera w domu była wspaniała, o. Szczepan Brzezina wnosił wiele humoru.
W roku 1973 kończył się Superiorat O. Alojzemu Zdeblowi. Kilka tygodni przed ukończeniem swoich obowiązków przełożonego, nagle umiera w nocy 4 czerwca 1973 r. na zawał serca. Po jego śmierci zostałem mianowany Superiorem domu wrocławskiego. Pierwszy rok spełniałem również obowiązki Proboszcza tutejszej parafii, pod. wezwaniem św. Jerzego. Po roku przychodzi nowy Ks. Proboszcz o. Stanisław Cyganiak. Wybór bardzo trafny: energiczny i przedsiębiorczy. I taki właśnie tutaj był potrzebny, przy stale powiększającej się parafii. Początkowo parafia liczyła nie całe 500 dusz. Obecnie liczy około 25 tysięcy parafian. Po objęciu władzy Przełożonego wraz z byłem O. Prowincjonałem Józefem Tomys , oraz z O. Alfonsem Kupką udaliśmy się do dyr. Spraw Wyznań p. Skórczyńskiego celem uzyskania zezwolenia na budowę domu parafialnego. Zezwolenie otrzymałem i już nowy Ks. Proboszcz zabrał się energicznie do budowy. Praca szybko postępowała naprzód. Stanął piękny dom a z „zapiwniczenia” zrobiono “Wieczernik”, który może w tej chwili pomieścić około 500 parafian. Przy tak ogromnej liczbie wiernych odprawia się obecnie w niedzielę 12 mszy św. Praca duszpasterska prowadzona jest znakomicie. A atmosfera w domu jest wspaniała.
Po kadencji 6 lat Superioratu, przedłużono mi na jeszcze jeden rok, a więc razem 7 lat, aby mająca przyjść nowa administracja prowincjonalna, mogła już mianować nowego Superiora. I można powiedzieć dom wrocławski ma ogromne szczęście. Nowym Superiorem został O. Józef Kowalik. Ogromny wkład celem upiększenia naszego domu, jest Jego zasługą, a szczególnie o wystrój naszej domowej kaplicy. W ciągu 3 lat Jego Superioratu zyskał sobie serca wszystkich Ojców naszego domu, jednym słowem jest na miejscu.
Wreszcie po długich staraniach otrzymaliśmy zezwolenie na budowę nowego kościoła. Z 10 makiet wybrano makietę miejscowych inżynierów i jak opinia głosi, będzie to najpiękniejszy kościół Wrocławia, ale również wśród nowo budujących się kościołów oblackich .
Uroczystego murowania kamienia węgielnego dokonał Metropolita wrocławski Ks. Arcybiskup Henryk Gulbinowicz, dnia 16 maja 1982r. Dzięki prężności Ks. Proboszcza kościół rośnie w oczach. Oby doczekać się poświęceń nowego kościoła pod wezwaniem Królowej Pokoju.
Cóż mogę jeszcze o sobie powiedzieć? Był okres kiedy poważnie chorowałem. Wyłączony byłem z wszelkich prac misjonarskich. Ale jakoś znów przyszedłem do siebie. Dzisiaj mając 70 lat, jeszcze próbuję głosić rekolekcje, aby być jeszcze pożytecznym i mieć tę świadomość, iż wiek nie odgrywa roli, jeżeli zdrowie dopisuje. Ale na tyle też jestem świadom, iż to już długo nie potrwa.
Jako były ks. kapelan, będąc 7 lat na wojnie, nie otrzymuję żadnej renty, ani żadnej jakiejkolwiek zniżki. Jednej rzeczy jestem świadom, iż swój obowiązek spełniłem i wobec Zgromadzenia i wobec Ojczyzny.
HISTORIA UTRWALONA (foto)
IV OSTATNIA WOLA (12 III 1983) :
Przewielebny Ojcze Superiorze
W wypadku mojej śmierci, chciałbym serdecznie prosić o pochowaniem mnie na cmentarzu w mojej rodzinnej parafii – Bobrowniki Śl. Dlaczego? Po prostu na rodzinnym cmentarzu nie leży żaden kapłan. Jestem przekonany, że będę miał zapewnione gorące modlitwy ze strony moich parafian.
Na pogrzebie nie życzę sobie absolutnie żadnych cywilnych delegacji czy to z ZBWiD czy też z „Caritasu” względnie innych świeckich organizacji.
Moich wszystkich Współbraci za jakiekolwiek uchybienia z mojej strony serdecznie przepraszam.
Polecam się waszej pamięci Kochanym Współbraciom w modlitwach.
O. W Stempor