Aldona Zaorska, Warszawska Gazeta, nr 29, 19-25.07.2019 r.
Po Gdańsku jeżdżą zaś tramwaje upamiętniające, zgodnie z pomysłem jeszcze Pawła Adamowicza, postacie ważne dla historii miasta. I tak na gdańskie ulice wyjechał tramwaj nazisty Adolfa Friedricha Johanna Butenandta, oskarżanego po wojnie o współpracę z doktorem Mengele przy pseudomedycznych eksperymentach w Auschwitz. Mieczysław Jałowiecki należytego upamiętnienia wciąż nie może się doczekać. Nie był gdańszczaninem, ale czy pamięć od miasta nie należy mu się bardziej niż jakiemuś niemieckiemu szubrawcowi albo facetowi, który na życie zarabiał fotografując się z turystami na gdańskich ulicach w przebraniu pirata?
Mieczysław Jałowiecki (1876-1962) to postać niezwykła, niezwykle ważna dla Polski, ale też tragiczna. Nie doczekał się wdzięczności ani za życia, ani po śmierci. Nie został należycie upamiętniony. Nikt nie uczy o nim w szkołach. Nie ma o nim filmów ani komiksów, które przybliżyłyby jego postać młodzieży. A jest o kim mówić-to syn generała Bolesława Jałowieckiego i Anieli z Witkiewiczów (najmłodszej siostry Stanisława Witkiewicza, rodzonej ciotki Witkacego), ziemianin, agronom, dyplomata, autor licznych prac na temat gospodarki rolnej, w latach 1919-1920 delegat rządu polskiego w Gdańsku. Przede wszystkim zaś człowiek, któremu Polska zawdzięcza stanicę na Westerplatte.
W służbie Polsce
Był kniaziem litewskim ze starego rodu, spokrewnionym z większością liczących się polskich rodów na Litwie. Otrzymał staranne wykształcenie w szkole angielskiej w Petersburgu, a potem w Liceum Cesarskim do 1896 r. Dyplom agronoma uzyskał na politechnice w Rydze, na wydziale chemicznym i agronomicznym. Biegle władał językiem rosyjskim, angielskim, francuskim, niemieckim i litewskim. Porozumiewał się też w języku szwedzkim. Podczas podróży do Niemiec i Wielkiej Brytanii zapoznawał się z najnowszymi osiągnięciami hodowli i przemysłu rolnego. W latach 1903-1918 był m.in. radcą Ministerstwa Rolnictwa w Petersburgu, konsulem do spraw rolnictwa Rosji w Niemczech, dyrektorem Towarzystwa Rosyjsko-Bałtyckiego, członkiem Wileńskiego Banku Ziemskiego i kilku innych. Odzyskanie niepodległości przez Polskę rozpoznawał jako szansę także dla Litwy. Pod koniec 1918 r. Mieczysław Jałowiecki na czele grupy ziemian litewskich przyjechał do Warszawy, aby prosić o pomoc dla zajętej przez wojska bolszewickie Litwy. Po rozmowach z naczelnikiem państwa Józefem Piłsudskim i premierem Ignacym Paderewskim rozpoczął dyplomatyczną służbę dla Polski. Było to dokładnie w czasie, gdy trwała konferencja wersalska, która ustaliła międzywojenne granice państw, a także utworzyła sztuczny twór, jakim było Wolne Miasto Gdańsk. Wolne tylko w naiwnych założeniach konferencji wersalskiej, bowiem Niemcy od początku uważali Gdańsk za miasto niemieckie i robili wszystko, by to podkreślić, przede wszystkim zaś na wszelkie sposoby próbując zatrzymać „dostęp” do niego Polski.
Jeszcze przed zakończeniem konferencji wersalskiej premier Ignacy Paderewski mianował Mieczysława Jałowieckiego pierwszym delegatem polskiego rządu w Gdańsku. Misja, jaką mu powierzył była niezwykle delikatna i wymagająca zarówno kunsztu dyplomatycznego jak i innych zdolności. Formalnie Jałowiecki miał zorganizować wyładunki amerykańskiej żywności w porcie i jej transport w głąb kraju. Umożliwienie dostaw amerykańskiej pomocy dla Polski było jednym z warunków rozejmu – Niemcy mieli udostępnić tabor kolejowy i urządzenia portowe. Niemcy od razu zaczęli „pokazywać rogi” i nie zgodzili się na wpuszczenie żadnej polskiej organizacji, nawet biura przeładunkowego polskiego Ministerstwa Aprowizacji. Pozwolili na wjazd trzech Polaków jako członków misji amerykańskiej. Misję tę organizował Herbert Hoover – późniejszy prezydent USA. Minister aprowizacji Antoni Minkiewicz za zgodą Józefa Piłsudskiego 11 stycznia 1919 r. mianował Jałowieckiego delegatem ministerstwa na miasto Gdańsk. Tydzień później, 28 stycznia premier Ignacy Paderewski mianował go delegatem całego rządu. Z uwagi na trwającą wciąż konferencję wersalską była to jednak nominacja tajna.
Kula w łeb
Przed wyjazdem do Gdańska spotkał się z Józefem Piłsudskim, prywatnie swoim wujkiem. Ten udzielił mu krótkiej instrukcji, w swoim stylu: – Nie dogodzisz nam, czeka cię kula w łeb. Nie dogodzisz Niemcom, dostaniesz od nich kulę, staraj się, aby ciebie jedno i drugie ominęło. To są moje instrukcje – powiedział Piłsudski. Z takimi perspektywami Jałowiecki wyruszył do Gdańska. Towarzyszyło mu dwóch zaufanych ludzi (chociaż spotkał ich w Warszawie trochę przypadkowo) – Witold Wańkowicz (brat słynnego Melchiora, tego od „Szkiców spod Monte-Cassino”) i admirał Michał Borowski. Cała trójka przybyła do sterroryzowanego przez Niemców Gdańska 30 stycznia 1919 r. Niemcy organizowali w mieście regularne antypolskie demonstracje, wprowadzając taką wrogość wobec Polaków, że przedstawiciele Rady Ludowej, polscy gdańszczanie: doktor Wybicki, doktor Kierski i doktor Kręćki ukrywali się i nawet nie nocowali w domach. Jałowiecki energicznie zabrał się do pracy – przy pomocy doktora Kręckiego zwerbował z ludności kaszubskiej personel portowy i biurowy sprzyjający Polsce (nie było tam Heinricha Sahma). Zaprosił go na poufną kolację i obiecał przydzielenie gdańszczanom części żywności z amerykańskich transportów pod warunkiem, że napisze o tym niemiecka prasa. Sahm mu to obiecał i dotrzymał słowa – w „Danziger Zeitung” ukazał się artykuł na ten temat. Po nim odbyła się pierwsza demonstracja przyjazna Polsce. Nie zmienia to faktu, że gdy Jałowiecki wyruszył z pierwszym transportem żywności, Niemcy zorganizowali napad na pociąg, którym jechał i tylko dzięki zimnej krwi Jałowieckiego, który będąc w lokomotywie trzymał pod lufą pistoletu niemieckiego maszynistę i palacza należy zawdzięczać, że napad się nie udał.
Westerplatte
Jałowiecki pamiętał jednak, że ma do wypełnienia znacznie ważniejsze zadania niż sama organizacja transportów żywności. Wkrótce dokonał czegoś, co miało mieć potem znaczenie dla całej historii Polski. Spacerując po Gdańsku, zachodził często na półwysep Westerplatte. Wówczas – nic nadzwyczajnego, co najwyżej uroczy kurort z paroma willami, parkiem i jednym domem dla kuracjuszy, i jedną restauracją. Jałowiecki patrzył na niego jednak inaczej – nie jak na miejsce relaksu, ale jak na ważny punkt strategiczny. „Kto ma Westerplatte, ten panuje nad wejściem do portu gdańskiego” – napisał. Postanowił działać. W Gdańsku zaroiło się od agentów sowieckich i angielskich zainteresowanych kupnem nieruchomości i wykorzystujących niemiecką niepewność Nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać, Niemcy zaczęli wyprzedawać w Gdańsku nieruchomości. Ich ceny zaczęły spadać. Jałowiecki uznał, że to nie potrwa długo, w dodatku doszedł do wniosku, że nie on jeden zauważył strategiczne położenie Westerplatte i postanowił działać. „Przez naszych agentów starałem się wybadać sytuację, i poczynić kroki do nabycia tego terenu (Westerplatte), ale właściciel Niemiec nie okazywał chęci sprzedaży, milczał dyskretnie. Zaniepokojony zainteresowaniem bolszewików tym obiektem niezwłocznie pojechałem do Warszawy” wspominał. W Warszawie zreferował swój pomysł ministrowi Antoniemu Minkiewiczowi i premierowi Ignacemu Paderewskiemu. Obu szalenie się spodobał. Ale… oznajmili Jałowieckiemu, że rząd nie ma pieniędzy i zaproponowali, by postarał się o pieniądze „na własną odpowiedzialność” a jak Polska obejmie prawny status w Gdańsku, odda mu wszystko co do grosza i przejmie nieruchomości na Westerplatte po cenie, jaką Jałowiecki za nie zapłaci. Innymi słowy kniaź Jałowiecki miał kupić półwysep na własny koszt i liczyć na to, że Polska od niego go odkupi. Problem w tym, że Jałowiecki też nie miał pieniędzy. Musiał wziąć kredyt. Na własne nazwisko i odpowiedzialność.
W tym celu wraz z inżynierem architektem Kazimierzem Krzyżanowskim, który przyjechał z Wilna do Warszawy, udał się do dyrektora Banku Spółek Zarobkowych w Poznaniu, Englicha i księdza prałata Stanisława Adamskiego, który zarządzał Związkiem Spółek Zarobkowych i Gospodarczych. Obaj zgodzili się na kredyt. Miał go udzielać gdański oddział banku. Nieruchomości miały być nabywane na nazwisko Jałowieckiego. Dodatkowa klauzula określała warunki przejęcia nieruchomości przez rząd polski. Gdyby rząd odmówił ich przejęcia w terminie dwóch tygodni od uzyskania przez rząd polski statusu prawnego w Gdańsku, nieruchomości przeszłyby na własność Banku Spółek Zarobkowych w Poznaniu. Krzyżanowski zorganizował w Gdańsku biuro i pozostało „tylko” nakłonić właściciela nieruchomości na Westerplatte do sprzedaży. Agenci Jałowieckiego donieśli mu, że Niemiec zaczyna się łamać, ale stawia warunek – sprzeda swoje nieruchomości na półwyspie tylko Niemcowi. Potrzebny był więc „słup” I Jałowiecki z Krzyżanowskim znaleźli takiego – pewien Kaszub o niemieckim nazwisku za sowitą opłatą zgodził się kupić Westerplatte na swoje nazwisko. Po kilku dniach odsprzedał półwysep Jałowieckiemu. Operację taką Jałowiecki powtórzył kilkakrotnie. Dzięki Jałowieckiemu nabyto także m.in. obiekty przy ujściu Wisły, składy koło Weichsel Bahnhof, stocznię położoną w rozwidleniu Wisły z Motławą, kilka starych spichlerzy naprzeciwko historycznego Żurawia nad Motławą. Najważniejsze okazało się jednak Westerplatte.
14 marca 1924 r. Rada Ligi Narodów przyznała Polsce teren na półwyspie Westerplatte, u ujścia kanału portowego do morza, naprzeciw przedmieścia Nowy Port. 31 października 1925 obszar na terenie Wolnego Miasta Gdańska na półwyspie Westerplatte został przekazany w bezterminowe i bezpłatne użytkowanie Polsce. 7 grudnia 1925 Liga Narodów przyznała Polsce prawo do utrzymania straży wojskowej na Westerplatte. Już 18 stycznia 1926 r. o godz. 14.00 przybył na trałowcu ORP Mewa pierwszy oddział i rozpoczął pełnienie służby wartowniczej.
Pokąsany po łydkach
Jałowieckiego już wtedy w Gdańsku nie było. Jak to w życiu bywa, polityka niekoniecznie doceniła jego zasługi. Działalność Jałowieckiego nie spotkała się z entuzjazmem w Warszawie, zwłaszcza wśród socjalistów. Ci pisali na niego donosy, zarzucali mu rozmaite rodzinne powiązania i jak ujął to sam zainteresowany „kąsali go stale po łydkach” Żadna z nasłanych na niego kontroli nie wykazała żadnych uchybień, ale atmosfera stawała się dla Jałowieckiego coraz bardziej nieznośna. Dzięki zabiegom socjalistów pierwszym oficjalnym komisarzem generalnym RP w Wolnym
Mieście Gdańsku został Maciej Biesiadecki, starosta z Bielska-Białej. Jałowiecki musiał zadowolić się funkcją jego zastępcy. Biesiadecki był politykiem i człowiekiem miałkim, uległym wobec Ligi Narodów i Niemców, czego nie mógł znieść Jałowiecki. Podobnie źle z nowym szefem czuli się jego najbliżsi współpracownicy. Pod koniec 1920 r. Jałowiecki złożył oficjalnie swoją dymisję i zamieszkał w majątku żony położonym we wsi Kamień koło Kalisza. Zajął się działalnością rolniczą. We wrześniu 1939 r. mógł jeszcze słuchać komunikatów o broniącym się Westerplatte, które Polska miała tylko dzięki niemu. Udało mu się wyjechać z Polski. Okres II wojny światowej spędził w Wielkiej Brytanii. Do Polski już nie wrócił. Na emigracji działał w środowiskach polonijnych, napisał sporo broszur i książek z dziedziny rolnictwa i turystyki. Zmarł w 1962 r. pod Londynem. Warto tu może jeszcze dodać, że książka ze wspomnieniami Jałowieckiego z okresu pobytu w Gdańsku, „Wolne miasto” była ostatnią lekturą papieża Jana Pawła II. Ciężko choremu papieżowi książkę tę czytała czuwająca przy nim Wanda Półtawska. Jak wspominała, czytała mu ją do 30 marca 2005 r. Nie skończyła. Została jej ostatnia kartka.
Na Wikipedii o opisanej wyżej działalności Mieczysława Jałowieckiego nie ma ani jednego słowa, zaś w Gdańsku jedyne rondo jemu poświęcone zostało otwarte w lutym 2015 r. Westerplatte przez lata przez samorządowe władze Gdańska zostało kompletnie zapuszczone, zaś obecnie władze miasta z prezydent Dulkiewicz na czele lubują się w podkreślaniu epizodu Wolnego Miasta Gdańska, czasu haniebnej dyskryminacji Polaków. Po Gdańsku jeżdżą tramwaje upamiętniające, zgodnie z pomysłem jeszcze Pawła Adamowicza, postacie ważne dla historii miasta. I tak na gdańskie ulice wyjechał tramwaj nazisty Adolfa Friedricha Johanna Butenandta, oskarżanego po wojnie o współpracę z doktorem J. Mengele przy pseudomedycznych eksperymentach w Auschwitz. Mieczysław Jałowiecki należytego upamiętnienia wciąż nie może się doczekać Nie był gdańszczaninem, ale czy pamięć od miasta nie należy mu się bardziej niż jakiemuś niemieckiemu szubrawcowi albo facetowi, który na życie zarabiał, fotografując się z turystami na gdańskich ulicach w przebraniu pirata? Co pani na to, pani Dulkiewicz?.
Źródła:
https://dziennikbaltycki.pl/skad-mamy-swoje-westerplatte/ar/102469
Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych