Joanna Jędrusik, Angora, nr 27, 7.07.2019 r.
Pewnej jesieni siedzę w za dużej piżamie z mężem w łóżku, gapimy się w kupiony za hajs od rodziców czterdziestodwucalowy telewizor i oglądamy seriale. Jemy lekko rozgotowany makaron z sosem serowym, który kapie mi na piżamę. Potem kładę się w tej ufajdanej piżamie spać; trzeba rano wstać do korpopracy i zapierdalać na ten stateczny, mieszczański mokry sen. I nie ma co liczyć na jakikolwiek seks: nie dość, że od kilku lat pierdzimy razem w łóżku, a romantyzm umarł na drugiej randce, to jeszcze mąż zwyczajnie nie umie w seks. Ale bardzo go kocham i jest git. Kto w sumie potrzebuje tego przereklamowanego seksu.
Tinder jest magiczny
Rodzina pomagała, więc nasze mieszkanie nawet nie jest na kredyt, starego diesla zamieniliśmy niedawno na kilkuletniego opla. Czasem ledwo starcza do pierwszego, ale nie dlatego, że kiepsko zarabiamy, tylko dlatego że jemy przynajmniej raz w tygodniu ośmiorniczki, kupujemy za drogie wina, żyjemy ponad stan i powoli okopujemy się na naszej średnioklasowej pozycji. W weekendy jeździmy oplem na daczę, gdzie ubrana jak Kargul z Samych swoich sadzę pomidory i przerzucam kompost. Mąż woli w fotelu ogrodowym czytać jakieś pierdoły o żeglarstwie w XVIII wieku. Czasem mówi, że chciałby być piratem na Morzu Południowochińskim, jest jednak prawnikiem, więc trochę mi go żal, ale mu tego nie mówię. Po sadzeniu pomidorów jeździmy na obiady u dziadków. Życie wygląda jak połączenie serialu Na Wspólnej i katalogu Ikei.
Następnej jesieni wszystko jest inne. Siedzę w łóżku z jakimś facetem, którego imię zupełnie już mi się zatarło, zresztą nie ma dla tej historii żadnego znaczenia. Jemy wegański ser, popijamy winem z Żabki. Nie mam na sobie piżamy, tylko coś między koszulą nocną a strojem księżniczki Disneya, w stylu tych, które w starych włoskich filmach nosiła Sophia Loren czy inna Anita Ekberg. Mieszkam w kawalerce: minimalizm, duże łóżko i koniecznie wanna. Spędzam w niej wiele wieczorów, czasem towarzyszy mi szklanka whisky, czasem papieros, a czasem jakiś facet. W weekendy wkładam małą czarną, maluję usta na czerwono i spotykam się w jakimś modnym bistro z facetem, który potem rozmaże mi tę szminkę. Zamiast działki jest spacer po Łazienkach, zamiast grubego polaru jest dopasowany płaszcz, zamiast kaloszy a la walonki są szpilki a la Christian Louboutin. Siedzimy więc z tym facetem w łóżku, właśnie skończyliśmy się bzykać po raz drugi tego wieczoru i wrzeszczeć do siebie świństwa rodem z RedTube’a. Wszystko jest inne niż poprzedniej jesieni. No, może poza tym, że też oglądamy seriale. Lubię seriale. Życie jest trochę jak Seks w wielkim mieście, trochę jak komedia romantyczna, a trochę jak pornos.
Magiczna transformacja dokonała się za pomocą Tindera. Po drodze była trochę tragedia, a trochę czeski film. Okazało się, że jak w kawałach wujka Staszka mogę wyjechać w delegację, a mąż zacznie pukać koleżankę z pracy. Potem są płacz, wyrzuty, terapia małżeńska, miotanie się, wątpliwości, w końcu mąż się wyprowadza i zaczyna się zupełnie nowe życie. Znowu wychodzę z domu w celach innych niż kolacja z eks, herbatka u dziadka i wspólne zakupy w Tesco. Przypominam sobie, że kiedyś miałam koleżanki i życie towarzyskie, że zanim się okopaliśmy z mężem w domu wśród poduszek z Ikei, chodziłam ze znajomymi w jakieś miejsca i chyba było wesoło. Idę nad Wisłę z dziewczynami z dawnych czasów. Ulka mówi mi o Tin- derze. Niedorzeczny pomysł, jacyś kolesie, zdjęcia, przesuwanie, nowa moda. Zupełnie nie rozumiem, o co jej chodzi, i jak to – umawiać się na randki na podstawie zdjęć?!
Tydzień później palec napierdala mnie od przewijania w lewo i w prawo. Kciuki bolą od pisania. Staję na rzęsach, żeby nie stracić wątku. Spróbujcie prowadzić dwadzieścia rozmów jednocześnie, to zrozumiecie, o czym mówię. W końcu zaczynam się umawiać na randki.
Na pierwszą zawozi mnie były mąż, który – jak wtedy twierdzi – musi spróbować czegoś innego, ale wierzy, że się razem zestarzejemy, i ciągle chce się ze mną widywać. Myśli, że wiezie mnie do eleganckiego hotelu na firmową imprezę. Tymczasem ja też uznałam, że muszę spróbować czegoś innego. Na Tinderze poznałam pana Reżysera. Wyreżyserował taką randkę: czeka na mnie w pokoju hotelowym, na drzwiach wisi opaska. Zawiązuję ją na oczach i wchodzę do zupełnie ciemnego pomieszczenia. Nie widzimy się, on też ma opaskę. Wszystko idzie zgodnie ze scenariuszem, jest ostro i cholernie podniecająco, surrealizm i szalejące zmysły. Nikt jeszcze wtedy nie słyszał o jakimś Greyu. Ale po to jesteśmy hip- sterami, żebyśmy coś robili, zanim to było modne, c’nie?
Tak mija dzień po dniu. Z jednej strony ciągle rozgrzany ekran smartfona, z drugiej – sporo czasu spędzam na płakaniu w łóżku, bo jednak mi się rozpieprzył ten lukrowany obrazek, mąż okazał się kutasem, a ja momentami obwiniam się o wszystko, co się stało, biorę na siebie jego winy i grzechy. Wybaczam mojemu winowajcy i proszę o wybaczenie, kajam się za wszystko. No bo jak tu się nie czuć winną? Wszystko bym na siebie wzięła, cudzą zdradę, cudze kłamstwa. Przyznałabym się nawet do wydania rozkazu strzelania do górników w kopalni Wujek, gdyby to było konieczne, żeby uratować moje małżeństwo.
W takim właśnie dziwnym stanie ducha dopada mnie bezsenność, depresja i Tinder. Dwie pierwsze choroby jednak łatwiej wyleczyć. Nie chodzę do pracy, bo zaczynam się rozklejać, gapiąc się w komórki Excela. Raz mdleję w łazience i rozwalam sobie wargę, upadając na kafelki przy kabinach; przyjeżdża pogotowie. No jak tu siedzieć w korpo?! Coraz bardziej wierzę w to, że mój eks jest kolejnym wcieleniem Hitlera. A jednocześnie coraz bardziej lubię rozmawiać i widywać się z facetami z Tindera. Wszyscy są cholernie mili, chwalą moje cycki, tyłek, chcą się znowu spotkać i napierdalają komplementami jak premier Morawiecki kłamstwami o polskiej gospodarce.
Czym jest Tinder?
Zacznijmy jednak od tego, że pewnie niektórzy z was nie wiedzą, czym jest ten Tinder. Z kolei pewnie większość tych, którzy wiedzą, z Tindera nie korzystała, bo albo pozostaje w relacjach, w których szukanie nowych wrażeń nie wchodzi w grę, albo zwyczajnie woli podrywać płeć przeciwną na żywo. Tradycyjnie: w biurach, na siłowni, w knajpach, klubach, na domówkach.
Tinder to aplikacja, którą instalujemy w smartfonie; jest darmowa, chociaż istnieje też płatna wersja, która pozwala na przykład zwiększyć zasięg wyszukiwania partnerów i tak dalej. Każdy użytkownik ma swój profil i może przeglądać profile innych użytkowników. Jeśli ktoś nam się spodoba, przesuwamy jego zdjęcie w prawo. Jeśli osoba ze zdjęcia zrobi to samo, zostajemy parą (matchem, od angielskiego słowa match) i można zacząć ze sobą rozmawiać. Jeśli rozmawia się fajnie, można umówić się na spotkanie. Choć twórcy Tindera upierają się, że apka służy do poznawania nowych osób, to wszyscy znają ją jako największą i najpopularniejszą aplikację randkową. Tindera używa co piąty młody człowiek przed dwudziestym czwartym rokiem życia, ponad 50 milionów ludzi na całym świecie. Jest dostępny w stu dziewięćdziesięciu sześciu krajach. Mówimy więc o zjawisku masowym. Pomysł nie był wcale taki oryginalny: już w 2009 roku, czyli trzy lata przed powstaniem Tindera, podobnej aplikacji, o nazwie Grindr, używali geje i lesbijki. Zresztą z Tindera mogą korzystać również nieheterycy (…).
Opracował: Leon Baranowski, Buenos Aires – Argentyna