Jarosław Kociszewski, Newsweek, nr 43, 21-27.10.2019 r.
Kompromitacja i podważenie zaufania do Ameryki, zmartwychwstanie Państwa Islamskiego oraz kolejny triumf Rosji i reżimu Asada w Syrii – to konsekwencje tureckiej operacji przeciw Kurdom w Rożawie
Donald Trump twierdzi, że nie dat Turkom zgody na rozpoczęcie wojny z Kurdami w Syrii, ale to już nieistotne. Ankara zrozumiała, że Amerykanie nie będą im przeszkadzać i rozpoczęli inwazję dla niepoznaki nazwaną „Źródło pokoju”. Kurdowie poczuli się zdradzeni, a ich marzenia o ojczyźnie legły w gruzach, podobnie jak pozycja USA na Bliskim Wschodzie. Zwycięstwo świętować mogą za to przywódcy w Damaszku, Moskwie, a nawet w Teheranie.
ALLAH JEST WIELKI
Ponad tydzień temu arabskie milicje ze wsparciem tureckiego lotnictwa, artylerii i stosunkowo niewielkich oddziałów sił lądowych uderzyły na kurdyjskie tereny w północnej Syrii z zadaniem utworzenia strefy buforowej głębokości ok. 30 km. Już pierwszej nocy wojskowi w Ankarze chwalili się zbombardowaniem ponad 180 celów. Kurdowie stanęli do walki w przygranicznych miejscowościach, wysyłając na front bojowników i bojowniczki, którzy przez lata, z pomocą Amerykanów, walczyli przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu.
Turcy postanowili powielić sprawdzony już model inwazji przeprowadzonej na początku 2018 r. w prowincji Afrin, kiedy zapowiadali utworzenie strefy buforowej o szerokości 15 km, lecz zajęli całą prowincję. Wtedy operację nazwali „Gałązka oliwna”. Mogli liczyć na to, że tym razem będzie podobnie, świat przymknie oko na strefę buforową, a gdy zorientuj e się, że poszli znacznie dalej – będzie już za późno.
Jednym z celów operacji było przesiedlenie do zajętych terenów 1-3 milionów syryjskich uchodźców mieszkających w Turcji. Mniejsza z tym, że zmiana kompozycji etnicznej terenów okupowanych i przymusowe przesiedlanie uchodźców są niezgodne z prawem międzynarodowym – uchodźcy muszą dobrowolnie wracać i to w rejony, z których uciekli.
Dlatego Ankara od początku podkreślała, że nie planuje okupacji, tyko broni granic przed terrorystami, a do zajętych terenów trafią wyłącznie ludzie dobrowolnie godzący się tam zamieszkać. Turcy pomijają fakt, że większość uchodźców to Arabowie, którzy nie uciekli z terenów kurdyjskich, tylko obszarów kontrolowanych obecnie przez rząd syryjski w okolicach Aleppo i dalej na południe.
Kurdyjscy cywile nie czekali na nadejście wspieranych przez Turcję milicji otoczonych ponurą sławą islamistycznych, sunnickich fanatyków, którzy często walczyli w syryjskiej wojnie domowej w szeregach ugrupowań powiązanych z Al-Kaidą. Przerażenie musiały wywoływać publikowane w internecie nagrania bojowników ruszających do boju z flagami islamistycznych organizacji i okrzykami „Allah jest wielki”.
Wkrótce zaczęły też napływać doniesienia o popełnianych przez nich okrucieństwach, w tym o zabiciu Hevrin Halaf należącej do wiodących, liberalnych polityków kurdyjskich. Jej samochód wpadł w zasadzkę. Według doniesień, została zamordowana razem z kierowcą, co nacjonalistyczna prasa turecka uznała za „udaną operację militarną”.
Już w pierwszych dniach „Źródła pokoju” ponad 160 tys. ludzi porzuciło domy. Dla wielu z nich nie była to pierwsza ucieczka podczas trwającej już ponad 8 lat syryjskiej wojny domowej. W rezultacie siły tureckie niejednokrotnie wkraczały do niemal całkowicie opuszczonych wiosek.
DLACZEGO PIŁKARZE SALUTUJĄ?
Kurdyjska autonomia w północnej Syrii od dawna była solą w oku prezydenta Recepa Tayypa Erdogana, pomimo że hasło utworzenia Wielkiego Kurdystanu obejmującego znaczne terytoria Turcji, Syrii, Iraku i Iranu znikło z agendy. Kurdowie gotowi byli zadowolić się autonomicznymi regionami, a jednym z nich miała być Rożawa oznaczająca zachód w ich języku.
Niewątpliwym błędem przywódców Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF), zdominowanych przez kurdyjską milicję YPG, było utrzymywanie bliskich i rzucających się w oczy relacji z działającą w Turcji Partią Pracujących Kurdystanu (PKK), uznawaną za organizację terrorystyczną nie tylko rzez Ankarę, ale także przez USA czy Unię Europejską. Turcja miała realne powody obawiać się wzmocnienia ugrupowania, które od 1984 roku prowadzi zbrojną insurekcję i dokonuje zamachów terrorystycznych, w tym ataków samobójczych.
Postawienie znaku równości pomiędzy PKK i YPG nie tylko stanowiło pretekst do działania, ale stało się metodą podgrzewania nastrojów patriotycznych potrzebnych do poparcia nacjonalistów. Nic więc dziwnego, że grający w eliminacjach do Euro 2020 tureccy piłkarze przed meczami albo po strzeleniu gola oddawali salut wojskowy, choć UEFA zabrania demonstrowania poglądów politycznych.
Erdogan zadeklarował, że celem „Źródła pokoju” jest zniszczenie terrorystów kurdyjskich i ISIS, ale inwazja prowadzona głównie rękami islamistycznych milicji dała nadzieję wiernym sympatykom kalifatu. W obozach i więzieniach, w których Kurdowie przetrzymują tysiące terrorystów i dziesiątki tysięcy sympatyków ISIS, wybuchły niepokoje. Do rozruchów doszło w al-Hol, gdzie mieszkają „żony kalifatu”, czyli zradykalizowane kobiety, które pozostały wierne skrajnej ideologii islamistów. Z więzienia w Ain Issa uciec miało kilkuset cudzoziemskich dżihadystów.
Powrót na wolność setek, a nawet tysięcy fundamentalistów może spowodować odrodzenie się ISIS. W odległych rejonach Syrii i Iraku, na pustyniach, nadal działają komórki terrorystów i ukrywają się całe oddziały radykałów. Departament Stanu USA szacuje ich liczbę na kilkanaście tysięcy, w tym, ok. 3 tys. zagranicznych dżihadystów. To zaprawieni w bojach, dobrze wyposażeni weterani.
W reakcji na „Źródło pokoju” Kurdowie wycofali wiele oddziałów z terenów zagrożonych przez ISIS i przerzucili je na północ, osłabiając tam obronę. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Samobójcy zaatakowali w Rakkce, dawnej stolicy kalifatu.
W obliczu postępującej ofensywy tureckiej kurdyjscy przywódcy wybrali mniejsze, ich zdaniem, zło i zwrócili się o pomoc do niedawnego wroga w Damaszku. Porozumienie z rządem Syrii wspieranym przez Rosję zakłada likwidację SDF, włączenie jej sił do pogranicznego korpusu armii syryjskiej oraz wspólnej walki z tureckimi najeźdźcami. Niektóre doniesienia mówią o otrzymanych przez Kurdów gwarancjach autonomii, która ma zostać wpisana do konstytucji, lecz publikowane tłumaczenia porozumienia tego nie potwierdzają.
Niemal natychmiast oddziały wierne prezydentowi al-Asadowi ruszyły do wyścigu o terytorium z nadciągającymi z północy siłami „Źródła pokoju”. Do konfrontacji doszło w okolicach miasta Manbidż, którego zajęcie zapowiedzieli przywódcy w Ankarze i Damaszku. Ludzie al-Asada byli szybsi, a ich sukces wkrótce potwierdzili Rosjanie, którzy w ciągu kilku godzin znaleźli się na miejscu. Pojawiły się nawet niepotwierdzone oficjalnie doniesienia o rosyjskich myśliwcach Su-35, które miały przepędzić tureckie F-16. Nawet jeżeli Moskwa nie ogłosiła formalnej strefy zakazu lotów nad północną Syrią, to naloty wspierające siły arabskich milicji praktycznie ustały.
Pospieszne wycofanie się USA zapewniło Damaszkowi sukces, o którym prezydent al-Asad nie mógł nawet marzyć. Nie dość, że odzyskał terytoria Rożawy, których nie zająłby bez kolejnej krwawej i wyniszczającej kampanii, to jeszcze jego armia została wzmocniona przez liczący się, dobrze wyszkolony i wyposażony przez Zachód Legion Szturmowy – bo tak teraz mają nazywać się siły kurdyjskie planujące wypchnąć oddziały tureckie z Syrii.
O ile Kurdom udało się uniknąć bezpośredniego ryzyka czystek etnicznych, a może nawet ludobójstwa, to trudno wierzyć w czystość intencji reżimu, który przez ponad 8 lat prowadził brutalną wojnę domową i dopuścił się zbrodni wojennych. Nikt nie wie dokładnie, ilu ludzi zginęło, ale ostrożne szacunki mówią o 500 tys., z czego większość to cywile z obszarów zbuntowanych wobec Damaszku, który nie wahał się użyć broni chemicznej.
Nietrudno wyobrazić sobie, iż wkrótce za liniowymi oddziałami armii syryjskiej nadejdą funkcjonariusze otoczonych ponurą sławą służb bezpieczeństwa. Przez ich katownie przeszły dziesiątki tysięcy ludzi, a wiele tysięcy tam zamordowano, używając najokrutniejszych tortur.
Zdecydowany opór armii syryjskiej i wspierających ją Rosjan nie pozwoli Turcji na zrealizowanie ambitnej wersji „Źródła pokoju” i utworzenia szerokiej strefy buforowej wzdłuż całej granicy. Jednak deklaracja Moskwy o respektowaniu prawa Ankary do obrony własnego terytorium może pozwolić Erdoganowi ogłosić sukces w walce z terrorystami z PKK bez konfrontacji z Rosją i ocalić twarz, co jest szalenie ważne w polityce międzynarodowej, a na Bliskim Wschodzie w szczególności.
UPOKORZONA AMERYKA
Takiego luksusu nie mają upokarzani Amerykanie. Kurdyjscy dowódcy od pierwszych godzin inwazji mówią o zdradzie niedawnych towarzyszy broni, którzy oferowali wsparcie i dawali do zrozumienia, że pozostaną wiernym sojusznikiem, dopóki potrzebowali tysięcy bojowników ryzykujących i poświęcających życie w wojnie z ISIS.
Około tysiąca żołnierzy amerykańskich w pośpiechu opuściło swoje bazy. W internecie zobaczyć można niewiarygodne wręcz obrazy konwoju opancerzonych pojazdów z flagą USA mijającego na drodze samochody z żołnierzami pod sztandarem Syrii. Pośpiech wymusili też Turcy, którzy ostrzelali pozycje żołnierzy zachodniej koalicji na wzgórzu nad pogranicznym miastem Ko- bani. Francuzi odpowiedzieli ogniem, gdy dwóch z nich zostało rannych.
Ankara oficjalnie mówiła o pomyłce, lecz w Waszyngtonie odczytano to jako zamierzone działanie w celu wymuszenia szybszej ewakuacji wojsk. W jednym przypadku amerykański konwój zablokowany na drodze przez proturecką milicję wezwał na pomoc lotnictwo. Arabscy bojownicy ustąpili bez walki, gdyż niedawni sojusznicy Kurdów nie zamierzali jedynie opuścić rejonu walk.
Reporter wojenny Oleg Błochin był jednym z pierwszych Rosjan w opuszczonej bazie amerykańskiej w Manbidż. Pokazał nienaruszone obozowisko namiotowe, mówiąc: „Jeszcze wczoraj rano byli tu oni, a dzisiaj rano jesteśmy tu my”. Telewizja syryjska pokazała porozrzucane produkty żywnościowe. Amerykanie zabrali tylko to, co mogli zmieścić do pojazdów opancerzonych i, jak sami twierdzą, zniszczyli sprzęt zawierający cenne dane wywiadowcze.
Niespodziewany upadek Rożawy jest prezentem nawet dla tak zdeklarowanego wroga USA jak Iran. Teheran wspierający szyickie milicje w Syrii i Iranie usiłuje zbudować lądowy korytarz transportowy wiodący z Iranu przez Irak do Syrii i dalej do Libanu. Tereny kontrolowane przez Kurdów wspieranych przez amerykańskich specjalsów stanowiły naturalną przeszkodę, a jedyną wykorzystywaną dotychczas trasę regularnie bombardowały niezidentyfikowane samoloty. Nikt się do tych nalotów nie przyznawał, ale powszechnie uważa się, że było to dzieło Izraelczyków, którzy prawdopodobnie atakują także magazyny broni w Iraku, aby zahamować umacnianie się grożących im ugrupowań szyickich.
Przejęcie kontroli nad kurdyjskimi terenami przez armię syryjską zwiększy swobodę działania Irańczyków. To jeden z powodów, dla których decyzja Trampa wywołała wstrząs nawet w państwie żydowskim. Naftali Bennett, jeden z wiodących polityków prawicowych, podkreślił, że Izrael nie może nikomu powierzyć swojego bezpieczeństwa, tylko musi ufać własnej armii.
Początkowo sympatycy Trumpa tłumaczyli, że kieruje się on uzasadnioną kalkulacją, zamykając pozycję kosztów na pomoc Kurdom, które wynosiły kilkaset milionów dolarów rocznie, na rzecz potencjalnych zysków ze współpracy z Turcją. Inni wskazywali na odbudowę relacji z Ankarą i powstrzymanie rosnącej roli Moskwy na Bliskim Wschodzie.
Jednak porzucenie Kurdów wywołano tak negatywne reakcje w USA i na świecie, że nawet Biały Dom przeszedł od tłumaczenia się koniecznością zakończenia „kosztownej i bezsensownej” wojny do ograniczania poczynionych już szkód. Najwyżsi przedstawiciele administracji najpierw odżegnali się od rzekomego dania „zielonego światła” Erdoganowi, aż wreszcie Trump nałożył sankcje na Turcję obejmujące podniesienie ceł na stal i wstrzymanie rozmów o wielkich kontraktach.
Biały Dom wysłał nawet do Ankary wiceprezydenta Pence’a i sekretarza Pompeo, którzy mają przekonywać Turcję do zawieszenia broni w Syrii. Nerwowe ruchy Białego Domu zwracają uwagę na brak przemyślanej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Pojawiły się nawet głosy, że USA nie sprawiały wrażenia równie słabych od ucieczki ostatnich Amerykanów z dachu ambasady w Wietnamie w 1975 r. Susan Rice, doradczyni ds. bezpieczeństwa prezydenta Baraka Obamy, wprost nazwała ucieczkę żołnierzy USA z Rożawy „Sajgonem Trumpa”.
Kurdyjska lekcja dla Polski
Jacek Przybylski, DoRzeczy, nr 43, 21-27.10.2019 r.
Kurdowie, podobnie jak Polacy, byli zdradzani wielokrotnie. Oszukali ich Brytyjczycy, Turcy, Irańczycy, Rosjanie i Amerykanie. Tym razem zdrada może Zachód drogo kosztować
Asia Ramazan Antar. Piękna niczym gwiazda Hollywood dziewczyna z Kamiszli, nazywana przez zachodnie media „Kurdyjską Angeliną Jolie” od 2014 r. należała do Kurdyjskich Kobiecych Jednostek Ochrony (YPJ], Na pograniczu syryjsko – tureckim toczyła zacięte walki z dżihadystami z tzw. Państwa Islamskiego. Islamscy bojownicy bali się tych dziewczyn, bo wierzyli, że jeśli zginą z rąk kobiety, to nici z męczeństwa i obiecanych w raju dziewic. Dzięki żołnierkom Kobiecych Jednostek Ochrony oraz walecznym oddziałom Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF) – których główny trzon stanowi kurdyjska milicja o nazwie Ludowe Jednostki Samoobrony (YPG) – Zachód mógł wreszcie ogłosić zwycięstwo nad Państwem Islamskim. Dzięki wybiciu oraz wyłapaniu wielu fanatycznych islamistów udało się też znacząco ograniczyć liczbę zamachów w Europie.
NARÓD BEZ PAŃSTWA
Za pokonanie islamistów – głównie w obronie własnych ziem, ale też w obronie Zachodu – kilkanaście tysięcy kurdyjskich bojowników zapłaciło życiem. Asia Ramazan Antar zginęła w 2016 r. w samobójczym zamachu bandyty z Państwa Islamskiego. Miała 19 lat. Ona i jej rodacy – członkowie jednego z największych na świecie narodów bez własnego państwa – uwierzyli jednak w obietnice potężnego sojusznika zza oceanu, który mimo powiązań, syryjskich Kurdów z bojownikami z PPK (organizacji, którą zarówno Turcja, jak i USA uznają za terrorystyczną) wspierał ich marzenia, gdy Ameryce się to opłacało. Kurdowie znów dostali jednak cios w plecy.
Obecnie na terenach północno-wschodniej Syrii, południowo-wschodniej Turcji, północnego Iraku, północno-zachodniego Iranu oraz południowo-zachodniej Armenii mieszka ok. 30 min Kurdów. To dużo. Arabia Saudyjska liczy 32 min mieszkańców, a Kuwejt-4,4 min.
Potomkowie króla Saladyna – Kurda, który w XII w. zdobył Jerozolimę – od wieków cieszą się opinią dobrych wojowników. Korzenie dumnego narodu kurdyjskiego sięgają starożytności. Pierwsze wzmianki historyków o Kurdach pochodzą z sumeryjskich pism datowanych na 3 tys. lat p.n.e. Ich ziemie znajdowały się pod panowaniem wielu potężnych władców: od Sumeryjczyków przez Babilończyków do Asyryjczyków, Persów, Rzymian i Ormian. Po podbiciu przez Arabów, a następnie po włączeniu do imperium osmańskiego Kurdowie cieszyli się mniejszą lub większą autonomią. Turcy wykorzystali również oddziały kurdyjskie – których przywódcom obiecywano większe prawa – do udziału w rzezi Ormian.
Po klęsce imperium osmańskiego Kurdowie zdobyli na papierze swój upragniony cel: traktat w Sevres z sierpnia 1920 r. nie tylko ustanawiał autonomiczny Kurdystan, lecz także mówił o możliwości uzyskania przez Kurdów pełnej niepodległości.
W 1921 r. Kurdowie zdążyli nawet proklamować powstanie Królestwa Kurdystanu. Odkrycie – na należących do nich terenach – ropy naftowej sprawiło jednak, że Zachód zapomniał o wcześniejszych obietnicach i traktatem z Lozanny w 1923 r. podzielił kurdyjskie ziemie między Turcję, Persję, brytyjski mandat Ligi Narodów w Iraku oraz francuski w Syrii. Brytyjczycy aktywnie pomagali w tłumieniu kurdyjskich powstań, które przeciw rządowi w Iraku wybuchały wiatach 1919,1923 i 1932, a przeciw Turcji kierowanej przez Kemala Atatiirka – w której Kurdom odebrano wiele praw, zabroniono używania języka kurdyjskiego i opowiadania o historii kurdyjskiego narodu – w latach 1925,1930 oraz 1936.
W styczniu 1946 r. irańscy i iraccy Kurdowie próbowali proklamować suwerenną Republikę Kurdyjską ze stolicą w Mahabadzie. Wspierający ich wówczas Sowieci już w marcu zawarli jednak porozumienie z Iranem i wycofali się z poparcia dla Kurdów. Ostatecznie Brytyjczycy i Amerykanie wspomogli armię irańską w krwawym rozgromieniu kurdyjskich oddziałów (zginęło wówczas kilkanaście tysięcy osób). Przywódcą dalszej walki o niepodległość Kurdów był Mustafa Barzani.
Irackie władze wielokrotnie atakowały kurdyjską mniejszość. Gdy nie udało się jej pokonać, w 1970 r. utworzono autonomiczny Region Kurdystanu. Spory o bogaty w ropę Kirkuk sprawiły, że porozumienie zerwano już dwa lata później. Walki iracko- -kurdyjskie trwały w latach 70. oraz 80.
Najbardziej okrutną z irackich zbrodni była rozpoczęta w 1988 r. operacja „Al-An- fal” (Łupy Wojenne), w wyniku której zniszczono 4,5 tys. kurdyjskich wiosek. Podczas ludobójczej akcji krwawy reżim Saddama Husajna użył też wobec Kurdów broni chemicznej – przy wywiadowczej pomocy Stanów Zjednoczonych, wspierających Irak w walce z Iranem. Tylko w tym ataku zginęło 5 tys. osób. Podobnych przeprowadzono zaś wiele. W sumie podczas operacji „Al-Anfal” zginęło lub zniknęło bez śladu ponad 180 tys. mężczyzn, kobiet i dzieci.
Gdy wiatach 2003-2006 jeździłem po Iraku, widziałem masowe groby pomordowanych Kurdów. Część ofiar pochodziła z końca lat 80., część z lat 90., kiedy to podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej Kurdowie uwierzyli w obietnice George’a H.W Busha i wzniecili powstanie przeciw Saddamowi Husajnowi. USA wbrew obietnicom nie przyszły im z pomocą, za to oddziały Husajna zgodnie z zapowiedzią dokonały krwawego odwetu na zbuntowanych Kurdach i arabskich szyitach. W irackim Kurdystanie doszło też do ostrych starć wewnętrznych między zwolennikami dwóch klanów: Barzanich oraz Talabanich.
Względny spokój na kurdyjskich ziemiach zapanował po 2005 r., gdy w nowej irackiej konstytucji zapisano, że Region Kurdystanu jest uznawany zarówno przez władze w Bagdadzie, jak i ONZ. I – co prawda – nieudolny iracki premier Nuri al-Maliki nie dbał o prawa Kurdów ani o ich legalne finansowanie, ale Kurdowie wzięli sprawy w swoje ręce i stworzyli bezpieczną alternatywę dla skorumpowanego Iraku, czerpiąc pieniądze m.in. z wydobycia i ze sprzedaży ropy. Peszmergowie („patrzący w twarz śmierci”) skutecznie walczyli też z islamistami. Jesienią 2017 r. kurdyjscy bojownicy ponieśli jednak spektakularną klęskę w starciu z iracką armią rządową uzbrojoną w nowoczesne amerykańskie i rosyjskie czołgi, samoloty i śmigłowce bojowe. Kurdowie musieli oddać Bagdadowi kontrolę m.in. nad częścią spornych pól naftowych.
CIOS Z DWÓCH STRON
Oficjalne pojawienie się autonomicznego Kurdystanu, kolejnego tworu na bliskowschodniej beczce prochu, wiązałoby się z przetasowaniem sił w regionie i utratą kawałka terytorium przez Irak, Iran, Syrię oraz Turcję. Turcy nie ukrywali więc, że najchętniej na zawsze pozbyliby się Kurdów.
Władze w Waszyngtonie przekonywały Kurdów – którzy w sojuszu z USA pomogli Ameryce zarówno podczas wojny w Iraku, jak i w walce z Państwem Islamskim – że muszą udowodnić, iż nie zagrażają Turkom. W zamian za rozebranie kurdyjskich fortyfikacji wzdłuż granicy syryjsko-tureddej Ameryka obiecała Kurdom bezpieczeństwo, które zapewnić miały m.in. wspólne kurdyjsko-amerykańskie patrole przygranicznego pasa. Tramp zdecydował jednak
o wycofaniu swych żołnierzy. I chociaż wielu komandosów z USA nie ukrywa, że wstyd im za Amerykę, to od 9 października Kurdowie znów walczą o przetrwanie.
Zdradzeni przez amerykańskiego sojusznika zostali bowiem na tacy podani na rzeź tureckiemu przywódcy. Po otrzymaniu z Waszyngtonu zielonego światła Turcy rozpoczęli ostrzał rakietowy oraz artyleryjski kurdyjskich miast. Zaczęli także naloty z powietrza. Mordercze gangi islamistów realizujące marzenia Recepa Tayyipa Erdogana w ramach akcji „Źródło Pokoju” nie tylko bezlitośnie rozprawiają się z kurdyjskimi żołnierzami, lecz także prowadzą bestialskie egzekucje wśród cywili. Wśród rozstrzelanych w ubiegłym tygodniu znalazła się m.in. 35-letnia kurdyjska aktywistka Hewrin Chalaf, ceniona za umiejętność prowadzenia międzynarodowych negocjacji dyplomatycznych, a także skuteczne próby zjednoczenia Arabów oraz Kurdów. Syryjskie Obserwatorium szacuje, że od początku tureckiej ofensywy zginęło co najmniej kilkudziesięciu cywili. Około 200 tys. osób zostało zaś zmuszonych do opuszczenia domów.
Jednocześnie z tureckimi oddziałami do ataku na Kurdów ruszyli terroryści z Państwa Islamskiego, którzy stali się niemal oficjalnymi sojusznikami władz w Ankarze. Zresztą nie pierwszy raz. W 2014 r., gdy Kurdowie bohatersko bronili przed islamistami miasta Kobane, pre2ydent Turcji nie ukrywał, że nie zmartwi się, gdy miasto opanują islamscy terroryści, i stawiał znak równości między terrorystami z Państwa Islamskiego a syryjskimi Kurdami.
Ankara przy użyciu czołgów, a także przy pomocy policjantów używających gazu łzawiącego i działek wodnych blokowała wówczas Kurdom z południowej Turcji możliwość przyjścia z pomocą Kurdom broniącym się na terytorium północnej Syrii. – Erdogan nienawidzi syryjskich Kurdów. Dla niego są gorsi niż Państwo Islamskie – mówił wówczas jeden z europejskich dyplomatów.
Obecna ofensywa pokazuje, że miał rację. Celem Erdogana jest wypędzenie Kurdów z ziem zamieszkiwanych od setek lat i stworzenie szerokiego na 30-35 km i długiego na niemal 500 km „pasa arabskiego”, na którym na miejscu Kurdów władze w Ankarze chcą osiedlić co najmniej 2 min z 3,6 min arabskich uchodźców.
Co sprawiło, że Donald Trump zdradził jednych z ostatnich sprzymierzeńców Ameryki na Bliskim Wschodzie? – Jak ktoś napisał w mocnym artykule, nie pomogli nam na przykład w Normandii. Oni nam pomagają, ale walczą o swoją ziemię – tłumaczył on sam na konferencji prasowej, znacząco ułatwiając opozycji argumentowanie, że obecny prezydent najpotężniejszego mocarstwa świata w rzeczywistości jest po prostu zarozumiałym głupkiem.
Na gospodarza Białego Domu posypały się gromy nie tylko ze strony Partii Demokratycznej, lecz także republikanów. Rozgoryczenia rozkazem zdradzenia sojuszników nie ukrywają też amerykańscy żołnierze. Prezydent USA brnął jednak dalej. – Mam nadzieję, że Kurdowie się wycofają. Bardzo trudno jest wygrać z siłami mającymi samoloty. Kurdowie ich nie mają. Oni [Turcy – przyp. red.] dysponują bronią, której Kurdowie nie mają – mówił Tramp. I rzeczywiście, Kurdowie nie mają ani samolotów, ani nawet dobrej obrony przeciwlotniczej. Oczywiście Amerykanie mogliby temu zaradzić, doprowadzając do utworzenia nad rejonem konfliktu strefy zakazu lotów. Jedyne, co przed inwazją zrobił Tramp, to ostrzegł na Twitterze:
„Jeśli Turcja zrobi coś, co ja w swojej wielkiej i niezrównanej mądrości uznam za wychodzące poza dopuszczalne, to zniszczę gospodarkę Turcji”.
Oficjalnie wycofując wojska z Syrii, Tramp spełnił po prostu przedwyborczą obietnicę o zakończeniu niepotrzebnych Ameryce wojen. Inwazje na Irak i Afganistan uwikłały bowiem USA w wyjątkowo długi konflikt, dłuższy niż wojna secesyjna, a także I czy II wojna światowa. Amerykanie, obalając Saddama Husajna, a następnie opuszczając niegotowy do obrony nowy iracki rząd, zdestabilizowali cały region. Decyzja o zakończeniu „misji” ma więc uzasadnienie. Tramp musiał jednak wiedzieć, że nagłe wycofanie wojsk nie tylko skazuje na śmierć wielu Kurdów, lecz także naraża interesy amerykańskie oraz europejskie (Stary Kontynent czeka bowiem kolejna fala napora uchodźców i ukrytych między nimi terrorystów Państwa Islamskiego). Tramp mógł też zabiegać o to, aby ONZ zastąpiła amerykańskie wojska i wysłała do północnej Syrii „misję utrzymania pokoju”. Zamiast tego Waszyngton wraz z Moskwą zablokował w Radzie Bezpieczeństwa ONZ rezolucję potępiającą turecki atak.
Dlaczego Tramp dał ciche przyzwolenie na inwazję Turków? Nie pierwszy raz w historii słabsze narody, takie jak Kurdowie czy Polacy, poświęcane są przez mocarstwa w imię ważniejszych interesów. Turcja nie tylko jest w NATO, lecz także ma strategiczne położenie. Tymczasem Kurdowie – jakkolwiek waleczni i lojalni – są przeszkodą choćby w montowaniu wielkiej koalicji przeciw Iranowi. A poza tym swoje już zrobili. Prezydent USA nie chciał też zapewne, aby podczas kampanii wyborczej amerykańskie oddziały znalazły się w krzyżowym ogniu między Turkami a Kurdami. Ogłosił jednak ich wycofanie w tak chaotyczny sposób, że zaskoczył nie tylko Kurdów, lecz także swoich własnych dowódców. W efekcie Amerykanie musieli zbombardować amerykańską bazę w LaFarge w Syrii, bo wycofywali się z niej w takim pośpiechu, że nie zdążyli zabrać całego uzbrojenia.
Do mediów wyciekł za to list, w którym Tramp apeluje do Erdogana, aby ten „nie był głupcem”, nie „zawiódł całego świata” i nie rozpoczynał ofensywy przeciw Kurdom. W zeszły poniedziałek, w czasie rozmowy telefonicznej, prezydent USA miał też powiedzieć przywódcy Turcji, aby ten przerwał najazd na Syrię. Biały Dom nałożył też na Turcję bardzo symboliczne sankcje. 17 października wiceprezydent Mike Pence wynegocjował zaś w Ankarze pięciodniowe zawieszenie broni w zamian za wycofanie się kurdyjskich jednostek YPG z 30-kilometrowej „strefy bezpieczeństwa”. Kurdów oburzyły warunki zawieszenia broni. Trudno się dziwić – Ankara wprost nazwała je „całkowitym zwycięstwem”. Jak jednak oświadczył specjalny wysłannik USA do Syrii James Jeffrey, Ameryka i tak była przekonana, że Kurdowie nie będą w stanie utrzymać tych terenów. To mniej więcej tak, jakby Waszyngton wynegocjował w Moskwie zawieszenie broni w wojnie z Polską do czasu, gdy nasze wojska grzecznie opuszczą przesmyk suwalski.
Dla Kurdów niewielkim pocieszeniem są też słowa potępienia wobec Turków, które padły z ust europejskich polityków, bo nie przyniosły one większych efektów. Zaniepokojenie turecką ofensywą wyraziły co prawda Polska i inne kraje UE w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, ale miało to znaczenie jedynie symboliczne. Tajemnicą poliszynela jest bowiem to, że Turcy uprzedzili o planach inwazji na Kurdów nie tylko USA, Rosję i Iran, lecz także kraje NATO i nikt nie podjął poważnych dyplomatycznych wysiłków, aby powstrzymać krwawego Erdogana i jego plany operacji, która w ewidentny sposób jest sprzeczna z prawem międzynarodowym.
W Europie, w tym w Polsce, odbyło się co prawda kilka protestów w obronie Kurdów, ale nie były one przesadnie liczne. Brakuje nawet typowego dla współczesnych Europejczyków pokazu personalnej odwagi, gdy dzieje się coś naprawdę złego, czyli masowej fali zmiany zdjęcia profilowego na Facebooku. Zaatakowani przez Turcję i porzuceni przez Zachód Kurdowie przestali więc pilnować pojmanych wcześniej terrorystów z ISIS, z których wielu szybko wykorzystało sytuację i czmychnęło na wolność. Kurdowie zdecydowali się również na sojusz z armią syryjskiego dyktatora, jawnie wspieranego politycznie i wojskowo przez władze w Moskwie. Wojska Baszara al-Asada szybko doszły pod granicę, aby przeciwstawić się tureckiej agresji. Mimo wynegocjowanego przez Waszyngton pięciodniowego zawieszenia broni wzrosło ryzyko wybuchu wojny turecko-syryjsldej, a ponieważ wzdłuż granicy syryjsko-tureckiej poruszają się oddziały rosyjskie, przez fatalną decyzję Trumpa wzrosło ryzyko wojny Turcji – będącej w NATO – z Rosją.
Nawet jeśli do rozszerzenia konfliktu nie dojdzie, to i tak decyzja o porzuceniu Kurdów oznacza poważną plamę na honorze USA. Po tym, jak Obama zostawił Irak, a Trump fatalnie rozegrał sytuację w Syrii, wiarygodność Ameryki jako sojusznika znów mocno spadła. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby władze Iraku, Afganistanu i innych krajów, o które Ameryka rywalizowała z Rosją, już zaprosiły na mocno przesłodzoną herbatkę wysłanników z Moskwy, która w ostatnich latach wiernie broniła reżimu Al-Asada. Decyzja Trumpa wzmocniła więc terrorystów z ISIS, krwawego syryjskiego dyktatora i reżim Władimira Putina. Polsce pozostaje pogratulować Trumpowi „niezrównanej mądrości”, dbać o dodatkowych sojuszników, a zwłaszcza o budowę własnych sił obronnych, bo choć nasze gwarancje są o wiele mocniejsze, to i tak w razie wojny my możemy zostać poświęceni w imię większych interesów. Ameryka tak jak Wielka Brytania nie ma bowiem „wiecznych wrogów ani wiecznych przyjaciół, ma tylko wieczne interesy”.
Kurdowie a sprawa polska
dr Robert Kościelny, Warszawska Gazeta, nr 42, 18-24.10.2019 r.
Czy w oczach Ameryki jesteśmy równie ważnym „strategicznym partnerem” jak Turcja, a zwłaszcza inny „strategiczny sojusznik” na Bliskim Wschodzie i Wschodnim Wybrzeżu USA?
– Atak wojsk tureckich na Kurdów zamieszkujących północną i wschodnią część WM’ Syrii (obszar zwany Rożawą) po tym, jak Ameryka zapaliła dla akcji Erdogana zielone światło wycofując jednostki USArmy z północnych terenów Syrii, skłoniło wielu komentatorów na świecie do rozważań na temat zdrady Kurdów, najwierniejszych sojuszników Ameryki w tej części Bliskiego Wschodu, dokonanej przez administrację Trumpa. Do tego chóru dołączyli również niektórzy nasi publicyści polityczni, mówiąc że skoro USA zdradziły jednych z najwierniejszych sojuszników, mogą zdradzić (i zapewne to zrobią) również innych najwierniejszych z wiernych, z tym, że mieszkających w chłodniejszej niż Kurdowie strefie klimatycznej – Polaków.
Ponieważ zastanawiam się, podobnie jak zapewne wielu Czytelników, czy rzeczywiście z faktu, że Amerykanie odstąpili Kurdów, wynika, że to samo zrobią z Polakami, myślę, że warto przyjrzeć się argumentom, którymi amerykańscy komentatorzy polityczni, przychylni obecnej administracji, usprawiedliwiają ostatnie posunięcia Białego Domu.
Scott Ritter to były inspektor ONZ ds. broni w Iraku w latach 1991-1998. Przed inwazją na to państwo w marcu 2003 r. stwierdził on, że Husajn nie posiadał żadnej znaczącej broni masowego rażenia. Niedawno Ritter zamieścił w The American Conservative tekst „Dlaczego Kurdowie syryjscy niekoniecznie są naszymi przyjaciółmi” (Why the Syrian Kurds Aren’t Necessarily Our Friends).
W 1978 r. we wschodniej Turcji powstała Partia Pracujących Kurdystanu (PKK), mająca na celu wywalczenie niepodległości. Partia stosuje w walce metody, które spowodowały że uznawana jest za organizację terrorystyczną przez Australię, Kanadę, Kazachstan, Irak, Iran, Japonię, Unię Europejską, Stany Zjednoczone, Syrię, Turcję i Wielką Brytanię, czytamy w Wikipedii.
Jak bardzo skomplikowane są wzajemne relacje między poszczególnymi ugrupowaniami walczącymi o wolność Kurdystanu, autor omawianego artykułu zThe American Conservative miał okazję zauważyć, gdy podczas wojny w Zatoce Perskiej był członkiem zespołu monitorującego działania Turcji w północnym Iraku, gdzie osiedliła się PKK, co spowodowało wtargnięcie wojsk tureckich na ten obszar. „Byłem zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że Turcja była częściowo wspierana przez irackich Kurdów przeciwnych PKK”.
W 1992 r. Scott Ritter kierował zespołem inspektorów broni ONZ, mających za zadanie zbadać obszar wokół Zapory Bekhme, położonej około 60 km na północny wschód od miasta Irbil, uważanego za stolicę irackiej części Kurdystan. Warto w tym miejscu przypomnieć, że kraina ta leży na terenach aż czterech państw – oprócz dwu wymienionych również na obszarze Syrii i Iranu. W tym czasie iracki Kurdystan uwolnił się od irackiej kontroli rządowej, a Irbil kontrolowana była przez frakcję irackich Kurdów, znaną jako Unia Patriotyczna Kurdystanu lub PUK. Terytorium wokół Irbilu stało się terenem rywalizacji między PUK a inną frakcją kurdyjską, Kurdyjską Partią Demokratyczną lub KDP. Te dwie frakcje nie zdołały się między sobą porozumieć.
Aby dostać się do tamy Bekhme, zespół Rittera został przewieziony helikopterem do odległej strefy lądowania znajdującej się na ziemi niczyjej między PUK i KDP. Tam grupa delegowana przez ONZ wynegocjowała tranzyt do miejsca, które miała skontrolować pod kątem obecności na tym obszarze broni chemicznej składowanej jakoby przez Husajna. „Zostaliśmy przekazani bojownikom KDP, którzy towarzyszyli nam podczas jazdy przez góry Zagros. Zanim jednak dotarliśmy do tamy Bekhme, nasz konwój został zatrzymany na blokadzie drogowej obsługiwanej przez PKK; tama Bekhme była pod ich kontrolą”. Wtedy okazało się, że obie grupy bojowników kurdyjskich nie pałają do siebie sympatią, mówiąc oględnie. „Okazało się, że KDP pomagała Turkom w walce z PKK. W1994 r. PUK i KDP prowadziły ze sobą otwartą wojnę, a KDP współpracowała z Iranem i Turcją w celu wyparcia PKK z terytorium Iraku”.
Kurdyjska skłonność do walk wewnętrznych jest faktem historycznym, mówiącym, że chociaż marzenia Kurdów o niepodległości zna cały świat, to już niewiele osób wie, że za marzeniami globalnymi idą jedynie działania lokalnie, frakcyjne, wzajemnie sprzeczne, rodzące co krok wewnętrzne konflikty, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestię niepodległości. Kurdowie z Bliskiego Wschodu są rozproszeni po całym regionie; ich ojczyzna, jak już była o tym mowa, jest podzielona granicami terytorialnymi Turcji, Iraku, Iranu i Syrii. „Moje doświadczenie w Iraku pozwalało mi stwierdzić, że Kurdowie zwrócą się przeciwko innym Kurdom, jeśli chodzi o ochronę ich regionalnych interesów. Zostało to podkreślone w doświadczeniach Kurdyjskiego Rządu Regionalnego, czyli KRG, utworzonego w północnym Iraku po upadku Saddama Husajna w 2003 r.”- pisze Ritter.
Zaraz po ustabilizowaniu się sytuacji w Iraku rząd, jaki nastał po upadku Husajna, zdusił aspiracje niepodległościowe Kurdów na swoim terenie, poddając iracki Kurdystan władzy w Bagdadzie. Wojna pustosząca Syrię od 2011 r. stworzyła Kurdom szansę na utworzenie na północnych i wschodnich terenach tego kraju obszaru autonomicznego, stąd w 2012 r. powstała Rożawa (Rojava). Najważniejszym wydarzeniem w krótkiej historii Rożawy było utworzenie Jednostek Ochrony Ludu (YPG), jako de facto jej sił zbrojnych.
„Turcja wyraziła niezadowolenie z powstania Rożawy i utworzenia YPG, słusznie uznając, że nie ma nic, co odróżniałoby zarówno Rożawę jak YPG od PKK, które władze w Ankarze uważają za organizację terrorystyczną”- pisze Ritter. Jednak jak długo YPG odgrywało ważną rolę w powstrzymywaniu ekspansji ISIS, tak długo istniała współpraca między tą formacją a Stanami Zjednoczonymi. Tym samym Turcja musiała zrezygnować z zapędów zwalczania Rożawy, w której widziała kurdyjski Piemont – zaczyn połączenia Kurdów w walce o niepodległość, jak też o zjednoczenie terenów przez nich zamieszkałych w Kurdystan, kosztem utraty ziem przez państwa, na których znajdują się obszary zasiedlone przez Kurdów. Innymi słowy, dla Erdogana tolerowanie Rożawy oznaczałoby hodowanie u swych granic śmiertelnego wroga tureckiej integralności.
Przez wzgląd na wrażliwość Turcji, YPG zmieniło nazwę na Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF). Oczywiście manewr ten nie mógł w żaden sposób uspokoić władz w Ankarze. „Turcja postrzega SDF – i słusznie -jako przykrywkę dla YPG/PKK”. Decyzja Trumpa o wycofaniu sił amerykańskich ze strefy przygranicznej Syrii pozwala uniknąć niszczącego konfliktu z Turcją, strategicznym sojusznikiem NATO, i omija potencjalną poważną konfrontację sił z Rosją. Niemniej może się stać początkiem jeszcze większego chaosu geopolitycznego w regionie, uważa Ritter.
Autor jest też zdania, że wbrew powszechnym przekonaniom Kurdowie, a w każdym razie ich najpoważniejsza siła YPG/PKK tworząca quasi-państwo w Syrii, niekoniecznie muszą być uważani za przyjaciół USA. Sugestię tę przedstawił szczególnie wyraźnie wtedy, gdy napisał, że bojownicy PKK przepuścili konwój ONZ, poszukujący broni masowego rażenia, przez kontrolowaną przez siebie drogę nie tyle dlatego, że przewodził mu Amerykanin, ile dlatego, że była to ekspedycja ONZ. I jest to’ pierwszy powód, dla którego Trump nie popełnił błędu wycofując się z ochrony Kurdów w Syrii. Drugi to taki, że było to na rękę „strategicznemu sojusznikowi”, czyli Turcji, a trzeci – uniknięcie konfliktu z Rosją, dla której istnienie Rożawy to permanentne zagrożenie dla popieranego przez nią Asada.
U nas główna siła polityczna bez reszty popiera politykę Ameryki, zarówno w tym, jak też w każdym innym regionie świata. Dlatego w żadnym wypadku wątpliwości odnośnie szczerego zaangażowania się naszych władz po stronie mocarstwa nie mogłyby się stać pretekstem do opuszczenia Polski przez najważniejszego sojusznika. Tylko czy w oczach Ameryki jesteśmy równie ważnym „strategicznym partnerem” jakTurcja, a zwłaszcza inny „strategiczny sojusznik” na Bliskim Wschodzie i Wschodnim Wybrzeżu USA? I czy USA mogą uznać, że w celu uniknięcia konfliktu z Rosją, dla której istnienie Polski niezależnej od jej wpływu to stałe zagrożenie dla Putina, warto odpuścić sobie kuratelę nad najwierniejszymi z wiernych w Unii Europejskiej i chyba nie tylko w Unii? To są pytania warte postawienia przy okazji sprawy kurdyjskiej, która przecież jeszcze o niczym, nieprzyjemnym dla nas, nie przesądza. I tego się trzymajmy, bo przecież czegoś się trzymać trzeba.
Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych