Czar PRL-u (retrospekcja nienostalgiczna)

Waldemar Łysiak, DoRzeczy, nr 30, 22-28.07.2019 r.

Bohdan Urbankowski: „PRL jest wyjątkowo sztywna i niezgrabna (…) Partia, która podbiła naród, była sektą i zarazem organizacją militarną, potem stała się władzą cywilną, nie rezygnując z dawnych cech. Strukturalnie ta partia odgrywała rolę wojska najeźdźczego, a bezpartyjni rolę narodu podbitego” (1995)

Andrzej Roman: „PRL była kompletną Paranoją, a jej historia była zapisem choroby” (1990)

Aleksander Małachowski: „PRL to szczytowe osiągniecie tysiącletniej historii Polski” (1993)

22 lipca był głównym świętem narodowym komunistycznej Polski – PRL-u (1 maja był świętem międzynarodowym, a nie narodowym). Państwo to trwało przez prawie pół stulecia, od 1944/1945, lecz nazwę PRL (Polska Rzeczpospolita Ludowa) zyskało oficjalnie dopiero 22 lipca 1952 roku (wcześniej zwało się: Polska Ludowa), o czym mało kto pamięta dziś. Dorosłym obywatelom PRL-u 22 lipca kojarzył się właśnie z hucznymi obchodami, akademiami (fabrycznymi, biurowymi, szkolnymi), ze „wstępniakami” w gazetach (tromtadrackimi) i z całym przynależnym propagandowym picem, dzieciom zaś ze słodyczami Wedlowskimi, bo ta „kapitalistyczna” niegdyś wytwórnia została przemianowana na Zakłady im. 22 Lipca. Skąd się ten 22 lipiec wziął? Ano z 1944 roku. Sowiecki PKWN (Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego), powołany przez sowiecką KRN (Krajową Radę Narodową – zalążek parlamentu komunistycznej RP), 22 lipca ogłosił w Moskwie sygnowany dzień wcześniej manifest, kłamiąc, że ogłasza go w Lublinie, dlatego później zwano ów dokument nie tylko „Manifestem Lipcowym”, lecz i „Manifestem Lubelskim”. Głosił on „ludowi miast i wsi”, że PKWN to tymczasowy naczelny organ komunistycznej władzy wykonawczej w Polsce. Dzięki temu przyjęło się uważanie 22 lipca za początek czerwonej Polski.

Znany projektant mody, Jerzy Antkowiak, zapytany czemu darzy „epokę socjalizmu” pewną nostalgią, odparł krótko: „— Mam życiorys, który kocham” (2019). Ludzie mojego pokolenia dobrze to rozumieją. Wybitny poeta i filozof Bohdan Urbankowski, przysyłając mi swój tomik poezji „Jeśli zapomnę o nich” (2015), wpisał jako dedykację jedno zdanie: „Nasza młodość była — mimo wszystko — romantyczna. Waldemarowi Łysiakowi…”. To „mimo wszystko” oznacza: mimo komunizmu, który wówczas panował — mimo PRL-u. Młodość samą swą istotą daje radość. 1 kreuje waleczność lub przynajmniej zadziorność, gdy musi się żyć pod wrogim reżimem. A później czas wygładza wiele rzeczy, ba, rodzi się nawet właśnie nostalgia…

Facet w moim wieku mówi, że spośród aktorek najbardziej rajcuje go Rita Hayworth, a z młodszych Catherine Deneuve, po nich przyszły gówniary. To kwestia dobrej pamięci. Dlatego świetnie pamiętam pierwsze dekady PRL-u i całą PRL, od pierwszego Bolka agenta NKWD), do ostatniego „Bolka” (agenta SB), czyli od Czerwonej Gwiazdy i bezczeszczonego Virtuti w klapie, do znaczka „Solidarności” i bezczeszczonej Jasnogórskiej w klapie. Pamiętam jak ów reżim gnębił i głodził społeczeństwo, lecz pamiętam również, że umiał pysznie rozbawiać „masy pracujące” tudzież „inteligencję pracującą”. Przykład: bladym świtem nadchodziła wiadomość, że w dalekim egzotycznym kraju dokonano lewicowego przewrotu, więc cały dzień prasa, radio i telewizja wychwalały nowych „przywódców” ile sił, jednak później się okazywało, że pierwsze informacje były mylne i jest akurat odwrotnie — przewrót był prawicowy. Dlatego nazajutrz media musiały o 180 stopni zmieniać front i piętnować wczorajszych „mężów stanu” jako „zagraniczne marionetki” oraz „sługusów kapitalizmu/imperializmu”, co skutkowało radykalną woltą terminologiczną propagandy: „rząd” stawał się „reżimem”, „gabinet” —„juntą”, „demokracja”—„dyktaturą”, „rewolucja”—„kontrrewolucją”, „większość”—„mniejszością”, „sprawiedliwość ludowa”—„masakrą”, „bratnia pomoc”—„agresją”, „wyzwoliciele”—„puczystami”, „patrioci” — „renegatami”, itp., itd. Zrywało się boki ze śmiechu.

Wesołość krzewiły też w PRL-u liczne „kawały”, dla tworzenia których sowietyzm dostarczał mimowolnie bardzo bogatą materię satyryczną. Nie tylko zresztą realiami codzienności, lecz i wszelakimi płodami „nauki marksistowskiej”, które publikowano wielonakładowo, jak również hasłami pretendujących do obiektywizmu kompendiów. Exemplum radziecka „Wielka Encyklopedia Powszechna”. W edycji z 1957 roku „przywódca Chińskiej Republiki Ludowej” Mao Ze-Dong (wtedy pisało się: Mao Tse Tung lub Mao Ce-tung) określony został jako „wielki teoretyk marksizmu”, w edycji z roku 1960 —jako „teoretyk marksizmu”, a w tej z 1972—jako „teoretyk” (bo Chiny i ZSRR przestały się lubić).

Nad Wisłą jednak nie wygibasy cenzurowe encyklopedii, ino przaśne „zgrywy” robiły furorę. Przez długi czas królowały „jaja” pt. „Radio Erewań”, a personalnym faworytem był androidowaty gensek „Lońka” Breżniew. Mnie najbardziej ubawił wic o tym, jak Breżniewa wkurza fakt, że w różnych miejscach świata o tej samej porze jest inna godzina, a nawet daty są inne: „ — Towarzysze, nie może być tak, że kiedy dzwonię do Fidela, by mu gratulować rocznicowo, okazuje się, że rocznica była wczoraj, a kiedy dzwonię do Watykanu z kondolencjami po zamachu na papieża, okazuje się, iż to dopiero jutro!”. Mój ulubiony wic nr 2 — Breżniew ze złością zaczepia Gierka: „ — Podobno ktoś u was napisał «Litwo, ojczyzno moja»!…”. Gierek wyjaśnia: „ — No tak, to Mickiewicz, ale on już nie żyje, towarzyszu”. Breżniew klepie go po ramieniu uśmiechnięty: „— Iza to cię Edziu lubię, za to cię lubię!”.

Notorycznym bohaterem „kawałów” rozbawiających gawiedź peerelowską był milicjant jako symbol głupoty. „Dlaczego milicjanci chodzą trójkami? Bo jeden potrafi czytać, drugi pisać, a trzeci pilnuje tych dwóch intelektualistów, żeby nie zrobili kontrrewolucji”‘, „ Wchodzi milicjant do biblioteki, więc zdziwiona bibliotekarka pyta go: «Co, deszczpada?»”-, „Gliniarz pałuje kasetę magnetofonową, a zapytany przez sprzątaczkę dlaczego to robi, wyjaśnia: «Komendant kazał mi ją przesłuchać, babciu»”. Itp., itd. Szydziło się też z hegemona „demoludów”. Tutaj za królewski uważam dialog między rodzicielem a synkiem: „— Tato, tato! Ruskie poleciały na Księżyc! — Wszystkie? — Nie, trzech. — To co mi dupę zawracasz, gówniarzu!”.

Żartami reagowało się też na wszelkie „niedobory”, które były typowe dla „gospodarki socjalistycznej” i bardzo uciążliwe dla społeczeństwa. Zdobywcy papieru to aletowego szpanowali jako królowie życia.

O permanentnym braku cytrusów mówiono, że kiedy Gomułka (I sekretarz PZPR] kazał swoim aparatczykom przekonywać lud, iż kapusta kiszona ma tyle samo witamin, minerałów i wartości odżywczych co cytryny, jeden z nich mruknął: — Tak, tylko trochę trudniej wciska się ją do herbaty, towarzyszu.

Słowem: było wesoło. Ciekawostką aktualną (i przyczyną, dla której piszę niniejszy tekst) jest coraz częstsze dzisiaj napomykanie, że było też miło za PRL-u,

I to pod wieloma względami, a może i pod każdym względem. Im większa chronologiczna odległość dzieli nas od tamtego systemu/ustroju, ergo: im dalszą/głębszą przeszłość on stanowi — tym mnożący się nostalgicy śmielej go apologetyzują. Piszą memuary, w których PRL wygląda bardziej sielsko niż groźnie, i replikując/trawestując tytuł wrednej, apatriotycznej książki Tadeusza Konwickiego, przekonują młodych, że PRL to było, ot—„półwieku czyśćca”. Janusz Ro- licki, swego czasu autor biografii Gierka, machnął nawet powieść o kokieteryjnym tytule „Nieznośny urok PRL-u” (2017). Goszystowska „Angora” przedrukowuje z „Kontaktów” ciepły żarcik: „Starzy Polacy wierzą, że gdy się jest uczciwym i się nie grzeszy — to po śmierci trafia się do PRL”, co jest niczym innym jak synonimowaniem PRL-u z Rajem! Wędliny reklamowane per: „Szynka jak za Gierka” już się opatrzyły, więc Zakłady Mięsne „Szubryt” robią teraz produkt z napisem na puszce: „Konserwa podobna do tej z PRL-u”. Oto siła nostalgii.

Takie przykłady jak podane wyżej można mnożyć, ale że Lisicki znowu nie dał mi kilkudziesięciu stron „Do Rzeczy” na ten esej — muszę się ograniczać. Wszelako peerelowskie sentymenty Krakusów przytoczyć muszę. Sylwester Sekunda, prowadzący obecnie legendarną krakowską restaurację „Feniks”, w której przez kilka peerelowskich dekad lubiły się gnieździć [jeść, pić, plotkować, dyskutować] salonowe elity PRL-u (Polański, Olbrychski, Nowicki, Skrzynecki, Miecugow, e tutti quanti], mówi dzisiaj „Życiu na gorąco”, że goście walą do niej „aby się zabawić jak w PRL-u”, czyli szampańsko, a redakcja daje artykułowi na ów temat tytuł: „Zabawa jak w PRL-u”.

Nawet reżimowa zorganizowana grupa przestępcza o nazwie PZPR, czyli partia przez prawie pół wieku terroryzująca społeczeństwo, podlega dziś systematycznemu wybielaniu, czemu sprzyja „wojna polsko-polska” tocząca się w kraju. Irena Lasota nazwała (2018) salonowego historyka Andrzeja Friszkego „apologetą PZPR”, gdy wysłuchała jego świeżych peanów na cześć tej partii [„PZPR była dużo bardziej pluralistyczna od PiS-u”, itp.) oraz systemu komunistycznego w ogóle, zaś PRL-u w szczególności, po czym sarknęła szyderczo: „Aż dziw, że ten ustrój mógł się komuś nie podobać”. Zwłaszcza że tyran (PZPR) był taki liberalny. Marta Marcinkiewicz (szczeciński IPN):„Od lat 90. na rynku wydawniczym ukazywały się kolejne wspomnienia, wywiady i dzienniki prominentów partyjnych [byłych dygnitarzy PZPR — przyp. W. Ł.] kreujących się na liberałów” (2018], Teraz zaś, prócz mnożących się muzeów, które eksponują PRL, na tynku wydawniczym mnożą się nostalgiczne edycje wspominające PRL ciepło, z przymrużeniem oka, jak choćby „Wielka Księga PRL” (dzieło „SUPERexpressu”], z nadtytułowym hasłem, że wtedy ogólnie „było wesoło”, oraz z pierwszym zdaniem wstępu mówiącym: „Nie da się ukryć, że coraz częściej wspominamy pewne przejawy tej epoki nostalgicznie”.

Kiedy się ten nostalgizm zaczął? Bezzwłocznie po „wyzwoleniu z komunizmu”. Weźmy choćby „ludzi pióra”. Od samego początku III RP wielu pisarzy opłakiwało peerelowski Związek Literatów Polskich, bo chociaż cichcem za PRL-u sarkano na kierownictwo ZLP: „— Jak nie Żyd, to pedał!” (Słonimski, a po nim Iwaszkiewicz], to jednak firma ta zapewniała dobrobyt i komfort (stypendia, bonusy, talony samochodowe, kurortowe „domy pracy twórczej”, luksusowe „wyjazdy służbowe” krajowe i zagraniczne, prestiżowe „wieczory autorskie”, recenzyjne reklamy medialne, itp.]. Jako jedyny pisarz tamtych czasów nie dałem się zapisać do ZLP, stąd reżimowi „literaci” nazywali mnie idiotą, i mieli rację, bo rezygnowałem z przysłowiowych „kokosów”. Zbigniew Głowiński: „Wczasach PRL twórcy i artyści żyli jak pączki w maśle” (2018], Wcześniej to samo mówił Zbigniew Herbert: „Życie pisarzy i artystów było za PRL-u idyllą. Wysoki standard. Nigdzie w świecie kapitalizmu nie powodziło się pisarzowi tak dobrze, bo nigdzie nie był tak pieszczony przez państwo”. Bezwstyd tego układu między partią i ZLP a sforą usłużnych „tjurców” bezlitośnie wypunktował też Grzegorz Eberhardt: „Literatura PRL-u!

Te gierki, te układy, te żadności wykreowane na autorów szkolnych lektur!” (2008], Sumując: polityka „państwa opiekuńczego” wobec literatów była totalitarna jak samo państwo i polegała na pełnej wasalizacji twórców, ale za lojalność i wysługi propagandowe ci twórcy mieli dobrobyt gwarantowany. Trudno się dziwić, że kiedy system runął i „manna z nieba” (pezetpeerowskiego, zetelpowskiego) ustała — tęskniono do „dawnych dobrych czasów”.

„Ludziom pióra” sekundowali inni skrzywdzeni: setki tysięcy (miliony?] pracowników PGR-ów, rozmaitych wydziedziczonych związkowców, uprzywilejowanych wcześniej robotników — ten proletariat, któremu w III RP zrobiło się raptownie gorzej niż w PRL-u, Im bardziej bieda rosła — tym PRL stawała się sympatyczniejszym „retro”.

A u wszystkich — także inteligentów i także dysydentów, ludzi będących w opozycji do reżimu (choćby jedynie duchowej/mentalnej] — zyskiwała tym większe „rozgrzeszenie”, im więcej mijało lat, bo (o czym wspomniałem na samym początku] starzejąc się przypominano sobie cos, co jest zawsze darzone kultem: własną młodość. Teraz mnożą się rzewne wspomnienia sięgające kilka dekad wstecz; Krzysztof Logan Tomaszewski: „Moje pokolenie było urodziwe i miało wdzięk. Piło wódkę, pięknie kochało. Faceci kupowali swoim paniom kwiaty. Kobiety chodziły latem w sukienkach z tanich kretonów, a nie w porwanych dżinsach. Mężczyźni golili się i zakładali białe koszule pod krawat. Mknęli na motocyklach. Grało się w kanastę, jeździło na nartach. Auto było marzeniem. Prawie nikt nie przeklinał, chyba że zagotowała się krew. Ludzie się uczyli, czytali pasjami książki, a potem godzinami dyskutowali w kawiarniach przy kawie i ekierce. Amerykańskie filmy były rarytasem “(2018],

No i jaką frajdę dawało kontestowanie reżimu podczas takich kawiarnianych wielogodzinnych dyskusji, lub podczas domowych „nocnych Polaków rozmów”. Bądź drukiem — wydawaniem „bezdebitów” alias „bibuły” kontrreżimowej. Tu ciekawostka: jeśli ktoś sądzi, że te „druki podziemne”, omijające państwową „cenzurę prewencyjną”, to wytwór lat 70-ych ubiegłego wieku (z apogeum w latach 80-ych) — myli się. Pierwsze (bardzo rzadkie) startowały za czasów stalinowskich, kiedy autorom groziła śmierć, a później gomułkowskich, kiedy groziło już tylko uwięzienie (jak Szpotańskiemu), chyba że autorem był… państwowy dygnitarz! Exemplum szef Związku Literatów Polskich, Antoni Słonimski, którego twórczości reżimowy minister kultury Lucjan Motyka publicznie („listem otwartym’1′) zarzucił brak „ideologicznych wstawek”. Rozeźlony poeta odwinął rymem (epigramatem) krążącym bezdebitowo:

„O Ty, co piszesz listy,
O Ty, co dajesz wstawki,
O ty, mój przełożony z jednej do drugiej nogawki”.

Tak zwany „szary obywatel” czasami rymował farbą lub kredą na murach (jak za hitlerowskiej okupacji), dużo częściej sprzeciwiał się tzw. „szeptanką”. Przy czym wszelkie te sprzeciwy (również bojkotowanie paraobowiązkowego uczestnictwa w 1-Majowych pochodach) brały się z serca, a nie z wyrachowania lub podbechtywania typowego u dzisiejszych KOD-omitów. Marcin Wolski:

„W realnym socjalizmie, jak w każdej zbiorowości, istniały kanalie i cisi bohaterowie, bezwzględni konformiści i siłaczki na miarę swoich możliwości i potrzeb (…) Frontwalki o poszerzenie marginesów wolności trwał przez cały czas Polski Ludowej, na przekór aparatczykom, pracownikom służby bezpieczeństwa czy po prostu niegodziwcom (…) Gazety też były lepsze lub gorsze. W— zda się — do cna zindoktrynowanych oficynach wychodziły dobre książki, udawało się też za pomocą aluzji wyprowadzać w pole cenzurę” [ 2018).

Nie tylko za pomocą aluzji czy metafor, lecz i za pomocą anagramów oraz innych trików — gdy tylko padła satrapia PRL opublikowałem całą książkę („Lepszy” 1990) z bogatym wyborem tych moich drukowanych kuglarstw, którymi zwyciężałem cenzora, czyli ośmieszałem ulicę Mysią. Jak tylko Moskwa wściekła się oficjalnie przeciwko mojej kontrcarskiej/kontrrosyjskiej książce „Cesarski poker” (1978) — na Mysiej poleciały dyrektorskie głowy. Rozgłośnia Wolna Europa tudzież inne „wraże radiostacje” często przypominały tę aferę, pamiętano też o niej długo po drugiej stronie Atlantyku (9 czerwca A. D. 1983 w „Przeglądzie Polskim”, magazynie literackim nowojorskiego polonijnego „Nowego Dziennika”, pisano o „Cesarskim pokerze”: „Jest to pierwsza książka opublikowana przez państwowe wydawnictwo, przeciwko której ZSRR złożył oficjalny protest w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, zarzucając jej antyrosyjskość, a także «antyradzieckość» zawartą w wyraźnych aluzjach do współczesności”).

Lecz żeby być w zgodzie z prawdą, trzeba wyznać również to, iż przekombinowywało się cenzora raz na dziesięć razy lub rzadziej — zazwyczaj to on był górą, gdyż był władzą. A rozgrywka nie toczyła się tylko przed drukarniami, lecz i przed mikrofonami oraz kamerami, czasami w audycjach/programach mających — przynajmniej formalnie — zero styczności z polityką. Prawie nic nie szło „na żywo”— wszelkie emisje dawano z opóźnieniem, by cenzor mógł zareagować. Exemplum 35-minutowa audycja telewizyjna „Maria Walewska — prawda i legenda”, nadana 27 marca 1977 roku przez ekskluzywny weekendowy blok programowy „Tylko w niedzielę”. Pięcioro gości/dyskutantów — m.in. docent Jerzy Łojek oraz Beata Tyszkiewicz, filmowa Walewska („Marysia i Napoleon” Leonarda Buczkowskiego, 1966) — plus prowadzący. Na wizji czwórka uczestników dyskutowała zawzięcie przez całą audycję, a piąty (Łysiak) ani razu nie otworzył ust — za sprawą nożyczek cenzora i montażysty nie odezwał się choćby jednym słowem! Czemu? Bo mówiłem, iż cesarz, gdy obłapiał Marysię, jednocześnie lał Ruskich, wypędzając ich poza dawny obszar Rzeczypospolitej Obojga Narodów i czyniąc Polskę suwerenną.

Upływające dekady sprawiły, że wiele dzisiejszych mediów (zwłaszcza lewicujących) wspominając PRL „wygładza kanty” tamtego systemu. Np. gdy „kolorówki” drukują sążniste peany o peerelowskich celebrytach — o takich idolach jak sprawozdawca sportowy Bohdan Tomaszewski (TW „Guzikówski”) czy gwiazda TVP Irena Dziedzic (TW „Marlena”) — ani słowem nie wzmiankują ich działalności szpiclowskiej. Owe upływające dekady sprawdziły też trafność starego porzekadła o ranach gojonych przez czas, ergo: sprawiły — jak już wzmiankowałem — że coraz słabiej pamiętana jest uciążliwość (ciągłe braki), siermiężność (ciągły badziew) i opresyjność (ciągła tyrania) PRL-u, a coraz częściej wynajduje się plusy tego „najweselszego baraku obozu” (tzw. „obozu państw socjalistycznych” vel „demoludów”, będących trzymanymi za gardło i za jaja „satelitami” ZSRR). Choćby plusy kulturowe (przez co rozumiem wszelaką twórczość), czemu nijak nie można zaprzeczyć. Prof. Andrzej Szahaj (kulturoznawca, filozof, historyk myśli społecznej z Instytutu Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu) wyraził opinię wielu dzisiejszych komentatorów, chwaląc ten aspekt PRL-u expressis verbis: „Po roku 1956 słynęliśmy ze znakomitych dzieł literackich, filmowych i teatralnych. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że to właśnie wtedy kultura polska przeżywała swój złoty okres (…) I trzeba też powiedzieć głośno, że większość książek, które dzisiaj trafiają do księgarń, to kicz, że większość telewizyjnych programów rozrywkowych to rzeczy głupie i szkodliwe, że muzyka, której słuchają miliony, to wyrób muzykopodobny, a wiele budowli nie trzyma żadnych standardów estetycznych i na długie lata będzie zaśmiecać nasz kulturowy krajobraz” (2018). Święta prawda.

Czas wymienić pozostałe — prócz młodości dzisiejszych weteranów-nostal- gików — zalety/atuty PRL-u, właśnie te związane z szeroko rozumianą kulturą. Także kulturą higieny osobistej, bo peerelowskie proszki do prania „prały lepiej niż ZOMO” (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej), zaś peerelowskie pasty do zębów świetnie czyściły tenisówki i srebra. Ale i kultura twórcza miała sporo sukcesów. Choćby sztuki plastyczne były wtedy bardzo ciekawe — rzeźba, grafika i malarstwo. „Ekspresjonista” malował to co czuje w sercu, „postimpresjonista”— to co widzi w bliskim otoczeniu, a „socrealista” — to co słyszy w Wydziale Kultury KC. I na tym kończę szyderstwa, które zresztą przybierały „za komuny” formy rymowane, stając się kontrpeerelowską poezją („Ani 1X1, ani OMO, bo najlepiej pierze ZOMO”). Niżej już będę serio bił brawa:

Trudno nie pamiętać (gdyż bywają przypominane) seriali tworzonych w erze PRL-u. „Kariera Nikodema Dyzmy”, „Rodzina Połanieckich”, „Noce i dnie”, „Lalka” oraz wiele innych — to produkty genialne, dla dzisiejszych twórców niedościgłe. Filmów fabularnych o fenomenalnym poziomie artystycznym również naprodukowano wówczas bez liku (dla mnie wierzchołkiem tej maestrii jest 3 x Po — „Popiół i diament”, „Pociąg”, „Pożegnania”) —„polska szkoła filmowa” robiła furorę jak świat długi i szeroki. Obecne młodsze pokolenia lekceważą to, woląc „Szybkich i wściekłych” lub „Wojny gwiezdne”, czyli wszystko co przypomina gry komputerowe. Nie zapominam, rzecz prosta, iż peerelowska kinematografia czasami sączyła komunistyczny jad używając przemiłych/sympatycznych trików, osobników i zwierzaków (rozmaitych Gustlików, Szarików, Janków, czy nawet Hansów, exemplum gieroj z NKWD w „Stawce większej niż życie”), albo melodii bądź piosenek chwytających za serce, jak cudowna, śpiewana przez Edmunda Fettinga ballada „Nim wstanie dzień” (w „Prawie i pięści”], z muzyką Krzysztofa Komedy i tekstem Agnieszki Osieckiej. Notabene: muzyka do tamtych polskich seriali i „filmów festiwalowych” była absolutnym mistrzostwem świata, więc długo po upadku PRL-u te „ścieżki dźwiękowe” znakomicie się sprzedawały na longplayowych taśmach i dyskach.

Mistrzostwem świata były również plakaty ery PRL-u — ówczesna „polska szkoła plakatu” (kilkudziesięciu mistrzów, kilkunastu arcymistrzów) rzucała na kolana znawców tej sztuki graficznej „all over the world”. Kolejnym mistrzostwem globu była wtedy polska sztuka kabaretowa, z tak genialnymi płodami jak „Kabaret Starszych Panów” Przybory & Wasowskiego i paragenialnymi jak „Dudek” Dziewońskiego czy „Pod Egidą” Pietrzaka. „Kabaretony” dzisiejszych — pożal się Boże! — kabaretów to w porównaniu festiwal rechotu i żenady. Edytorsko także szybowaliśmy blisko nieba: peerelowskie firmy wydawnicze („Nasza Księgarnia”, „Iskry”, „Czytelnik”, „PiW” i in.) rzucały do księgarń pyszne (zwłaszcza graficznie; z jakością samego druku tekstów bywało różnie, bo czasami szwankowała farba drukarska albo gramatura papieru, jak to w „realnym socjalizmie”) edycje dla dzieci (exemplum wszelkie baśnie z rysunkami Szancera], dla młodzieży (od Coopera i Stevensona, po Dumasa, Verne’a i Londona) tudzież dorosłych (od Cervantesa, Szekspira, Moliera, po Balzaka, Flauberta i Faulknera). Były też zwalające z nóg edycje typu luksusowego. Niewiele światowych firm dałoby radę wydrukować taki majstersztyk (pod każdym względem — technicznym, graficznym, materiałowym) jak imponujące albumowe wydanie „Pana Tadeusza” z rysunkami Gronowskiego. W ten sposób reżim kokietował społeczeństwo, lecz dziś wszystkie te edytorskie perły są dla nostalgików wizytówką PRL-u.

Społeczeństwo trzeba było kokietować sztuką/kulturą, by maskować/łagodzić „przejściowe niedobory” czyli permanentny kryzys „gospodarki socjalistycznej”. To prawda, z którą nawet sędziwi peerelowscy nostalgicy polemizować nie będą, bo pamiętają kartki na wszystko, od benzyny do cukru, Ale ten medal ma też drugą stronę — według ekspertów: deoligarchizującą egalitaryzacją społeczeństwa PRL zbudowała podwaliny niezbędne dla udanej „ transformacji” gospodarczej lat 90-ych XX wieku. Ekonomista Marcin Piotrowski (wykładowca Uniwersytetu Harvard): „ — PRL, pomimo wszystkich swoich absurdów, sprawił, że Polska stała się krajem egalitarnym (…) Paradoks komunizmu, a po r. 1956 realnego socjalizmu, polega na tym, że choć doprowadził Polskę do katastrofy gospodarczej, to zarazem położył fundamenty późniejszego sukcesu. To dlatego, że zlikwidował feudalne, oligarchiczne i szkodliwe struktury społeczne, podniósł miliony chłopów i robotników ze skrajnego ubóstwa, stworzył egalitarne, mobilne i dobrze wykształcone społeczeństwo” (2019).

No i uprzejmie przypominam, że nie kiedy indziej, tylko właśnie za PRL-u (w jego fazie schyłkowej) zostało stworzone, opublikowane i wdrożone najlepsze polskie prawo ekonomiczne wszech czasów — tzw. „ustawa Wilczka”. Miała 54 morderczo klarowne artykuły uzdrawiające gospodarkę i dała piorunujące rezultaty, lecz później głupi macherzy (Balcerowicz, Bielecki, Buzek i in.) zaczęli ją „nowelizować” ograniczająco, czym ją najpierw zepsuli, a w konsekwencji udupili zupełnie. Gdybyśmy teraz stosowali ten peerelowski bonus — bylibyśmy światową potęgą gospodarczą. Nie wiem czemu sternicy naszej gospodarki (Morawiecki i inni) nie chcą tego zrozumieć.

Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych

fot. wikipedia, facebook, filmoteka narodowa, Marcin Doliński, Stanisław Dąbrowiecki, Marc Carrot, Zygmunt Janiszewski