Stanislas Balcarac, Warszawska Gazeta, nr 30, 26.07-1.08.2019 r.
Polska miała stać się częścią regionalnego niemieckiego projektu inżynierii społecznej, przeprowadzanego w czterech etapach. Po pierwsze deindustrializacją, czyli likwidacja miejscowego przemysłu. Po drugie laicyzacją, po trzecie emigracja młodych i czwarty punkt: islamizacja
– Nic nie dzieje się przypadkowo. Trwające od prawie czterech lat ataki brukselskich urzędników i niemieckich polityków na polski rząd oraz niedawna seria ataków na Kościół katolicki zapoczątkowana 3 maja pod egidą niemieckiego nominata na przewodniczącego Rady Europejskiej pokazują, jak bardzo niewygodny dla unijnych strategów pod niemiecka batutą jest rząd PiS. Afiszuje on bowiem chrześcijańskie wartości i przywiązanie do 1000-letniej tradycji i kultury polskiego narodu. Nie tak miało być. Po początkowej dekadzie miodowej w Unii („Unia dała Polsce miliardy”) Polska miała stać się częścią regionalnego niemieckiego projektu inżynierii społecznej, przeprowadzanego w czterech etapach. Po pierwsze deindustrializacja, czyli likwidacja miejscowego przemysłu. Po drugie laicyzacja, po trzecie emigracja młodych i czwarty punkt: islamizacja. Sekwencja etapów jest przerażająco logiczna. Najpierw wyjaławia się tkankę ekonomiczną i chrześcijańskie tradycje. Potem wypycha się młodych za granicę w poszukiwaniu chleba, a na koniec na powstające w ten sposób opustoszałe i wyjałowione z perspektyw obszary ściąga się muzułmańskich migrantów, którzy obejmują przestrzeń przez zasiedzenie, często żyjąc nie z pracy, tylko z socjalu. Wjazd 2 min nielegalnych muzułmańskich migrantów do Niemiec w ostatnich latach nie był przypadkowy. Wyborcza wygrana PiS w październiku 2015 r. pokrzyżowała te plany wobec Polski, które były już zaawansowane. Pamiętamy przecież, że po triumfalnym okresie likwidacji przemysłu w latach 90. i pierwszej dekady XXI wieku (etap pierwszy) i po zwalczaniu wszystkimi możliwymi środkami TV Trwam i Radio Maryja (etap drugi) rząd Tuska wypchnął miliony młodych Polaków za granicę.
Wszystko w imię maksymy Bronisława Komorowskiego „zmień pracę, weź kredyt” (etap trzeci), a rząd Ewy Kopacz już miał przyjmować pierwszą transzę 7 tys. muzułmańskich migrantów od Niemiec (etap czwarty).
Wrogie przejęcie chrześcijańskiego projektu
Nie tego spodziewaliśmy się dołączając do Unii w 2004 r. Chociaż fakt, że wprowadzali nas tam akurat komuniści Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller mógł już wtedy zapalić pewne czerwone światła. Spragnieni lepszego życia dołączaliśmy do „wspólnoty dobrobytu” zapominając, że dwa najbogatsze państwa Europy: Szwajcaria i Norwegia nigdy się do tej „wspólnoty dobrobytu” nie pchały. Pierwsza dekada Polski w Unii była bardzo długim miesiącem miodowym. Unia „dawała pieniądze” na ulepszenie polskiej infrastruktury, a układ z Schengen pozwalał na podróże bez kontroli granicznej. Unia dawała pieniądze nie dlatego, że nas kochała, tylko dlatego, że zachodnie firmy potrzebowały lepszej infrastruktury, by móc operować na nowym polskim rynku, a duże infrastrukturalne projekty tranzytowe na terenie Polski przybliżały Niemcy i Rosję. Jak na razie nikt jeszcze nie odważył się dokończyć nitkę autostrady Berlin-Królewiec, której budowę rozpoczęto w latach 30. zeszłego wieku. Zamiast tego Niemcy i Rosjanie połączyli się gazociągiem Nordstream. Drugie czerwone światło powinno było się zapalić w 2007 r., kiedy w unijnym traktacie lizbońskim pominięto odniesienie się do chrześcijańskich korzeni Europy. Ale wtedy Polska była wciąż świeżym członkiem Unii (tzw. brzydką panną bez posagu – jak twierdził Władysław Bartoszewski), który nie wybrzydzał, tylko kłaniał się w pas z wdzięczności. Omamieni miliardami, które „Unia dawała” nie zastanawialiśmy się za bardzo nad tym, że Unia, do której weszliśmy, ma już mało wspólnego z projektem ojców Europy z powojennych lat 50. zeszłego wieku. Projekt kooperacji ekonomicznej w imię pokoju, zarysowany przez chrześcijańskich mężów stanu, został przejęty w latach 70. przez międzynarodówkę socjalistyczną, a na ojca chrzestnego Unii mianowano pośmiertnie włoskiego komunistę Al-tiero Spinelliego. Bruksela zaczęła coraz bardziej przypominać Moskwę, a do tego jeszcze połączone Niemcy przeniosły swoje centrum decyzyjne z bukolicznego europejskiego Bonn do imperialnego pruskiego Berlina. Nasza częściowo odzyskana wolność w 1989 r. zaczęła być stopniowo ograniczana z przeróżnymi ukazami i dyrektywami, a po ukończeniu przebudowywania i modernizacji sieci drogowej Unia wzięła się za przebudowywanie i „modernizację” polskiego społeczeństwa. Widzimy to na razie we fragmentach. Przez nieustające pouczanie o bliżej niezdefiniowanych „europejskich wartościach” piętnowanie tzw. narodowych egoizmów, regularne groźby sankcji finansowych w razie nieposłuszeństwa, ofensywę ideologii LGBT i gender, ataki na Kościół oraz poprzez nieudaną na razie ofensywę imigracyjno-islamizacyjną (etap czwarty), zatrzymaną chwilowo przez zmianę rządu w Polsce w 2015 r.
Używam świadomie słów „zatrzymaną chwilowo” ponieważ nikt chyba nie wątpi, że te słynne 7 tys. muzułmańskich migrantów Kopacz miało być tylko pierwszym etapem desantu i że w wypadku ponownej wygranej wyborczej Platformy w tym roku lub za cztery lata ofensywa imigracyjno-islamizacyjna rozpocznie się na nowo. Już kilka tygodni temu niemieccy politycy zaczęli na nowo przebąkiwać o „rozdziale uchodźców” który został zawieszony dwa lata temu, wtedy próbowano karać Polskę grzywną 250 tys. euro za każdego „nieprzyjętego” migranta z rozdzielnika Kopacz. Niemcy są niestety systematyczni. Tak łatwo nie odpuszczą sobie etapu czwartego projektu inżynierii społecznej dla Polski, czyli islamizacji. Etapu kluczowego dla przebudowy albo raczej dla likwidacji Polski, jaką znamy.
Poligon w NRD
Jeżeli chcemy wiedzieć co nas czeka, wystarczy popatrzeć tuż za miedzą, na teren byłej NRD. Tam projekt niemieckiej inżynierii społecznej jest już zaawansowany, jako zaczęto go wcześniej niż w Polsce. Mieszkańców wschodniej części Niemiec przeczołgano już przez wszystkie cztery etapy wcześniej wspomnianego projektu inżynierii społecznej. Etap pierwszy: po przejęciu NRD przez RFN w 1991 r. lokalny przemysł został wygaszony lub przejęty przez zachodnioniemieckie koncerny. Według socjologa Paula Windolfa, 80 proc. ludności byłej NRD straciło wtedy pracę, czasowo lub już na stałe. Niemieckie koncerny zarabiają dzisiaj miliardy na eksporcie, ale jeszcze rok temu pracownicy fabryki turbin Siemensa w Gorlitz przy polskiej granicy (koncern przejął tam fabrykę z czasów NRD) musieli ostro walczyć o niezamykanie zakładu. Pomimo tego pracę straciło700 osób. Etap drugi: w 1949 r. 92 proc. ludności NRD było zarejestrowanych jako chrześcijanie (przeważnie ewangelicy). W1989 r. już tylko 40 proc. ludności należało do wspólnot chrześcijańskich. Dzisiaj aktywni chrześcijanie na terenie byłej NRD to 15-20 proc. ludności, w zależności od landu. Etap trzeci: w latach 1991-2017teren byłej NRD opuściło 3,7 min osób, przeważnie młodych; w tym samym czasie na terenie byłej NRD osiedliło się 2,4 min osób, ale jak podał w maju tygodnik „Die Zeit”„nie zatrzymało to upadku wielu miejscowości”. Etap czwarty: w latach 1991-1994 liczba narodzin na terenie byłej NRD spadła o połowę. To wynik chaosu i niepewności ekonomicznej młodych ludzi. Dodajmy do tego miliony młodych emigrujących z NRD do zachodniej części połączonych Niemiec. W wyniku tego teren byłej NRD opustoszał, a na opustoszałe tereny rząd Merkel zaczął ściągać muzułmańskich migrantów. Tygodnik „Die Zeit” opisał niedawno przykład miasta Suhl w Turyngii, w którym wcześniej produkowano znane w PRL motorowery Simson. Po wchłonięciu NRD przez Niemcy Zachodnie fabryki wygaszono lub sprywatyzowano, a 1/3 ludności wyemigrowała za chlebem. W 2014 r. rząd Merkel otworzył w mieście Suhl tzw. „Centrum Przyjmowania Uchodźców”. Miasto jest skurczone ekonomicznie i demograficznie – bezrobocie sięga 53 proc;, najwyższy procent w południowej Turyngii – oraz zlaicyzowane (tylko 12,4 proc. ludności należy do Kościoła ewangelickiego, a 2,5 proc. do Kościoła katolickiego). Miasto Suhl jest więc modelowym przykładem sukcesu unijnego (niemieckiego) projektu inżynierii społecznej, który otwiera połacie Europy dla muzułmańskich osiedleńców.
Miasto zamkniętych Kościołów
Aparat niemieckiej rządowej propagandy już popularyzuje osiągnięcia podobnych projektów w Polsce. Na polskiej stronie internetowej niemieckiego rządowego Goethe-lnstitut ukazał się proroczy i pouczający artykuł o niemieckim mieście Gera, „najbardziej laickim mieście” w Niemczech, w którym muzułmańscy uchodźcy czują się dobrze. Artykuł zatytułowany „Miasto zamkniętych kościołów” napisała była naczelna radia Agory (TOK FM) Ewa Wanat, autorka książki „Deutsche nasz. Reportaże berlińskie” (2018), za którą dostała nagrodę finansowaną przez fundację Sorosa w Polsce, Fundację Batorego. Miasto Gera leży 70 km od opisanego wyżej miasta Suhl. Artykuł zaczyna się następująco: „Żyje się dobrze, nie ma problemów – mówi Has- san” (syryjski migrant). „Spacer ulicami Gery pokazuje, jak wyludniające się miasta we wschodnich Niemczech zmieniają swój charakter”. Mamy tutaj jak na dłoni wynik wspomnianego niemieckiego planu inżynierii społecznej. Dziennikarka Wanat opisała proces, który wyjaśniłem wcześniej w tekście. „Gera w Turyngii, typowe miasto dla wyludniających się od 1989 roku wschodnich Niemiec. Trzydzieści lat temu miasto liczyło 134,8 tys. mieszkańców. W grudniu 2014 r. mieszkało tu już tylko 94,4 tys. osób. Wraz z upadkiem muru w 1989 r. upadła też gospodarka NRD. W Gerze przede wszystkim przemysł włókienniczy. Z dnia na dzień znikały wielkie kombinaty zatrudniające trzy czwarte etatowych pracowników. Nastąpił głęboki kryzys społeczny, którego wpływ na ludzi można porównać tylko z kryzysem lat trzydziestych XX wieku. Niemcy ze wschodu zaczęli uciekać na zachód. Z Gery do dzisiaj zniknęło trzydzieści procent jej mieszkańców”. Ale już pojawiła się populacja zastępcza. Znów cytuję Wanat: „Liczba obcokrajowców żyjących w Gerze potroiła się od 2012 r. i wynosi prawie siedem tysięcy osób, sześć procent wszystkich mieszkańców”. Wanat rozmawia następnie z „Hassanem z Damaszku”: „Ma 36 lat. W Gerze mieszka z żoną i dwójką dzieci od dwóch lat. Już całkiem nieźle włada językiem, właśnie robi kurs na kierowcę ciężarówki. Żyje się dobrze, nie ma problemów – mówi Hassan” Co oznacza, że Hassan me pracuje, ale żyje mu się dobrze na socjalu, wraz z całą rodziną. Można powiedzieć, że młodzi Niemcy, którzy wyjechali za chlebem z Gery, finansują teraz poprzez swoje podatki osiedlanie się w Gerze muzułmańskich migrantów z rodzinami. Wanat podkreśla też wątek laicyzacji jako przedsionka do islamizacji: „Gera to najbardziej laickie miasto w Niemczech. Teraz, wraz z pojawieniem się kilku procent uchodźców, wzrosła zapewne liczba muzułmanów”. Tekst Wanat kończy się spojrzeniem w przyszłość: „W podróży po niemieckich miasteczkach zastanawiam się, czy istnieje coś takiego jak Duch Niemiec, jakaś wspólna dusza, Volksgeist. Szukam go w Gerze, ale jakoś nic nie wydaje mi się odpowiednie. W końcu zauważam duży mural na tyłach centrum handlowego – dwie krótko obcięte dziewczyny w erotycznym pocałunku – emancypacja, równość, różnorodność”. Wszystko jest jasne, ludność zdemontowanych ekonomicznie i demograficznie niemieckich miastach straciła ducha wspólnoty, ducha Niemiec. Jedyną odpowiedzią na przyszłość są muzułmańscy migranci („różnorodność”) i ideologia LGBT („równość”).
Istnieje bardzo duże niebezpieczeństwo, że skończymy podobnie jak mieszkańcy niemieckich miast Gera i Suhl, jako apatyczne mięso wyborcze w nowym wspaniałym świecie, w którym nie będzie już dla nas przyszłości. Każda ewentualna wygrana formacji politycznej w stylu Platformy Obywatelskiej będzie nas przybliżać z powrotem do niemieckiego projektu inżynierii społecznej, którego implementacja została chwilowo przerwana w październiku 2015 r. Piszę „chwilowo”, ponieważ co to jest cztery czy osiem lat w historii tysiącletniego narodu? Widmo likwidacji Polski będzie wisiało nad nami tak długo, jak nie znajdziemy odpowiednich kontr na lewackie ideologie propagowane przez nienawidzących Europy szaleńców w Berlinie i Brukseli.
Opracował: Leon Baranowski, Buenos Aires – Argentyna