Artur Adamski, Obywatelska, nr 200, 30.08-12.09.2019 r.
Realizowanie przez władze Gdańska niepolskiej polityki historycznej nie jest w Trzeciej Rzeczpospolitej niczym wyjątkowym. Od 1989 roku w przestrzeni publicznej naszego kraju dominują narracje obce, często bardziej załgane, od obowiązujących w latach PRL-u. Prezydenci i wiceprezydenci Gdańska wyróżniają się jedynie otwartością kreowania przyjętej wersji dziejów.
Które dziedzictwo bliższe rządzącym?
Po II wojnie światowej w granicach Polski znalazły się ziemie, od naszego państwa oderwane przed wiekami. Żaden ich skrawek w historii i kulturze Niemiec nie miał znaczenia, porównywalnego z rolą, jaką dla Polski i Polaków odgrywały Lwów, Wilno, Nowogródek czy Grodno. Wrocław, Szczecin, Gdańsk i inne miasta tzw. Ziem Odzyskanych, mimo wojennych spustoszeń i sowieckich rabunków, były jednak skarbnicami w dużej mierze niepolskiego dziedzictwa. W pierwszych powojennych dziesięcioleciach niemieckość w sposób najoczywistszy kojarzyć się musiała z orgią antypolskiego mordu. Istniał więc problem stosunku do tego, co osadnicy zastawali na Ziemiach Odzyskanych.
Najprostsza była sprawa zabytków gotyckich. W przypadku Wrocławia wszystkie pochodziły z czasów piastowskich, często były. fundacjami Piastów, odgrywały znaczącą rolę w średniowiecznej Polsce. Jeśli jednak chodzi o dziedzictwo wieku XIX i pierwszych dziesięcioleci XX – nie wszystko było dla Polaków tak sympatyczne jak pamiątki oficyny Kornów, polonofilskiej twórczości Karla von Holtei czy Towarzystwa Literacko-Słowiańskiego. Znamienne, że akurat takie wątki historii polskich Ziem Zachodnich od lat skazywane są na marginalizację. Kamienice Wrocławia oklejono tablicami, upamiętniającymi czwarto- rzędne epizodziki z dziejów kultury niemieckiej, równocześnie całkowicie pomijając fakty o pierwszorzędnej doniosłości dla tradycji polskiej. W bezpośrednim sąsiedztwie Rynku stoi np. dom, bez zniszczeń ocalały z wszystkich kataklizmów, w którym kilka lat twórczego życia spędził Józef Wybicki. Turysta spotykający się z wyrytymi w kamieniu informacjami w paru językach np. o pobycie niemieckiego muzyka w nieistniejącej już kamienicy nawet się nie dowie, że tuż obok mija dobrze zachowane miejsce wieloletniej twórczej pracy autora polskiego hymnu narodowego. Tak jak i o fundatorze zrekonstruowanej po wojnie, jednej z pierwszych renesansowych kamienic miasta, rektorze Akademii Krakowskiej czy wrocławskich studiach Ignacego Chrzanowskiego, jednego z największych historyków polskiej literatury, od 1939 przebywającego we Wrocławiu ponownie, lecz już jako więzień przeznaczony do zagłady w Sachsenhausen.
Niemała część wrocławskiej historii, do której należą takie fakty, jakoś nie jest przez władze miasta łubiana. Ze wsparciem tychże władz ukazuje się za to sporo łzawych wspomnień Breslauerów. Ich sielankowe opowiastki, zmieniające ton w roku 1945, kiedy to na niewinne miasto nie wiedzieć czemu zaczynają spadać bomby, jakoś pomijają informacje o ściganiu się przedwojennego Wrocławia z Gdańskiem w rekordowym uwielbieniu Hitlera. Wyborcze wyniki NSDAP w przedwojennym Wrocławiu zawsze były najwyższe w całej Rzeszy. Z pamięci udało się też wytrzeć, że to hitlerowcy z Breslau, jako jedni z pierwszych organizowali publiczne palenie książek, na Tar- nogaju założyli pierwszy w Niemczech obóz koncentracyjny, a intelektualnym centrum planowania zagłady Polaków był Uniwersitat Breslau. Gehenna studentów polskiej narodowości mogła być spisana tylko częściowo – po wielokrotnych pobiciach ich historię zakończono, kierując transporty aresztowanych do obozu Gross Rosen. Wrocławskich Polaków, np. skupionych wokół organizacji „Olimp”, mordowano tak bez- wyjątkowo, że zwykle brakowało nawet pojedynczych świadków, mogących złożyć świadectwa ich losu. Te wątki jednak nie pasują do sakralizacji niemieckojęzycznych napisów na starych domach, które mają trwać, zabezpieczone udaroodpornymi taflami szkła czy pomysłów takich patronów ulic, jak Richthofen (nie jest jasne, czy autorom inicjatywy chodzi o Czerwonego Barona czy jego kuzyna Wolframa – lotniczego bandyty z Legionu Kondor, współwinnego m.in. zagłady Wielunia). We Wrocławiu nikogo już chyba nie dziwią wstręty, ciągle czynione pomnikowi Bolesława Chrobrego, jak i temu, że medialnie zaszczuty pomnik Bolesława Krzywoustego w ogóle nie miał szans zaistnieć. Zgodnie z wolą władz, elit wyróżnianych za Odrą medalami i grantami oraz wiodących mediów – hołubiona jest inna część historii miasta. Nawet, jeśli nadzwyczaj trudno ukryć jej brunatny kolor.
Gdańsk – miasto z ujściem królowej polskich rzek
Tak jak i we Wrocławiu, polskie dziedzictwo nie ma tu statusu równorzędnego. Dla wielu gdańszczan zapewne odkryciem byłaby informacja o pierwszej wielkiej tragedii w dziejach miasta. Niemcy oczywiście zrobili wszystko, by zakłamać, wymazać z pamięci lub wykpić wydarzenia roku 1308, ale bezliku świadectw, składanych przed sądami papieskimi po wielkiej rzezi, dokonanej przez krzyżaków, nie sposób podważyć. Fakty są takie, że wraz z całym Pomorzem największe wówczas miasto naszego państwa zostało wtedy od Polski oderwane zdradzieckim atakiem. Totalny mord nie mijał kobiet ani dzieci. XIV-wieczni świadkowie składali zeznania przed sądem papieskim w przekonaniu, że krzywoprzysięstwo oznaczałoby dla nich wieczne potępienie. Ich świadectwa składają się na obraz ludobójstwa, mającego też potwierdzenie w dokonanej wtedy zmianie narodowego składu ludności Gdańska. Jego historia została wówczas przecięta – miejsce wymordowanych Polaków zajęli przybysze sprowadzeni z krajów niemieckich. Gdańsk jednak powstał i rozwijał się dzięki ujściu Wisły i całą swą zamożność zawdzięczał Polsce. Z całego naszego kraju nieustannie płynęły do niego plony pól i lasów. Związek Gdańska z państwowością niemiecką był alogiczny, stąd nawet patrycjat, w przeważającej mierze niemiecki, od początku XV w. dążył do zbliżenia z Polską. W czasie Wojny Trzynastoletniej słał Kazimierzowi Jagiellończykowi wielkie sumy po to, by Krzyżacy zostali pokonani a miasto odzyskało naturalną i korzystną dla siebie przynależność.
Niemczyzna zatriumfowała dopiero w końcu XVIII w., wraz z rozbiorową likwidacją Rzeczpospolitej. Antypolska propaganda, wg której nasza odrodzona w roku 1918 ojczyzna to tylko „państwo sezonowe”, wyjątkowo silnie brzmiała w Gdańsku. Jeśli bowiem znów istniało państwo polskie z Wisłą, której zwieńczeniem jest Gdańsk – to albo powinien on być związany z Polską, albo państwo polskie znów powinno zostać zlikwidowane. Wolne Miasto Gdańsk stało się więc dla Polaków piekłem. Historia tego quasi-państwowego potworka z lat 1919-39 była dla naszych ojców upiorna. Jej hołubienie jest ponurą głupotą, choć inne fakty wskazują, że mamy do czynienia raczej z odwoływaniem się do tradycji Gdańska od Polski oderwanego i Polsce nieprzyjaznego. Przemawiałoby za tym utrzymywanie świętego dla Polaków miejsca obrony przed hitlerowską agresją w standardzie niemal śmietnika, zaciąganie wart honorowych przy grobie tragicznie zmarłego prezydenta przez wydających niemieckojęzyczne komendy ludzi w mundurach pruskich zaborców, rekonstruowanie na budynkach niemieckich inskrypcji, mimo że budowle te miały też historię ważną dla polskiej państwowości itd. itp.
Ofensywa oszczerców
Marginalizowanie tradycji polskiej i kreowanie narracji niemieckich, często od gruntu spreparowanych, dokonuje się równolegle z nagłaśnianiem kłamstw szokujących skalą swej bezczelności. Zaproszony przez obecne władze Gdańska pisarz Jobst Bittner przed kamerami i zasłuchanym audytorium informuje, że Schleswig – Holste- in był statkiem pasażerskim. Ten sprowadzony do Polski niemiecki „ekspert” jakby nie znał dokumentalnych zdjęć z pierwszych minut wojny ani spisanych relacji żołnierzy desantu, wysadzonego z pancernika. Po huraganowym ostrzale Westerplatte, m.in. z dział kalibru 280 jeden z nich pytał dowódcy: „Czy możliwe jest, że tam jeszcze ktoś żyje?” W odpowiedzi usłyszał: „Po takich salwach – raczej nie.”
Standardy współczesnych Niemiec są jednak takie, że prezesem związku „wypędzonych” może być córka hitlerowców, urodzona w okupowanej Polsce. Jej „tragedią” była konieczność opuszczenia domu, który odebrano Polakom i wyjazdu z Polski, w której jej rodacy nie zdołali zrealizować Generalplan Ost, polegającego na wymordowaniu narodu polskiego. Narracjom budowanym na takiej „etyce” i tego rodzaju „standardach prawdy” wtóruje stanowisko Rosji, w której przypominanie o treści paktu Hitler – Stalin jest karane z mocy obowiązującego tam prawa. Za wschodnią granicą mamy ulice, noszące imię 17 września. Łamiący pakt o nieagresji, unicestwiający państwowość napadniętego kraju, otwierający dwuletni okres wspólnej eksterminacji atak dokonany w sojuszu z Hitlerem, jest więc interpretowany jako wydarzenie mające budzić dumę. Kluczowy udział we wszczęciu najbardziej ludobójczej z wojen przez prezydenta Rosji jest przedstawiane jako działanie na rzecz… pokoju. A za odpowiedzialnego za wybuch wojny coraz bardziej otwarcie wskazuje się – Polskę. Stąd przemówienie wiceprezydenta Gdańska, który wymienianie przyczyn wojny zaczyna od „złego polskiego słowa” brzmi jak uczestnictwo w dokonywanym na naszych oczach odwracaniu ról katów i ofiar.
Kłamstwo pozostanie kłamstwem nawet wtedy, gdyby głosili je wszyscy bez wyjątku. Fakt jego triumfu nie czyni go mniej nikczemnym. Służba prawdzie tym bardziej jest pożądana i cenna, im bardziej bywa ona zwalczana.
Opracował: Jarosław Praclewski Solidarność RI, numer legitymacji 8617, działacz Antykomunistyczny