Marcin Hałaś, Warszawska Gazeta, nr 35, 30.08 – 5.09.2019 r.
We współczesnym języku polskim zakorzeniły się eufemizmy, a nawet określenia wprowadzające w błąd i zamazujące prawdziwy obraz rzeczywistości. I tak na przykład zamiast „zabicie dziecka nienarodzonego” mówimy – „aborcja”; zamiast „homoseksualista” mówimy – „gej”.
To wyrażenia, które rzeczywistość owijają w bawełnę albo wręcz zakłamują, przystosowując ją do wymogów politycznej poprawności.
– Podobne zjawisko występuje w sferze polskiej pamięci historyczno-kulturowej. Oto o wschodnich ziemiach, które nasza ojczyzna utraciła w wyniku II wojny światowej (a to przecież prawie 48 proc. terytorium sprzed wybuchu konfliktu) mówimy dzisiaj: Kresy Wschodnie. To określenie umowne, ale równocześnie nieprawdziwe, złe, szkodliwe i fałszujące historię. Bo „kresy” są gdzieś na samym końcu, bardzo daleko. Tymczasem dzisiaj określamy pojęciem „kresy” także miejsca, które stanowiły serce, centrum Polski – zarówno w sensie kulturowym, jak i tożsamościowym. Całość zresztą nie trzyma się kupy także pod względem matematycznym. Jeżeli Kresy to obrzeża, to nie mogły one stanowić prawie połowy terytorium państwa.
W październiku wyruszy pielgrzymka czytelników „Warszawskiej Gazety” do Wilna. I nie będzie to bynajmniej wyjazd na Kresy. Rozmawiałem niedawno z Renatą Cytacką – radną miasta Wilna i zarazem wiceprezesem Związku Polaków na Litwie. Ona wyraźnie akcentowała, że jest Polką z dawnego województwa wileńskiego, a nie żadnych Kresów. Tak na marginesie: winni takiemu stanowi rzeczy są także potomkowie mieszkańców ziem wschodnich, którzy sami siebie konsekwentnie nazywają Kresowiakami zamiast Wypędzonymi (z ziem wschodnich).
Bo historyczne kresy to województwa: kijowskie, smoleńskie, bracławskie i czernihowskie II Rzeczpospolitej. Akcja „Ogniem i mieczem” oraz „Pana Wołodyjowskiego” – najbardziej kresowych powieści z Trylogii (bo wydarzenia „Potopu” przerzucają się także do Częstochowy, w Pieniny i do Prus) – nie toczy się bynajmniej we Lwowie. Jampol, Kamieniec Podolski, Zbaraż – oto sienkiewiczowskie kresy. A pamiętajmy, że w XVII wieku Rzeczpospolita już się skurczyła i utraciła spore połacie ziem. Zaś mówienie „kresy” o Lwowie to już gigantyczne nieporozumienie. Wystarczy rzut oka na mapę – przez większość historii Polski ze Lwowa było bliżej do zachodniej i południowej granicy państwa niż do granicy wschodniej. Owszem, Lwów jako miasto posiadał rys, urok i klimat wielokulturowości – mieszkali tutaj Ormianie, Żydzi, Rusini (później nazywani Ukraińcami), Niemcy. Ale równocześnie Lwów był miastem polskim, kipiał polskością, był jednym z czterech najważniejszych dla polskiej historii, kultury i tożsamości ośrodków miejskich – obok Krakowa, Wilna i Warszawy (w takiej właśnie kolejności). Był miastem stołecznym. Ostatnio przeczytałem, że Drohobycz to miasto kresowe. Tymczasem wystarczy rzut oka na mapę: Drohobycz leży niemal na tej samej długości geograficznej co Chełm. Czy Chełm leży na kresach? Jak widać – kresy to pojęcie polityczne, pod to miano zakwalifikowano wszystko, co znalazło się na wschód od linii Curzona.
Pojęcie „kresy” spycha Lwów i Wilno gdzieś na dalekie rubieże, a równocześnie wypycha je z naszej świadomości. Jest bowiem taka zasada: jeśli coś jest daleko – tego zawsze mniej żal. Boli utrata tego co najbliżej, co najcenniejsze. Bolesna jest strata centrum, serca, a nie kresów, czyli obrzeży, dalekiego pogranicza. Inna rzecz, że dzisiaj polskiej polityce (i nie tylko polityce) ton nadają osoby, dla których kresy zaczynają się za rogatkami Żoliborza – to oczywiście gorzki żart, jednak bynajmniej nie całkiem oderwany od rzeczywistości. Dlatego warto sobie uświadomić, że Lwów to nie żadne Kresy -to było serce Polski czy też jedno z czterech serc. Polska jako jedyny kraj w Europie i na świecie straciła w wyniku II wojny światowej dwa z czterech najważniejszych dla swojej historii i tożsamości miast
Oczywiście walka z zakorzenionym już w języku pojęciem przypomina trud Don Kichota. Warto jednak podjąć taki wysiłek i stosować co najmniej zamiennie o wiele bardziej adekwatne i prawdziwe pojęcie: Ziemie Utracone. Ewentualnie istnieje druga możliwość: Ziemie Odłączone. Ze względu na brzmienie (i analogię z obecnym w świadomości terminem Ziemie Odzyskane) odpowiedniejsza wydaje się pierwsza propozycja.
Mija 30 lat odrodzonej po czasie komunizmu Rzeczpospolitej. Przez ten czas nie udało się utworzyć Muzeum Kresów. Oczywiście przyczyną był tylko i wyłącznie brak woli politycznej, który połączył w tym względzie wszystkie kolejne ekipy rządzące: od środowiska Unii Demokratycznej i postkomunistów przez Platformę Obywatelską aż do Prawa i Sprawiedliwości. Obecnie budowane {tworzone) jest Muzeum Kresów – tyle że bardzo opieszale i bez zapału, tempa i odpowiedniego finansowania. Na dodatek w Lublinie, czyli daleko od rzeczywistego centrum, którym pozostaje dzisiaj Warszawa, a przy okazji w mieście, w którym silne są środowiska sympatyzujące z ukraińską narracją historyczną. Czyż nie powinno raczej powstać Muzeum Ziem Utraconych?
Bez względu na praktykę i przyzwyczajenie języka – warto mieć świadomość, że podróżując do Wilna albo do Lwowa, nie jedziemy na żadne Kresy. Pod względem kulturowym i historycznym odwiedzamy środek, serce Polski.
Opracował: Jarosław Praclewski Solidarność RI, numer legitymacji 8617, działacz Antykomunistyczny