Stanisław Srokowski, Warszawska Gazeta, nr 38, 20-26.09.2019 r.
Aldona Zaorska w rzeczowym i ważnym artykule w „Warszawskiej” pisząc o zbrodniach niemieckich na narodzie polskim, pokazała także zbrodnicze zachowania Ukraińców i Żydów wobec Polaków po zdradzieckim napadzie 17 września 1939 r. i zajęciu ziem kresowych przez Armię Czerwoną. Ja chciałbym trochę z autopsji, trochę poprzez świadków i badaczy epoki spojrzeć na zachowania Sowietów w czasie wojny i po jej zakończeniu na terytoriach polskich. Na początku lat 80. XX w. napisałem dużą powieść pt. „Repatrianci’; z której pozwolę sobie przytoczyć kilka scen opiewających omawiany właśnie okres. Zostawmy na boku sam tytuł książki, który może budzić zdziwienie, ale tak właśnie – niesłusznie – nazywano wtedy wygnańców z Kresów. Oto jeden z obrazów mojego utworu. Wymęczeni, wyczerpani wielotygodniową ciężką podróżą na Ziemie Zachodnie, wypędzeni ze swoich gospodarstw i domów Kresowianie z Podola dowiadują się, że na granicy zacznie się kontrola. „Najpierw poszła pogłoska – opowiada narrator – że na granicy wygonią wszystkich z wagonów i będą sprawdzać każdy pakunek, każdy worek i każdą szmatkę (…). – O Boże, NKWD! – jęczeli ludzie. (…) tylko z torbami nas puszczą.(…). – Mówią, że (…) do naga będą rozbierać, bo nikomu nie wierzą i szukają u kobiet, lepiej nie mówić gdzie, bo wstyd i hańba! – Jezusie! – modliła się brzuchata babina (…). – Konie brać będą! – targnęła repatriantami następna rewelacja”. No i zaczęło się. Ludzie – jak piszę dalej – rzucili się do swoich koni i zaczęli je zasłaniać deskami, szmatami, sianem, słomą i kocami. Zdarzały się obrazy zabawne, wręcz groteskowe. Pokażmy jeden z nich. „Gdy przyszła wieść, że kozy i króliki zabierać będą, Wojciech Drepla – jeden z bohaterów – wpadł na pomysł, żeby kozę Walę przebrać za chorą babę, omotać ją ręcznikami (…), chustę jej na oczy zawiązać i w jakiejś skrzyni położyć, że niby umierająca”. Scena jest nieco komiczna, ale autentyczna, bo taka istotnie się zdarzyła. Pokazuje ona, jaki panował wtedy strach przed Ruskimi. I jakich się sposobów imali przerażeni wygnańcy, by ratować dobytek. A strach ten był uzasadniony. Kresowianie bowiem poznali pierwsi, co to znaczy komunizm. Doświadczyli go okrutnie przez dwa lata (1939-1941), a potem jeszcze w1944 i 1945. Wiedzieli więc, czego się mogą spodziewać.
Z jednej strony Sowieci w 1945 r. wyzwalali polskie ziemie, a z drugiej od razu je okupowali. Gdy pociąg z wypędzonymi jechał na Zachód, wygnańcy zobaczyli, jak inne pociągi pędzą na Wschód.
I oto taka scena: „Na drugim torze dudniły koła wagonów załadowanych jakimiś maszynami, meblami, dziwacznymi przedmiotami (…). – »Fabryki wywożą!«. »Majątek grabią!« (…) – pokrzykiwali. (…) Tu pociągi, mijanki, »sołdaty« i okrzyki: »Hitler kaput«, »koniec wojny«, »faszysty pogibli«, »swoboda i mir«, a tu za plecami szepty: »skurwysyny«, »bolszewiki«, »naszą ziemię okradają«” Pokazuję atmosferę tamtych lat. Takich scen było znacznie więcej. I ja je w książce odsłoniłem. Musiały one komunistyczną cenzurę bardzo zaniepokoić, bo ingerował sam ambasador sowiecki Borys Aristow, który nakazał wydawcy, by mojej książki nie drukować. A dowiedział się o niej, ponieważ Sowieci mieli swoich agentów już wszędzie. I przez kilka lat książka nie mogła się ukazać A ja wciąż nie godziłem się na żadne zmiany. Dopiero na przełomie lat 1988/1989 powieść została opublikowana, już jako znak nowych, liberalnych czasów.
Po wojnie, kiedy moja rodzina zamieszkała na wsi w dawnym województwie szczecińskim, niedługo po osiedleniu w nowym miejscu, Sowieci znowu dali o sobie znać. I zaczęli zabierać gospodarzom konie. Pojawił się nowy strach. Nieprzespane noce, podparte kołkami drzwi, nieustanne wyglądanie przez okno, czy już idą, czy dopiero się zjawią jutro. To samo dotyczyło zboża i mięsa. Zabierali i koniec.
A w mieście? Jak to było w miastach? Realistycznie opisuje stan rzeczy po 17 września 1939 r. Lucyna Kulińska. „Po wkroczeniu do Lwowa 29 września1939 roku NKWD zarekwirowało w Ossolineum złożone tam przez arystokrację i ziemiaństwo polskie depozyty złotych i srebrnych przedmiotów. (…) Zlikwidowano przy tym muzeum ks. Lubomirskich, rozpraszając jego zbiory wśród innych muzeów Lwowa. W czasie drugiej okupacji sowieckiej (od lipca 1944) zaczęto prowadzić tam barbarzyńską akcję »oczyszczania zbiorów muzealnych i bibliotecznych z dzieł szkodliwych«, prowadzoną przez L. O. Lubczyka z Muzeum Sztuki Ukraińskiej. (…) Nasilenie tych działań nastąpiło już po wojnie (1949- 1952) i wtedy doszło do szczególnie bulwersującego faktu, jakim była decyzja partyjnych kijowskich władz centralnych o spakowaniu owych »fondów« w 70 skrzyń w celu ich przetransportowania do Kijowa. Jednak decyzją Z. K. Litwina, sekretarza partii we Lwowie, cały ten zasób zniszczono na miejscu…)”. Dalej opowiada Kulińska, jak rujnowany był wspaniały zamek w Grzymałowie, w woj. tarnopolskim, z którego w 1939 r. wykradziono obrazy, meble, porcelanę, zbiory autografów, a sam zamek po wojnie zrównano z ziemią. „Z dworu w Żurawnie (lwowskie) – kontynuuje – zrabowano rodową porcelanę, obraz Madonny ze szkoły Rafaela, bibliotekę ze starodrukami, meble… Kompletnie ogołocony został (…) pałac w Podhorcach w woj. lwowskim, gdzie znajdowała się największa kolekcja zbroi husarskich. Rozgrabiono większość zbiorów Lanckorońskich w pałacu w Rozdole (stanisławowskie), w tym wspaniałą kolekcję malarstwa polskiego (Matejko, Chełmoński, Malczewski) oraz liczącą 70 tysięcy tomów bibliotekę. (…) Nie wiemy, co się stało z tysiącami rodowych pamiątek zgromadzonych w dziesiątkach zniszczonych zamków, pałaców, setkach dworów, kościołów?”. Tak opisuje ten czas wybitna badaczka ukraińskiego ludobójstwa. Bardziej żartobliwie, ale też gorzko przedstawia w pracy zbiorowej sowieckie rabunki Jadwiga Olejczyk. U niej też widzimy, jak się zachowywali napastnicy po 17 września 1939 r.„(…) Rosjanie wyrzucali z domów i mieszkań rodziny polskich oficerów i osadzali tam rodziny swojej szarzy. Żony oficerów chodziły w kretonowych, marszczonych spódnicach i pluszowych kubraczkach. Włosy miały splecione w warkoczyki. »Eleganckie damy« porobiły sobie trwałe ondulacje, kupiły kapelusze, w których chodziły nawet po węgiel i wodę”.
I jeszcze jedno świadectwo. „23 lub 24 września 1939 roku do miejscowości Kuty- relacjonuje Mirosław J. Wiechowski – położonej przy granicy polsko-rumuńskiej wkroczyli Sowieci: najpierw czołgi, później piechota. Przywitali ich kwiatami żydowscy i ukraińscy »milicjanci«, czyli lokalne szumowiny(…). Żydzi mieli na rękawach opaski, ma się rozumieć, czerwone, a Ukraińcy niebiesko-żółte. Niektórzy »milicjanci« powłazili na czołgi i ściskali się z czołgistami. Natychmiast też oznajmili Sowietom, że przed chwilą, w kierunku granicy z Rumunią, odjechał polski ciężarowy samochód wojskowy. Jeden z czołgów ruszył w pościg, a nie mogąc dogonić samochodu, ostrzelał go z broni maszynowej. Zabity został kwatermistrz polskiej jednostki wojskowej, stacjonującej już w Rumunii, której wiózł zakupione w Ku- tach produkty żywnościowe. Owym kwatermistrzem był Tadeusz Dołęga-Mostowicz, chluba polskiej literatury międzywojennej. Zginął zaledwie jeden kilometr od granicy rumuńskiej”.
Opracował: Jarosław Praclewski Solidarność RI, numer legitymacji 8617, działacz Antykomunistyczny