Andrzej Nowak, DoRzeczy, nr 49, 2-8.12.2019 r.
Fragment tomu IV „Dziejów Polski: Trudny złoty wiek, 1468-1572″
Folwark to był opłacalny biznes.
Ale dla kogo opłacalny? Czy to się opłacało Polsce, jej historycznej przyszłości? Czy też może był to właśnie początek albo przynajmniej jeden z kamieni milowych na drodze do dziejowej klęski Rzeczypospolitej czy wręcz nawet do „nieudanej” polskości? Ta teza, powtarzana od wieków, przedstawiona została w naukowej formie w postaci modeli gospodarczego uzależnienia Polski od Zachodu, utrwalenia czy wręcz wyboru polskiej peryferyjności, narastającego zacofania. Tam, to jest na „Zachodzie” (to pojęcie jeszcze w XVI w. nie istnieje – pojawi się dopiero w wieku oświecenia, nadającym kanoniczny kształt polskim kompleksom], rozpędza się „nowoczesność” a tu, na „Wschodzie”, zaczyna się albo tylko utwierdza odwieczne zacofanie. Samozawinione – przez egoizm klasowy szlachty – albo też wynikające z kolonialnej polityki „Zachodu”, za którą może mniejszą Polska (i jej polityczno-społeczne elity) ponosi odpowiedzialność, ale za to tym bardziej beznadziejnie pozostaje ofiarą i niczym więcej. Taka jest istotna wymowa dwóch modeli, które zdobyły sobie szczególne uznanie w latach 1960-1970 i wciąż mają swoich zwolenników.
Ich fundamentem są marksizm i stworzone w 1882 r. przez klasyka tej ideologii, Engelsa, pojęcie wtórnego poddaństwa.
Na wschód od Łaby – „refeudalizacja” na zachód od Łaby – kapitalizm, czyli nowoczesność. W Polsce po 1945 r. tę koncepcję rozwinęli dwaj wybitni historycy gospodarki: Marian Małowist i Witold Kula. Ten pierwszy, zajmując się nierównością w kontaktach handlowych, wskazywał zasadnicze znaczenie dalekosiężnego handlu zagranicznego dla utrwalenia podziału Europy i świata na gospodarcze centrum i podporządkowane mu peryferie. Handel państw ze strefy bałtyckiej – organizowany w XV w. przez niemiecką Hanzę, a kontynuowany w wieku XVI dzięki znaczeniu Gdańska i jego polskiego zaplecza zbożowego w wymianie z Amsterdamem – pomógł okrzepnąć północno-zachodnioeuropejskim centrom rodzącego się kapitalizmu. Tę koncepcję podjął i uogólnił jeszcze amerykański socjolog historii, twórca modelu Systemu -Świata (w tym wypadku: europejskiej gospodarki światowej], Immanuel Wallerstein. Budowanie zamorskich imperiów kolonialnych przez Portugalię, Hiszpanię, a potem Holandię, Anglię i Francję, połączone z przejściem od handlu towarami luksusowymi do handlu towarami masowymi, powoduje w XVI w. trwałe uzależnienie jednych terytoriów od drugich. Kolonie (zachodnioeuropejskie] powstają w Ameryce, Afryce i Azji, ale także w pewnym sensie – zauważa Wallerstein – w Europie Wschodniej. Państwo polsko-litewskie akceptuje rolę peryferii, surowcowego, rolniczego zaplecza, a faktycznie wyzyskiwanej kolonii zachodnioeuropejskiego systemu gospodarki światowej. Akceptują tę rolę elity polityczne tego państwa, czyli szlachta – bo jej się to opłaca – i spycha ciężar ekonomiczny i społeczny peryferyzacji kraju na barki ludności poddańczej. Szlachta robi to, bo może – bo tak silna jest jej pozycja w tym państwie. Kula w swoich rozważaniach modelowych zaostrzył jeszcze wymowę tej koncepcji, ukazując szlachtę jako „rentiera niezainteresowanego w samym procesie produkcyjnym, w szczególności w jego ulepszaniu, gdyż mógł on bez tego odcinać kupony z międzynarodowej koniunktury” – na polskie zboże. Chłop pada ofiarą tego systemu, razem z długofalową przyszłością Polski.
WSCHÓD GORSZY?
Bardziej radykalne rozważania brytyjskiego marksisty, Perry’ego Andersona, wpływowego profesora Uniwersytetu Kalifornijskiego w’ Los Angeles, ukazują dualizm w rozwoju Europy jako normę. Wschód zawsze był gorszy, od samego początku – bo nie ma tego germańsko -rzymskiego dziedzictwa, z którego wyrosły „dojrzały” zachodnioeuropejski feudalizm, silne miasta, monarszy absolutyzm (a nie szlachecka anarchia, jak zgodnie z najbardziej prymitywnym stereotypem nasz republikański ustrój nazywa marksista z Kalifornii), dalej kapitalizm i wreszcie liberalizm oraz rządy prawa.
Z tej perspektywy można w XVI w. mówić tylko o umocnieniu odwiecznej „normy”, a polska szlachta nawet nie jest tu szczególnie winna: po prostu wschodnia część Europy, z państwem polsko-litewskim i Węgrami w centrum, jest gorsza i zawsze będzie gorsza. Perty Anderson, wieloletni redaktor intelektualnej trybuny zachodniej lewicy „New Left Review” (i brat Benedykta Andersona, twórcy równie redukcjonistycznej koncepcji narodu, jako wyłącznie nowoczesnej „wspólnoty wyobrażonej”], wyraził ostatnio nawet ubolewanie z powodu przyjęcia krajów Grupy Wyszehradzkiej do Unii Europejskiej: trzeba było przyjąć Rosję, a nie te marne kraiki. Zgodnie z jego już nawet nie tyle marksistowską czy deterministyczną, ale wręcz rasistowską w wymowie tezą – z tej części Europy może przyjść tylko zaraza zapóźnienia. Rosja jest natomiast jakby z tego rozumowania wyjęta. Cóż, takie bywają polityczne meandiy marksizmu.
Naturalnie modele Małowista i Kuli nie mają tego rasistowskiego wydźwięku i z pewnością mogą być wciąż traktowane jako inspiracja do rozumienia naszej historii w szerszym, globalnym kontekście. To jednak, co jest tym modelom wspólne, to to, że ich autorzy nie zajmowali się szczegółowo ani źródłowo historią folwarku polskiego w XVI w. i programowo abstrahowali od kontekstu politycznego, a już zwłaszcza geopolitycznego polskiej historii, jak również nie interesowała ich tworząca się w tej historii kultura. Interesowało ich tylko zapóźnienie, „peryferyzacja” odchodzenie od normy, którą wyznacza zwycięski Zachód. Interesowały ich polska gorszość, niepowodzenie. Chcieli je zrozumieć. Obserwowali je nie z punktu widzenia rozbiorów – jak Michał Bobrzyński, galicyjski stańczyk, w 1879 r. – ale z punktu widzenia rozbicia II Rzeczypospolitej po zaledwie 20 latach, poprzez straszliwą traumę okupacji (Małowist stracił w getcie warszawskim całą najbliższą rodzinę i przetrwał po „aryjskiej” stronie m.in. dzięki pomocy Witolda Kuli), a potem rzeczywistość PRL, w której Polska była rzeczywiście peryferiami, ale nie Zachodu, tylko sowieckiego imperium. Nie chcieli szukać źródła nieszczęścia w owym imperium ani w ogóle w zewnętrznych czynnikach politycznych, ale – jak wierzyli – głębiej (gdzie zresztą cenzura PRL pozwalała szukać): tam, gdzie żadna walka o niepodległość nie wystarczy ani nie pomoże. Nie interesowało ich obywatelstwo, tylko poddaństwo; nie szlachetność, lecz wyzysk; nie dumna pańskość, ale ponura pańszczyzna; nie obywatelstwo, lecz bydło. To jest oczywiście uprawnione spojrzenie na dzieje. Ale niewystarczające do ich zrozumienia.
PRAGNIENIE DOBROBYTU
Bez tego dziejowego fatalizmu i wpisanej weń tezy – za to bez porównania szerzej, głębiej źródłowo i bardziej wielostronnie – zbadali historię narodzin i funkcjonowania folwarku szlacheckiego w Rzeczypospolitej Jerzy Topolski i Andrzej Wyczański. Ten pierwszy zauważył, że polska szlachta nie była jakimś monstrum na mapie ówczesnej Europy. Przełom wieków XV i XVI to czas nowej, wielkiej aktywności ekonomicznej szlachty na całym niemal kontynencie, szukającej sposobów podniesienia swoich dochodów. Poddaństwo w zachodniej części Europy nadal wyrażało się w formie [niższego) sądownictwa pana gruntowego nad chłopem i prawa własności pana do ziemi, za użytkowanie której chłop musi płacić. W Polsce, a szerzej – w Europie Środkowej i Wschodniej, dochodziło do tego poddaństwo osobiste, tj. ograniczenie prawa chłopa do opuszczenia wsi czy dóbr danego właściciela. Uwarunkowanie tej różnicy w prosty sposób tłumaczy Andrzej Wyczański:
„Na wschodzie istniał deficyt rąk roboczych i ograniczano prawo odejścia chłopa, niekiedy nawet go porywano, podczas gdy na zachodzie bardziej ceniono ziemię, chętnie rugując z niej od dawna osiadłego chłopa, by eksploatować grunt w ramach bardziej korzystnego systemu – dzierżawy. Różnica więc istniała, ale występowała w stosunkowo wąskim zakresie i rozciąganie jej na całość stosunków wiejskich, a tym bardziej na strukturę całego społeczeństwa, nie jest uprawnione i traktowanie jej jako istotnej przesłanki historycznego podziału Europy nie posiada podstaw naukowych. […] Wprawdzie trzy kraje rozbiorcze dysponowały podobnym systemem folwarku, pańszczyzny chłopskiej i wtórnego poddaństwa, ale to nie przeszkadzało w uproszczonym ujmowaniu przeszłości i akceptacji wielu ocen, które miały świadczyć o naszej własnej słabości i zacofaniu. Nie wydaje się zresztą konieczne rozpisywanie na temat marksizmu w naszej historiografii i o jego nawiązywaniu do szkoły krakowskiej, bo uznawanie Łaby, jako linii dzielącej Europę w czasach nowożytnych, występowało także na zachodzie. Czy była to pojawiająca się tam niekiedy moda na marksizm, czy po prostu pewne lenistwo naukowe niektórych historyków, piszących o tak zwanej historii powszechnej, trudno powiedzieć”. Pozostańmy przy tej ostrożnej diagnozie i spójrzmy trzeźwiej, bez ideologicznych szkieł, na historię wieku XVI. Co z tego spojrzenia wynika? Czynniki naturalne – takie jak klimat, położenie geograficzne, gleba, spławne rzeki, w tym Wisła, po przyłączeniu Pomorza otwarta ostatecznie aż do Bałtyku, oraz dostępność poddańczej siły roboczej – stworzyły razem przesłanki do ekonomicznego sukcesu folwarku, nastawionego na eksport zboża.
Witold Kula dostrzegł w tym jednak nie sukces, ale klęskę, współodpowiedzialnością za nią obciążając nawet Wisłę. Pisze o tym w porywającym retorycznie stylu: „Wisła, jak Zygmuntowskie »S« oplatające herbowego orła, wiązała ziemie polskie od dawna znacznie silniej niż na przykład Dunaj kraje nad nim położone. Dlaczego? Dlatego że nad Wisłą tworzyły się kolejne, jak nanizane na sznurek, rynki. […] Polska stawała się bazą zbożowo-surowcową, by nie powiedzieć – hinterlandem rozwijającej się Europy. Wisła mogła w ustroju folwarczno-pańszczyźnianym odgrywać swą integracyjną rolę, ale ułatwiając zakorzenienie się tego ustroju, stawała się »współwinowajczynią« naszego dziejowego zapóźnienia. Niech wyrosłe na zbożowym handlu piękne miasta zdobiące jej brzegi, zachwycające dziś spichrze Kazimierza, Torunia czy Bydgoszczy nas nie mylą – były zapowiedzią pozostania w tyle w przyszłości”.
Te słowa z dedykowanego Andrzejowi Wyczańskiemu jednego z ostatnich tekstów Kuli odsłaniają zdumiewającą logikę rozumowania w kategoriach „długiego trwania”, w którym szukamy tylko zarodów przyszłej klęski. A więc powinniśmy żałować tego, że Gdańsk wraz z Prusami Królewskimi został połączony z Koroną, z Polską, po ciężkich, rozciągniętych właściwie aż od Grunwaldu do hołdu pruskiego wysiłkach wojennych, politycznych i ekonomicznych zarówno mieszkańców miast pruskich, jak i Korony? Powinniśmy żałować, a właściwie powinni żałować mieszkańcy Polski wieku XVI, że łączyła ich system polityczno-gospodarczy Wisła? Powinniśmy ubolewać nad pięknem i bogactwem miast, które w owym wieku rozkwitły – bo w przyszłości upadną? Czy cały rozwój lub niedorozwój Polski w następnych wiekach został zdeterminowany wyłącznie przez folwark i wspierające go rozwiązania ustrojowe szlacheckiej Rzeczypospolitej? Spójrzmy w takim razie na nasze życie, w czasach, w których ono się rozgrywa. Czy mamy intensywnie myśleć o tym, co za lat 400 czy 500 może wyczytać z naszych decyzji historyk, budujący modele „długiego trwania”?
I według tego powinniśmy owe decyzje formować, zmieniać? I czy z powodu takiej kalkulacji powinniśmy rezygnować z piękna i dobrobytu, który widzimy wokół siebie, i umiemy go sobie wyobrazić jego powiększanie w perspektywie następnej generacji: naszych dzieci, może jeszcze wnuków? A może wyobraźmy sobie spojrzenie na „wzorcową cywilizację zachodnią”, na model kapitalizmu-absolutyzmu, z którego w końcu wynikają liberalizm, praworządność, potem marksizm – z perspektywy następnych czterech-pięciu wieków? Wyobraźmy sobie, powiedzmy, perspektywę roku 2500: czy wtedy nie znajdzie się ktoś (jeśli ktoś będzie wtedy i będzie umiał i miał ochotę zajmować się analizą historyczną), kto będzie ubolewał nad źródłami całkowitego upadku i zapóźnienia tego niegdysiejszego zachodnioeuropejskiego wzorca – bo dostrzeże to, czego nie widzieli rzecz jasna ani Anderson, ani Kula w wieku XX, ani nawet występujący na początku XXI w. prorocy kryzysu tej cywilizacji? I nie obciąży dzisiejszych jej mieszkańców odpowiedzialnością za krach, który ujawni połowa trzeciego tysiąclecia (może zresztą i czas będzie się wtedy rachowało inaczej)?
Tak ludzie nie postępują. Ludzie szukają dobrego życia dla siebie i dla swoich dzieci. I na ogół zdają sobie sprawę z tego, że to, co wydarzy się 500 lat po ich śmierci, zależy albo od ręki Opatrzności, albo od splotu tylu okoliczności, że nie mają najmniejszej szansy nad tym zapanować swoimi decyzjami. Inicjatywę w poszukiwaniu najkrótszej drogi do dobrobytu miała w Polsce XVI w. szlachta, tak jak w wielu innych krajach Europy. Ale ten dobrobyt, względny oczywiście, był realnie odczuwany w owym wieku, wieku folwarków, nie tylko przez panów, lecz także przez chłopów. Dlatego w owym stuleciu nie było żadnych objawów buntu społecznego przeciw folwarkom, przeciw pańszczyźnie – przynajmniej w Polsce. Gryźli się tym historycy marksistowscy przez lata. Kolega Andersona z Los Angeles, Robert Brenner, zbudował koncepcję, która miała potwierdzić i w tym względzie „gorszość” Europy Wschodniej: chłopi w państwie polsko-litewskim pogodzili się z poddaństwem, bo mieli słabszy „instynkt klasowy” niż chłopi w zachodniej Europie i nie umieli współdziałać między sobą. Topolski obalił tę bzdurną tezę, stwierdzając, że źródłowe badania wykazują, iż stopień współdziałania, zwłaszcza ekonomicznego, chłopów w Europie Wschodniej był wyższy niż na zachodnioeuropejskiej wsi. Samorząd wiejski był dobrze zorganizowany, a chłopi lepiej ze sobą współpracowali także dlatego, że nie nastąpiło jeszcze tutaj takie, jak np. w Anglii czy Niderlandach, rozwarstwienie wsi przez działanie tynku.
GDY CHŁOPOM LEPIEJ
Gdzie więc jest klucz do tej tajemnicy? Nie leży schowany głęboko. Wystarczy przeczytać rzetelnie źródła, tak jak zrobili to Wyczański i Topolski. Ten drugi streścił wymowę tych źródeł krótko: „Nie działo się tak [to znaczy nie rozwijała się gwałtowna walka klasowa na polskiej wsi] dlatego, że brakowało chłopom odpowiedniej organizacji wsi, lecz dlatego, że ich sytuacja uległa wyraźnej poprawie, co usuwało wiele powodów do walki”. Dochody chłopów polskich, jak to szczegółowo oszacował Wyczański, w ciągu wieku XVI wzrosły trzy-, czterokrotnie. „Z nożyc cen [czyli ze wzrostu cen artykułów rolnych przy jednoczesnym obniżeniu cen artykułów rzemieślniczych] korzystała nie tylko szlachta, lecz również chłopi, szczególnie bogatsi i średniozamożni, których – odmiennie aniżeli we Francji – było wielu” – podsumowuje w swej ostatniej książce o przełomie gospodarczym XVI w. Topolski.
Jak kto korzystał z folwarku? Kto chce, ten przeczyta więcej w tomie IV „Dziejów Polski…”.
Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych