Jan Piński, Warszawska Gazeta, nr 38, 20-26.09.2019 r.
Już na początku 1981 r. Jerzy Urban apelował do szefa komunistycznej partii, aby podzielił się władzą z umiarkowaną opozycją, tak aby PZPR mogła zachować kontrolę nad Polską.
12 września 1989 r. minęło trzydzieści lat od zatwierdzenia przez tzw. sejm kontraktowy. (tylko jedna trzecia posłów pochodziła z wolnych wyborów) rządu premiera Tadeusza Mazowieckiego. Z tej okazji prezydent Andrzej Duda złożył kwiaty na grobie Mazowieckiego, a wieczorem upamiętnił świetlny obraz na fasadzie prezydenckiego pałacu. Było to słynne zdjęcie Mazowieckiego, który po wygranym głosowaniu pokazywał dłonią znak V – czyli zwycięstwa „Solidarności’
„Troszkę już za grubo, no ale może tak być musi” – skomentował w Internecie prof. Sławomir Cenckiewicz, dyrektor Wojskowego Biura Historycznego im. gen. broni Kazimierza Sosnkowskiego, w skład którego wchodzi m.in. Centralne Archiwum Wojskowe. Spór o rolę, jaką pełnił „pierwszy niekomunistyczny rząd po wojnie” jak nazywają go zwolennicy, z tymi, którzy uważają go za szkodliwy kompromis z tracącymi władzę komunistami, nie wygasa. Mało kto wie, że była to realizacja pomysłu Jerzego Urbana.
3 stycznia 1981 r., na 8 miesięcy przed tym, jak został rzecznikiem komunistycznego rządu, w specjalnym liście do I sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Stanisława Kani, zaproponował właśnie podzielenie się władzą z „rozsądną” opozycją. „Mam na myśli utworzenie rządu koalicyjnego z niewielką większością członków Partii – takich, których społeczeństwo mogłoby przełknąć najłatwiej – jak i również reprezentantów Kościoła i umiarkowanego nurtu Solidarności”- przekonywał Urban. Jego koncepcja została wprowadzona w życie 8 lat później. Stąd złośliwi twierdzą dziś, że jeżeli komuna upadła w 1989 r., to na cztery łapy.
Socjalizm-tak, wypaczenia-nie
Mazowiecki urodził się 18 kwietnia 1927 r. w Płocku. Był synem znanego lekarza, Bronisława (syn urodził mu się relatywnie późno, bo już miał skończone 50 lat) i Jadwigi z domu Szemplińskiej. Mazowiecki podkreślał, że przywiązanie do wiary katolickiej zawdzięcza właśnie rodzicom. Gdy jego ojciec zmarł w 1938 r., list do wdowy napisał sam arcybiskup Antoni Julian Nowowiejski: „Szczerym przejęty żalem po stracie zasłużonego dla sprawy katolickiej Męża, gorliwego wyznawcę zasad religijnych, dobroczynnego lekarza, opiekuna dzieci i matek płockich, modlę się o światłość wiekuistą dla jego duszy” – pisał duchowny. Wojnę Mazowiecki przeżył nie angażując się w konspiracje antyniemiecką. W1946 r. wstąpił do Stronnictwa Pracy, partii nawiązującej nazwą do przedwojennego centrowego ugrupowania chrześcijańskiego. Chociaż należała do niej część przedwojennych działaczy, komuniści błyskawicznie spacyfikowali to ugrupowanie. Przygoda ze SP nie trwała długo, podobnie jak rozpoczęte (i nigdy nieskończone) studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim). W1948 r. zaangażował się stowarzyszenie katolickie PAX. Była to działalność koncesjonowana przez komunistów. PAX-em twardą ręką rządził przedwojenny narodowiec Bolesław Piasecki, który w zamian za życie i wolność zobowiązał się Sowietom do lojalności wobec nich. W 1952 r. za publiczne podkreślanie własnego przywiązania do chrześcijaństwa został „zesłany” do Wrocławia. Karne zesłanie podziałało. Mazowiecki w 1953 r. we „Wrocławskim Tygodniku Katolików” którego był redaktorem naczelnym, potępił biskupa Czesława Kaczmarka, skazanego w pokazowym komunistycznym procesie. „Wpływy polityczne przychodzące z zewnątrz i wyrosła na tym wszystkim błędna postawa polityczna ks. bp. Kaczmarka, która doprowadziła go do kolizji z prawem – oto sumarycznie ujęte przyczyny działalności przestępczej oskarżonych. Doprowadziły one do czynów skierowanych przeciwko interesom własnego narodu. Doprowadziły ks. bp. Kaczmarka do działalności wrogiej wobec interesu narodowego i postępu społecznego w okresie przedwojennym, okupacyjnym i w Polsce Ludowej. (…) nie tylko bolejemy, ale i odcinamy się od błędnych poglądów ks. biskupa Kaczmarka, które doprowadziły go do akcji dywersyjnej wobec Polski Ludowej i kierowały w tej działalności jego postawą – piętnował biskupa Mazowiecki. Za ten tekst Mazowiecki przepraszał później tak samego Kaczmarka, jak i opinię publiczną.
Człowiek z plasteliny
Ten tekst zaważył na jego przyszłej politycznej karierze. Mazowiecki dał dowód, że jest „miękki” i stara się nie drażnić władzy. W kolejnych latach w swojej publicystyce i działalności publicznej próbował wiązać chrześcijańską naukę z lewicowymi poglądami. Jako redaktor miesięcznika katolickiego „Więź” (od 1958 r.) był krytykowany tak przez komunistyczną PZPR (zarzucano mu dywersję ideologiczną), jak też przez słynnego Prymasa Tysiąclecia kardynała Stefana Wyszyńskiego. Za blok artykułów w „Więzi” „Dyskusja o księżach w Polsce” w 1968 r. prymas zakazał księżom pisania tekstów do tego magazynu. W latach 1961-72 pełnił rolę koncesjonowanej opozycji katolickiej w sejmie (koło „Znak”). Później komuniści nie zgodzili się, aby dalej był posłem. W stanie wojennym był oczywiście internowany. Później zaś był jednym z bliższych doradców Lecha Wałęsy.
Problem w tym, że Mazowiecki po tym jak został premierem traktował komunistów jak partnerów, a nie przeciwników. Sprawiło to, że w Polsce, zamiast zerwania i potępienia sowieckiej przeszłości, mieliśmy do czynienia z postkomunizmem. Słynne stały się słowa Mazowieckiego z trybuny sejmowej, że „przeszłość odkreślamy grubą linią” „Gruba kreska” stała się synonimem zmowy części solidarnościowych elit z komunistami, tak żeby mogli zachować wpływy i majątki pochodzące z uwłaszczenia. Mazowiecki nie zrobił nic, aby powstrzymać niszczenie akt komunistycznej bezpieki. Nie zostali ukarani sprawcy zbrodni na opozycjonistach, nawet tak głośnych jak mordy księży Stefana Niedzielaka, Stanisława Sucho- wolca i Sylwestra Zycha, które miały na celu spacyfikowanie radykalnej antykomunistycznej opozycji. Apologeci Mazowieckiego podkreślają, że dzięki niemu w Polsce doszło do bezkrwawej transformacji. Z badań tzw. komisji Jana Rokity w pierwszy wolnym sejmie wyszło, że w wypadku śmierci 88 opozycjonistów mieliśmy bez wątpienia do czynienia z mordami komunistycznej bezpieki. Trudno nazwać taką transformację bezkrwawą. Są przecież setki innych śmierci, gdzie takich dowodów brak, ale logika każe przypuszczać, że stali za nimi funkcjonariusze bezpieki. Także polityce Mazowieckiego zawdzięczamy to, że sprawiedliwości uniknęła większość komunistycznych zbrodniarzy za powojenne mordy patriotów. Próby sądzenia ich nastąpiły dopiero ponad 10 lat od odzyskania niepodległości. Dlatego fetowanie Mazowieckiego jako ojca polskiej wolności i demokracji nie wydaje się właściwe.
„KAŁBOJE” I CZERWONOSKÓRZY
Mirosław Kokoszkiewicz, Warszawska Gazeta, nr 38, 20-26.09.2019 r.
Jak widzimy, cztery lata rządów Zjednoczonej Prawicy to stanowczo za krótki okres, aby wytępić komunistyczne złogi, które szczególnie rozpleniły się w dużych polskich miastach. Zastanówmy się, dlaczego tak jest? Może nie będzie to do końca wyczerpująca odpowiedź, ale moim zdaniem jest to w dużej mierze relikt czasów PRL
Piotr Lewandowski w swoim artykule sprzed dwóch tygodni zatytułowanym „Kałboj” Trzaskowski udowodnił, że fonetyczny, czyli zgodny z dźwiękiem oryginalnego języka oraz ściśle odpowiadający angielskiej wymowie polski zapis słowa „cowboy” nabiera zupełnie nowego znaczenia. Dodam, że znaczenia idealnie pasującego do prezydenta Warszawy w związku z awarią rurociągu i spuszczeniem do Wisły ścieków pełnych fekaliów. A przecież cowboy to tak naprawdę zwykły amerykański pasterz i poganiacz bydła. Tak sobie pomyślałem, że ten polski „kałboj” jest bardziej uniwersalny i również doskonale pasuje do lapidarnego określenia przedstawicieli pewnej bardzo ostatnio wojowniczej i chorej orientacji seksualnej. Nie będę wchodził w bliższe szczegóły i wyjaśnienia, ponieważ wiem z autopsji, że gazetę czyta się często podczas spożywania posiłku lub picia porannej kawy. Nie chciałbym, aby poprzez podanie drobiazgowego wyjaśniania, dlaczego akurat „kałboj” ktoś przerwał konsumpcję lub, co gorsza, odłożył na bok „Warszawską” Tak więc mrugnijmy do siebie na znak, że -jak mówią młodzi – kumamy, o co kaman.
Tak więc, jak można łatwo się domyślić, będzie dzisiaj również o Robercie Biedroniu z rozmywającego się ugrupowania Wiosna, a szerzej o koalicji Komitet Wyborczy Lewica, w skład którego wchodzą jeszcze komuchy z SLD, partia Razem Zandberga i kilka mniejszych, lewackich ugrupowań. Cały plan polega na tym, że cała ta czerwona i tęczowa hołota startuje jako wyborczy komitet partyjny oparty na SLD i żeby wejść do sejmu potrzebują zaledwie 5 proc głosów, a 3 proc. wystarczą, aby zdobyli z budżetu subwencję partyjną. Wyniki ostatnich sondaży pokazują nam wyraźnie, że i z jednym, i z drugim czerwoni nie będą mieli raczej kłopotu. Tak więc bardzo realnie rysuje się nam przed oczami obraz sejmu, w którym zasiądą nie tylko„kał- boje”od Biedronia, ale także skrajni lewacy od Zandberga oraz cała plejada komunistycznych trupów z PZPR, których z jakichś bliżej nieznanych nam jeszcze powodów postanowił wskrzesić Grzegorz Schetyna, obsadzając nimi listy w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Wystarczy, że wymienię takich towarzyszy i dzisiejszych europosłów jak Leszek Miller, Włodzimierz Cimoszewicz, Marek Belka i Bogusław Liberadzki. Niestety w poselskich ławach już jesienią możemy ujrzeć czerwone facjaty Joanny Senyszyn, Włodzimierza Czarzastego, Roberta Kwiatkowskiego, Marka Dyducha czy adiutanta Urbana, Andrzeja Rozenka.
Jak widzimy, cztery lata rządów Zjednoczonej Prawicy to stanowczo za krótki okres, aby wytępić komunistyczne złogi, które szczególnie rozpleniły się w dużych polskich miastach. Zastanówmy się, dlaczego tak jest? Może nie będzie to do końca wyczerpująca odpowiedź, ale moim zdaniem jest to w dużej mierze relikt czasów PRL. Przecież regułą wtedy było, że sprawdzeni w głębokim terenie towarzysze bardzo często awansowali i wraz z całymi rodzinami przenosili się z gmin i powiatów do ośrodków wojewódzkich. Najwięksi szczęśliwcy, których liczba szła co najmniej w setki, importowani byli do samej stolicy, gdzie zasilali nie tylko najwyższe władze partyjne, ale słynne branżowe przemysłowe zjednoczenia, których było wtedy w Polsce około 150. Choć większość z nich miała siedzibę w Warszawie, to przecież dziesiątki funkcjonowały w Katowicach, Szczecinie, Wrocławiu, Poznaniu, Krakowie, Gdańsku, Łodzi… To tam zasłużeni towarzysze znajdowali ciche przystanie i nawet jeżeli ich kariera nie toczyła się dalej po ich myśli, pozostawali tam z rodzinami, wydając na świat kolejne antypolskie pokolenia, często już z innymi nazwiskami, co uniemożliwia nam dzisiaj identyfikację tej czerwonej hordy. Często dziwię się, jak młodzi ludzie mogą zasilać szeregi legalnie przecież działającej od 2002 roku Komunistycznej Partii Polski? Idę o zakład, że gros tego młodego lewackiego narybku w dużych miastach to potomkowie tych „zasłużonych w terenie “towarzyszy-półanalfabetów awansowanych na zasadzie „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”.
A wracając na koniec do „kałboja” Biedronia, to naprawdę ciężko mi jest zrozumieć, jak ktokolwiek może głosować na tego politycznego oszusta, który przy pomocy publicznie wygłaszanych kłamstw uwił sobie gniazdko w Brukseli i dzisiaj śmieje się bezczelnie w twarz tym, którzy mu uwierzyli, że zrzeknie się mandatu europosła i wystartuje w wyborach parlamentarnych. Jak można nie dostrzegać, że jest on zwykłym politycznym słupem, za pomocą którego Niemcy i Soros postanowili znowu zamieszać w polskiej polityce?
Opracował: Leon Baranowski, Buenos Aires – Argentyna