Z Anną Malinowską, dziennikarką i pisarką rozmawia Tomasz Zbigniew Zapert, DoRzeczy, nr 25, 15-21.06.2020 r.
TOMASZ ZBIGNIEW ZAPERT: Dlaczego Salomon Morel nie stanął przed sądem?
ANNA MALINOWSKA Ponieważ uciekł do Izraela. A ten kraj nie przewiduje ekstradycji swoich obywateli. W dokumentach ze śledztwa w sprawie obozu Zgoda jest obfita korespondencja między polską stroną, domagającą się ekstradycji Morela, i izraelską, która jej odmawia. Powoływano się głównie na to, że „wyemigrował” on z Polski w 1993 r. i uzyskał obywatelstwo izraelskie. I był osobą w podeszłym już wieku, schorowaną, która przeżyła Holokaust.
Zanim został katem, był ofiarą?
Podczas okupacji niemieckiej w swojej rodzinnej wiosce Garbowie na Lubelszczyźnie musiał się ukrywać wraz z bliskimi. Jak wiele innych żydowskich rodzin. 21 grudnia 1942 r. we wsi doszło do egzekucji. Rozstrzelani zostali rodzice Salomona, jego brat i bratowa. Z całej rodziny przeżyli jedynie on i jeden z braci, Izaak. 23-letni wówczas Salomon chronił się w stodołach, oborach, chlewikach. Miał szczęście, bo kilku miejscowych mu pomogło. Dość łatwo można sobie wyobrazić, co wówczas czuł. Dookoła Niemcy polowali na Żydów, niedługo później dygnitarze III Rzeszy podejmą decyzję „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Morel czuł się jak zaszczute zwierzę. Z kłębowiskiem własnych myśli i przeżyć. Czy człowiek, któremu zastrzelono rodzinę, jest ofiarą? Oczywiście, nie mam co do tego wątpliwości. Nie mam ich również co do tego, że bycie ofiarą nie jest tożsame z dożywotnim usprawiedliwieniem. Zwłaszcza że pisząc o życiu Morela, zrozumiałam, że w jego przypadku okupacyjne doświadczenia niewiele tłumaczą. Mogą być jedynie furtką, ujściem. Niczym więcej.
Początek i koniec kariery w Polsce Ludowej zapewnił mu zwierzchnik z partyzantki?
Morel trafił do partyzantki Armii Ludowej. W lesie znalazł się w samym epicentrum wydarzeń, wśród ludzi, którzy chwilę później będą budować Polskę Ludową. Siłą rozpędu jego oddział już latem 1944 r. znalazł się w Lublinie. Morel i reszta bardzo szybko dostawali pracę w Milicji Obywatelskiej lub w Urzędzie Bezpieczeństwa. Czują się pewnie. Ważne stanowiska i urzędy pełnią ich dowódcy z lasu. Pierwszym miejscem pracy Salomona w listopadzie 1944 r. stał się Zamek w Lublinie. Przetrzymywano w nim AK-owców, „element niepewny”. Wykonywano wyroki, panowały koszmarne warunki. Morel, szeregowy funkcjonariusz, niczym specjalnym się tam nie wyróżniał. Wręcz przeciwnie. Naczelnik tamtego więzienia złożył nawet wniosek o jego zwolnienie. Ponieważ nie wykonywał sumiennie swoich obowiązków, nie szanował regulaminu i zachowywał się arogancko. Podobne zarzuty naczelnik postawił jeszcze kilku innym strażnikom. Władza jednak zamiast ich wyrzucić, przerzuciła ich do pracy w innych więzieniach. Morel na chwilę trafił do Tarnobrzega, by już w lutym 1945 r. wyjechać na Śląsk. I awansować, bo mianowano go komendantem obozu Zgoda.
Z mizerną edukacją, bez żadnych kwalifikacji. Chłopak z lubelskiej wioski stał się ważną górnośląską personą. Czy ktoś bezpośrednio zapewnił mu taką karierę? Dokumenty na ten temat milczą. Nowa władza miała problemy z kadrami. Brakowało ludzi. Trzeba też pamiętać o specyfice Górnego Śląska. Ślązakom komuniści niespecjalnie się podobali. Przykładowo trzon milicyjnych śląskich kadr tworzyli ludzie z Zagłębia. Dopiero pod koniec 1945 r. w milicji pojawi się większa grupa Ślązaków. Trudno powiedzieć, czy ktoś Morela na stanowisko komendanta szczególnie rekomendował. W aktach Morela znajduje się pisemne zaświadczenie Mieczysława Moczara, który pisze, że Morel służył w oddziałach partyzanckich na terenach Lubelszczyzny i brał czynny udział w akcjach bojowych z Niemcami. Jednak jest datowane na rok 1947.
Podaje pani liczne przykłady sadyzmu tego – że przytoczę określenie jednej z jego ofiar – demona zła…
Trudno, pisząc o Morelu i Zgodzie, ich uniknąć. Wszystkie oparte są na zeznaniach świadków. O tym, co tam się działo, mówili byli więźniowie.
Na zawodowym szlaku najważniejszymi przystankami stały się dlań Świętochłowice i Jaworzno?
Do obozu w Świętochłowicach trafiali często Bogu ducha winni Ślązacy. Dla nowej władzy „element niepewny”, bo podpisali volkslistę. A trzeba pamiętać, że volkslista czym innym była na Górnym Śląsku, wcielonym do III Rzeszy, a czym innym w Generalnym Gubernatorstwie. Niemcy traktowali Ślązaków jako pełnoprawnych obywateli III Rzeszy. Najpierw Ślązacy mieli podpisać tzw. palcówkę. Namawiał do niej bp Stanisław Adamski, uważając, że będzie to doskonały kamuflaż, który pomoże przetrwać czas okupacji. Że bez tego doszłoby do wysiedlenia ze śląskiej ziemi uświadomionych i dobrych Polaków. Później jednak z „palcówki” zrezygnowano. I wówczas już sami Niemcy decydowali o wpisywaniu na volkslistę i zaszeregowaniu do odpowiedniej grupy. Wszystko działo się za plecami samych zainteresowanych. Na Śląsku więc volkslisty w żaden sposób nie można utożsamiać ze zdradą państwa polskiego. Do Jaworzna z kolei trafiali młodzi „przestępcy”. Zdecydowana ich większość za przynależność do powojennych antykomunistycznych grup konspiracyjnych. To rzeczywiście były ważne miejsca w zawodowej działalności Morela. Bo i w jednym, i drugim przypadku zostało w III RP wszczęte śledztwo, co spowodowało ucieczkę Morela z Polski. Ale ważnym przystankiem w jego życiu były też Katowice. Tu wraz z rodziną mieszkał najdłużej. Tu też zmienił się w mieszczucha umawiającego się na brydża z sąsiadami. Ze zdobytym wyższym wykształceniem prawniczym kierował tutejszym więzieniem już w zupełnie innych realiach.
W 1956 r. więziennictwo przeszło pod zarząd Ministerstwa Sprawiedliwości. Wcześniej zajmował się nim Departament Więziennictwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Bieżące sprawy rozwiązywano za pomocą okólników i wytycznych, nadzór prokuratorski miał tylko formalny charakter, nie dbano o morale personelu. Pracownicy więzień mieli zajmować się izolacją opozycji politycznej. Przecież wówczas utrwalił się podział więźniów na pospolitych i politycznych. Dopiero po 1956 r. stopniowo odchodzono od tego modelu na rzecz resocjalizacji. Pojawią się przepisy, które precyzują, kto może być funkcjonariuszem służby więziennej, przewidują kary za naruszenie dyscypliny służbowej itp. A Morel do nakazów nowej rzeczywistości się stosuje. Po 1956 r. nie ma już żadnej skargi na jego pracę i metody.
Wdrażany w Jaworznie system wychowawczy z uporem maniaka zachwalał Kazimierz Kożniewski…
Rzeczywiście. Chociaż z biegiem lat wydaje się, że łuski powinny spaść z oczu. Trzeba pamiętać, że w Jaworznie wdrażano pedagogikę Antona Makarenki. Ten sowiecki dydaktyk uważał, że młodzi przestępcy dzięki odpowiednim działaniom wychowawczym pokochają komunizm, staną się budowniczymi „wspaniałego” ustroju, ideowcami. Zagwarantować to miały ciężka praca i pranie mózgu – pogadanki, książki, filmy, przedstawienia teatralne. Szkopuł w tym, że polscy więź-niowie w przeciwieństwie do podopiecznych Makarenki nie byli niepiśmiennymi sierotami z ulicy. Pochodzili z normalnych domów, często byli lepiej wykształceni niż personel, który się nimi zajmował.
Ten eksperyment w polskich warunkach nie miał prawa się udać! Zdecydowanej większości tych młodych chłopaków nie udało się złamać. Kożniewski nie potrafił dostrzec nie tylko absurdu tej sytuacji, lecz także koszmaru, który rozgrywał się w Jaworznie. Katorżniczej pracy, indoktrynacji ideologicznej, srogich lor, wpajania donosicielstwa. Dla niego to więzienie było „inne” niż wszystkie, bo działał w nim Dom Kultury, a w oknach brakowało krat.
Dlaczego Morel przedwcześnie przeszedł w stan spoczynku?
Ponieważ nadszedł marzec 1968 r. Miał wówczas tylko 49 lat, musiał przejść na emeryturę z racji żydowskiego pochodzenia. Rozgoryczony zaszył się w domu. Wydaje mi się, że szczególnie bolało go to, iż za wszystkim, co się działo, stali jego ludzie z partyzantki. Gdzie w marcu 1968 r. podziało się braterstwo broni? Jednak co znamienne, Morel wówczas nie opuścił kraju. Został w Katowicach. Do końca życia powtarzał, że w pierwszej mierze czuje się Polakiem, polskim patriotą nawet! Pisał o tym w swoich ostatnich listach, które wysyłał z Izraela do przyjaciół w Garbowie.
Żywot animowanego emeryta przerwała wizyta dziennikarza z USA czy list otwarty?
Zaczęło się od wizyty Grażyny Kuźnik, dziennikarki, która pracowała wówczas w lokalnym tygodniku „Tak i Nie”. Zainteresowała się obozem w Jaworznie, poznała byłych więźniów, docierała do byłych strażników. I trafiła do mieszkania Morela. Chociaż bezpardonowo ją wyrzucił, opublikowała teksty informujące o jego przeszłości. Niebawem o swoich zmarłych krewnych ze Zgody zaczęli się upominać Ślązacy. Zaczęto wysyłać pierwsze oficjalne listy. W końcu było już po 1989 r. Bogdan Pyka, były więzień z Jaworzna, napisał list otwarty, zamieszczony przez „Dziennik Zachodni”. No i w końcu przyjechał John Sack, amerykański dziennikarz. Drążył, pytał, dociskał i bomba eksplodowała. Tematu nie dało się już wyciszyć.
Śledztwo tak się ślimaczyło, że zdołał zbiec…
Dzisiaj, z perspektywy czasu oglądając zgromadzone w śledztwie dokumenty, można mieć wątpliwości co do sposobu jego prowadzenia. Sądzę, że ta sprawa przerosła ówczesnych śledczych: Wielu ich działań nie potrafię zrozumieć. Częściej niż Morela, gdy był jeszcze w Polsce, przesłuchiwano Wacława Łochockiego, któremu w Zgodzie podlegały sprawy administracyjne. Zupełnie nie wiem dlaczego, bo to nic nowego do śledztwa nie wnosiło. Śledczy, którzy prowadzili postępowanie, zmieniali się dość często. Świadkowie w swoich zeznaniach czasem podają ważne informacje, które nie są weryfikowane i pogłębiane.
Opracował: Jarosław Praclewski Solidarność RI, numer legitymacji 8617, działacz Antykomunistyczny