Paweł Zyzak, Obywatelska, nr 223, 17-30.07.2020 r.
Sąd Najwyższy USA zadał urzędującemu prezydentowi ranę, które zapewne wpłynie nie tylko na jego karierę polityczną, ale również na wizerunek „successful businessman” i uosobienia „amerykańskiego snu”, który budował przez dekady. Sąd Najwyższy otworzył przed amerykańskimi śledczymi, a zapewne także, w dalszej perspektywie, przed opinią publiczną, ścieżkę do poznania majątku Donalda Trumpa. Majątku owianego legendami: nikt go nie widział, ale mówi się, że jest wielki. Na legendzie tej urzędujący prezydent zbudował swą markę, ta z kolei umożliwiała mu w latach 2000. pozyskiwanie bajecznych pieniędzy w ramach projektów realizowanych na całym świecie. Markę, dzięki której nowojorski deweloper osiągnął równie bajeczny sukces polityczny.
Wprawdzie główny prawnik Trumpa, Jay Sekułów, ogłosił sądowe zwycięstwo, jego klient wpadł w tweeterowy szał. Sekułów najpewniej nie zaglądał nigdy do PIT-ów i CIT-ów Trumpa. Nawet jeśli je jakimś sposobem poznał, rozdźwięk ten zdaje się potwierdzać tezę, że Trump uważa udostępnienie swej historii majątkowej prokuraturze na Manhattanie, za egzystencjalne zagrożenie.
Sąd Najwyższy USA, odpowiednik naszego Sądu Konstytucyjnego, postanowił, iż jako prezydent USA nie znajduje się on w sytuacji uprzywilejowanej względem szeregu, nieciekawego obywatela USA (głosowanie: 7-2). Odesłał sprawę do sądu niżej instancji, by ten ostatecznie postanowił, czy żądania prokuratury są prawnie i rzeczowo uzasadnione. Oznacza to, że śledczy najpewniej otrzymają dostęp do materiałów strzeżonych w amerykańskim „fiskusie” przez Steve’a Mnuchina, zaufanego człowieka prezydenta, a tym samym poznają szersze tło działalności gospodarczej Trump Organization. Wyborca amerykański dowie się być może kiedyś, może nawet w najbliższej czterolatce, czy prezydent płacił czy nie płacił podatków, czy – jak zapewniał – był szczodrym filantropem, ale przede wszystkim: skąd czerpał dochody i z kim robił interesy.
Prezydent oskarżył Sąd Najwyższy, że ten włączył się w polityczne polowanie na niego. Polowanie to nosi kiedy indziej przydomek „polowania na czarownice”. Polowanie prowadzi niezidentyfikowane dotąd przed szerszą opinią publiczną tzw. „deep state”. W ostatnim ataku tegoż „deep state” udział wzięli konserwatywni sędziowie Kavanaugh i Gorsuch, katolik i protestant, własnoręcznie nominowani przezeń do tej instytucji.
Głównym argumentem, podnoszonym przez Donalda Trumpa, ale również establishment GOP, w komunikacji z republikańskim elektoratem, tłumaczącym błędy i wypaczenia, jest obietnica zapełniania wakatów w sądach federalnych, w tym w Sądzie Najwyższym, sędziami o konserwatywnej proweniencji. Jeśli w sensie personalnym, prezydent dotrzymuje tej obietnicy – lista nowomianowanych, i zatwierdzonych przez Senat, sędziów w sądach terytorialnych, dystryktowych, apelacyjnych i specjalnych jest zaiste imponująca – Sąd Najwyższy był swoistym znakiem sztandarowym tej obietnicy.
Tymczasem przy wsparciu owych konserwatywnych sędziów, w tym jednego z wyżej wymienionych, Sąd Najwyższy utrzymał kurs, wyznaczony w 2015 r. przełomową decyzją legalizacji małżeństw jednopłciowych we wszystkich pięćdziesięciu stanach. Uznał mianowicie (głosowanie: 6-3), iż dyskryminacją ze względu na płeć jest również dyskryminacja ze względu na… orientację seksualną i tożsamość płciową. Zatem pracodawca, który zwalnia pracownika ze względu na jego preferencje erotyczne łamie Civil Rights Act podpisany przez prezydenta Lyndona Johnsona w 1964 r., który, należy wspomnieć, nic o żadnych preferencjach nie wspomina. Oprzyjmy się jednak pokusie filozoficznych rozterek na ten temat i próbom odpowiedzi na pytani: co z zakazem dyskryminacji ze względu na przekonania religijne (każda z wielkich religii przedstawia jasny i wyrazisty pogląd na płciowość), gdzie jest cienka granica między posiadaniem preferencji a obscenicznością, a ponadto, gdzie jest granica dla instytucji takich jak Sąd Najwyższy, w interpretowaniu i reinterpretowaniu materii konstytucyjnej?
Obecnie, w ogniu kampanii wyborczej i nawarstwiających się problemów wewnętrznych, każda niemalże niemiła wiadomość dla Donalda Trumpa automatycznie otrzymuje stempel „deep state”. Nawet jeśli nie jest zaszczycona prezydenckim tweedem. Macką „deep state” może się stać wszakże byt, który znajduje się poza „state”, czyli poza administracją i Kongresem. „Deep state” jest wszechobecne, przebiegłe, oczywiste, a zarazem nieuchwytne i niewidzialne.
„Deep state”, ośmielone poparciem samego prezydenta USA, zaczęło żyć własnym życiem, mutować i można rzec, wymknęło się spod kontroli. Wyszło z czeluści internetowych na ulice, na wiece, a nawet weszło do waszyngtońskiej polityki. Żeby nie być gołosłownym, zawrotną karierę zrobiła teoria pt. QAnon, wedle której śledztwo Roberta Muellera było tylko przykrywką. Ale do czego? Otóż w rzeczywistości Mueller nie szukał powiązań otoczenia Trumpa z Kremlem, ale rozbijali szajkę pedofilską powiązaną z demokratami (wyraźne zapożyczenia z innej teorii pt. Piz- zagate). Trump i Muller walczą z więc w jednym szeregu „deep state”. Trump stoi na czele wewnętrznego ruchu oporu. Porozumiewa się z wtajemniczonymi, dla zmylenia przeciwnika, systemem znaków i haseł. Dlatego najpewniej zarzuca Muel- lerowi, że jest sam skorumpowany i organizował „polowanie na czarownice”.
Uważni obserwatorzy dostrzegą na wiecach organizowanych przez sztab wyborczy Trumpa zwolenników prezydenta z gadżetami wyborczymi w dłoniach, oznakowanych terminem QAnon. To znak wtajemniczenia. Jeszcze bardziej uważni dostrzegą, że w prawyborach w Partii Republikańskiej sukcesy odnoszą emisariusze tej „prawdy”. Do owego ruchu oporu raczej nie należy FBI, które w zeszłym roku oficjalnie zaliczyło QAnon i Pizzagate do antyrządowych teorii spiskowych, wpisujących się w preferencje środowisk ekstremistycznych i mogących prowadzić do „aktów przemocy”.
Wewnątrz „deep state” znalazł się m.in. główny epidemiolog USA, Anthony Fauci, od miesięcy podejrzewany o tę przynależność przez opiniotwórcze gwiazdy Fox News oraz pro-Trumpowe media „alternatywne”. Niestety dla Fauciego znalazł się on w sytuacji posłańca przynoszącego złe wieści, co stało, i dalej stoi, w sprzeczności z optymistycznym przekazem prezydenta. Skoro jego przewidywania o skutkach niekontrolowanego rozwoju epidemii raczej się sprawdziły, lepiej dopasował się do innej kuszącej teorii, dotyczącej „szczepionki Gatesa”, czyli intrygi Big Pharma i „rządu światowego”, służącej planom depopulacji. Wszak teraz szczepionka będzie nieodzowna. Akurat teorii „koronawirusowych” jest bez liku i można w nich ugrzęznąć na dobre. Każdy znajdzie swoją ulubioną, także ci, którzy skłonni są wierzyć, że wirus nie istnieje.
Ad rem. Jeśli mowa o korzeniach pojęcia „deep state”, to, obok zresztą drugiego terminu, którym nader często posługuje się Trump – „polowanie na czarownice” – jego „konserwatyzm” jest wysoce wątpliwy. Określenie „polowanie na czarownice” spopularyzowała lewicowa prasa w latach 50., a odnosiło się ono do niesprawiedliwych, rzekomo in gremio (w domyśle wydumanych), oskarżeń o powiązania przedstawicieli elit z ruchem komunistycznym i Sowietami. Hasło „deep state” zostało wynalezione i spopularyzowanego przez ikony uniwersyteckiej „nowej lewicy” w latach 60. Środowiska mocno spenetrowanego przez pro-sowieckie sympatie i – wynalezione w laboratoriach KGB – narracje, a nierzadko kremlowską agenturę, zrodzonego na kanwie nastrojów antywojennych i antyestablishmentowych. Hasłem „deep state” celowano przede wszystkim w administracje republikanów, Nixona, Forda i Reagana. Służyło dyskredytacji amerykańskiego systemu prawa, służb specjalnych, systemu politycznego, armii oraz właśnie tradycyjnych środków masowego przekazu, jakkolwiek byśmy krytycznie na nie patrzyli, działających naturalnie w zmowie. Głównym popularyzatorem „deep State” w czasach nam współczesnych było Hollywood, a posmakować go możemy w filmach Olivera Stone’a.
Gdzieś w tle majaczy klamra, która spina nam lata 60. z obecnymi, czasy Johnsona i czasy Trumpa. Biografowie są zgodni, że Lyndon Johnson miał zasłużoną opinię brutala. Wyssał z teksańskiej sceny politycznej to co najgorsze. W polityce zatem nie brał jeńców. Był mściwy i bezwzględny. Obrażał swych oponentów, ale i swych współpracowników. Nie oszczędzał nawet kobiet. Znany był z apodyktyczności, miał olbrzymie ego i „cienką skórę”. Trump, zdążyliśmy zauważyć, do emisariuszy pokoju również nie należy, ale poszedł o krok dalej. W odróżnieniu od Johnsona, i każdego innego prezydenta, zerwał zasłonę, która oddzielała tzw. kuchnię polityczną od debaty publicznej.
Ale to przede wszystkim tło wydarzeń społeczno-politycznych wydaje się rysować wspomnianą klamrę. W poprzedniej analizie wzięliśmy pod uwagę scenariusz rezygnacji Donalda Trumpa z udziału w tegorocznych wyborach prezydenckich. Przywołaliśmy przykład Richard Nixona, który ugiął się w ogniu afery Watergate pod naciskiem kongresowych republikanów. Trump i Nixon reprezentowali ten sam obóz polityczny. Stąd naturalna skłonność do ich zestawiania. Niektórzy powiedzą, że w otoczeniu Trumpa unosi się duch nixonizmu. Dla jednych wyraża go niegasnąca wola odprężenia z Moskwą, dla tych samych lub innych Henry Kissinger, jako doradca udzielający się, jak za dawnych lat, na Kremlu i w Białym Domu jednocześnie, dla innych Roger Stone, z wytatuowaną na plecach twarzą Nixona… Kto to jest Stone? Współpracownik i strateg polityczny Trumpa, którego prezydent w ostatnich dniach de facto ułaskawił, spłacając osobisty dług wdzięczności za wprowadzanie w błąd śledczych i kongresmenów w sprawie powiązań sztabu Trumpa z Kremlem. Stone był łącznikiem pomiędzy sztabem a Wikileaks, za którym naturalnie stało GRU. Trump oświadczył, że skazany za siedem przestępstw Stone, jest ofiarą „polowania na czarownice”, a poza tym, łagodzi jego wyrok w trosce o jego zdrowie za kratami, gdzie, jak wiadomo, szaleje koronawirus…
Posunięcia tego typu zaliczylibyśmy raczej to kategorii: metody i styl rządzenia. Przy czym, gdyby zestawić Watergate z Rusiiagate, Trump wykazał się większą wyobraźnią i śmiałością aniżeli Nixon… Jeśli idzie o wyrażane poglądy, Trump nie przypomina ani Nixona, ani żadnego republikańskiego prezydenta. Żaden nie był posądzany, ani o prorosyjskość, ani o sprzyjanie rasowej supremacji białych. Nawet przez lewicowe media. Lincoln Project, inicjatywa republikańskich „anty-Trumpowców”, wyszedł z pewną interesującą propozycją i zestawił poglądy, a nawet wypowiedzi Trumpa z wypowiedziami wieloletniego polityka Partii Demokratycznej, gubernatora Alabamy, zdeklarowanego segregacjonisty, George’a Wallace’a. Wrażenie zaiste piorunujące. Amerykański polityk z obszaru dawnych dixiecrats, jako porównanie, to na pewno ciekawy trop. Wallace miał zasadniczy wpływ na rezultat wyborów prezydenckich w 1968 r., a dla zrozumienia epoki lat 60. w USA, to postać pierwszoplanowa.
Lyndon Johnson jest okazuje się pomocny przy poszukiwaniu zbliżonego kontekstu społeczno-politycznego. Bo to właśnie ów kontekst przede wszystkim doprowadził do jego rezygnacji z walki o reelekcję. Właśnie. Nixon zrezygnował w czasie kadencji, Johnson poinformował opinię publiczną, w dość szokującym przemówieniu, iż nie będzie ubiegał się o urząd prezydencki w 1968 r.
Johnson, jak wiadomo, zaangażował USA w wojnę z Wietnamem Północnym. W wojnę, w której Ameryka ugrzęzła, przez co coraz bardziej niepopularną. Wiemy też, że zakończył ją Nixon, wycofując wojska z Indochin. Co to ma wspólnego z Trumpem? Obecny prezydent USA ogłosił się „prezydentem czasów wojny”, oczywiście wojny z epidemią Covid-19. Jak wygląda sytuacja na froncie, wiemy. Jeśli przyjąć tę paralelę, a za wojska uznać służbę medyczną i instytucje federalne, za mundury i hełmy testy i maseczki…Sam „dowódca” stara się raczej eksploatować inne fronty, polityczne i ideologiczne, otwierając nowe, np. ostatnio otwarty front wojny podjazdowej z głównym epidemiologiem kraju…
W latach 60. na ulicach skandowano „LBJ, LBJ, how many kids have you killed today?”. Dziś obarcza się winą Trumpa za śmierć już ponad 130 tysięcy ofiar pandemii, głównie ludzi starszych (w czasie wojny w Wietnamie zginęło ok. 47 tys. Amerykanów). No właśnie, ulica. Johnson zmagał się protestami rasowymi. Prócz hasał wzywających do zerwania z segregacjonizmem rasowym, protesty stały się również nośnikiem radykalizmu lewicowego. Nałożyły się na kontrkulturową falę, jaka przetaczała się naówczas przez cały Zachód. Śmierć czarnoskórego mieszkańca aglomeracji Minneapolis, w tym roku, spowodowała protesty na znacznie większą nawet skalę. Te się prędko zradykalizowały, zaś ulice amerykańskich miast mogły doświadczyć po raz pierwszy od dekad zjawiska grabieży, ale i komun.
Podobieństw kontekstualnych znaleźlibyśmy znacznie więcej, mniej lub bardziej adekwatnych. Pamiętać powinniśmy, że są to czysto teoretyczne rozważania, choć pomocne w wykrywaniu długofalowych trendów i powtarzalnych zjawisk. Nawet mapa wyborcza wydaje się w czasach Trumpa zmieniać swe oblicze. Sondaże wyborcze w Teksasie, gdzie Biden prowadzi z Trumpem 5 proc, zdają się bardziej przypominać lata 60., gdy Teksas jeszcze był demokratyczny, niż potwierdzać utarte myślowe tory.
Wiele, i jeszcze więcej, wydaje się wskazywać, że z dziejowego punktu widzenia, rok 2020 będzie rokiem przełomowym. Nie tylko dla Ameryki.
Opracował: Leon Baranowski, Buenos Aires – Argentyna