Piotr Lewandowski, Warszawska gazeta, nr 31, 31.07-6.08.2020 r.
Czy PiS jest w stanie otworzyć się na kogokolwiek spoza wąskiego grona topornych, partyjnych politruków, czy też uzna, że skoro udało się sześć razy z rzędu, to uda się też po raz siódmy i ósmy? Od tego, w jaki sposób partia rządząca odpowie sobie na te pytania (a przede wszystkim – czy w ogóle sobie je zada), będzie w znacznej mierze zależeć kwestia przyszłej wygranej bądź porażki.
I. Wtopy na nowe otwarcie
Nie minęły dwa tygodnie od zwycięskich wyborów prezydenckich, a PiS już zdążył zaliczyć dwie poważne wizerunkowe wpadki.
Pierwsza to utrącenie kandydatury ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego do komisji ds. pedofilii. Coś nieprawdopodobnego: oto kapłan, który całą swą biografią i publiczną działalnością dawał rękojmię bezkompromisowości w zwalczaniu patologii, który wielokrotnie dowiódł, jak obca jest mu przeżerająca Kościół korporacyjna mentalność, który nie wahał się dawać świadectwa prawdzie bez względu na nękające go naciski i szykany – i okazuje się, że ktoś taki nie zasłużył na powołanie do ciała mającego wyjaśniać jedną z najboleśniejszych zadr w polskim Kościele i nie tylko. Wszystko w imię dość obrzydliwej gry interesów. Z jednej strony były naciski na samego księdza Isakowicza-Zaleskiego, by wycofał swą kandydaturę, z drugiej na PiS naciskał Episkopat, grożąc kryzysem „sojuszu tronu z ołtarzem” z trzeciej wreszcie – niepokornego (w najlepszym rozumieniu tego słowa) księdza zgłosił opozycyjny klub Koalicji Polskiej (PSL plus kukizowcy). Mamy zatem zapętlenie najgorszych cech PiS z dotychczasowych rządów – kunktatorstwa i małostkowego, partyjnego sekciarstwa. Niewykluczone również, że mogły tu zagrać stare urazy – ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski pozostaje jedną z „twarzy” polskiej pamięci o kresowym ludobójstwie, która bezkrytycznie proukraińskim sierotom po Giedroyciu jest wybitnie nie na rękę. Wyrazy uznania należą się tu tym posłom Zjednoczonej Prawicy, którzy ośmielili się wyłamać i jednak zagłosowali za księdzem Tadeuszem.
Druga wtopa to historia z Jackiem Kurskim. Nie, nie chodzi mi o oskarżenia wysuwane przez „Wyborczą” wobec jego syna, zresztą z ewidentną intencją zaszkodzenia ojcu. To jest sprawa dla wymiaru sprawiedliwości. Chodzi mi o skandaliczną sprawę podwójnego kościelnego unieważnienia małżeństwa -zarówno Jacka Kurskiego (po23 latach związku, z którego jest trójka dzieci), jak i jego drugiej małżonki. Nie wtrącałbym się do tego, gdyby nie ostentacyjna pompa powtórnego ożenku w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. Kurski sam zrobił z tego ślubu sprawę publiczną- medialny show w celebryckim stylu – a pojawienie się na nim pisowskiej wierchuszki z Jarosławem Kaczyńskim, marszałkiem Terleckim, Mariuszem Błaszczakiem i Adamem Glapińskim dopełnia obrazu żenady. Jeżeli to nie było publiczne zgorszenie – i to z udziałem przedstawicieli partii pragnącej uchodzić za ostoję tradycyjnych wartości – to nie wiem, co jeszcze musiałoby się wydarzyć. Na domiar złego, zaraz potem (jak rozumiem, w charakterze prezentu ślubnego) przywrócono „Kurę” na stanowisko p.o. prezesa TVP, co oznacza, że w mediach publicznych nic się nie zmieni i nadal będą tubą ciosanej siekierą propagandy.
Oba te przypadki same w sobie nie będą miały zapewne przełożenia na wynik wyborów, do których zostało ponad trzy lata, ale stanowią nader niepokojący sygnał co do stylu sprawowania rządów. Doprawdy, nie tak wyobrażałem sobie otwarcie nowego rozdziału. Poczucie wszechwładzy naznaczone aroganckim samozadowoleniem nie jest dobrą wróżbą na przyszłość, bo jeżeli tego rodzaju wpadki zaczną się mnożyć, to po przekroczeniu pewnej masy krytycznej cierpliwość wyborców może się wyczerpać.
II. Internet, głupcze!
Skoro już wspomniałem o Kurskim: od lat zachodzę w głowę, skąd bierze się twarde poparcie Jarosława Kaczyńskiego dla tego cynicznego karierowicza. Czy lider obozu rządzącego naprawdę wierzy w sprawczą moc przekazu serwowanego z Woronicza? Nie widzi, że jest to co najwyżej przekonywanie już przekonanych, kierowane jedynie do najtwardszego elektoratu PiS i odrzucające wszystkich pozostałych? A może w przeświadczeniu o skuteczności TVP utwierdza go jazgot opozycji winiącej za porażki właśnie „pisowskie media”? Czy nie daje Kaczyńskiemu do myślenia np. lecąca na łeb sprzedaż zespawanych z PiS „na sztywno” tygodników opinii, utrzymujących się na powierzchni już praktycznie tylko dzięki kroplówkom ze spółek Skarbu Państwa? A przecież podają one niemal to samo, co „kurska” telewizja. Propaganda, by była skuteczna, musi zachowywać minimum wiarygodności, to przecież elementarz. Nie bez przyczyny obóz prezydencki wyraźnie zdystansował się od TVP i jej starego-nowego prezesa, słusznie uznając, że z takiego „wsparcia” więcej jest szkody niż pożytku. W efekcie te wybory wygrał niemal samotnie Andrzej Duda dzięki swemu osobistemu wysiłkowi (z pomocą na ostatniej prostej premiera Morawieckiego) oraz patriotyczni wyborcy, którzy – jak wspomniałem niedawno – okazali się mądrzejsi niż popierana przez nich partia.
Kolejna rzecz: w 2015 r. PiS nie potrzebował swojego „anty- -TVN-u” by wygrać. Postawiono wówczas na Internet, w tym na media społecznościowe – i to się opłaciło. Było to zasługą nie tylko sztabu w ścisłym znaczeniu, lecz również ogromnego pospolitego ruszenia blogerów, twitterowiczów, słowem społecznych liderów opinii, wiarygodnych dla odbiorców dzięki wypracowanemu w poprzednich latach kapitałowi zaufania. Platforma odwrotnie – dufna w potęgę stojących po jej stronie mediów tradycyjnych wraz z dyżurnymi „autorytetami” zbyt późno dostrzegła znaczenie sieci, czego wyrazem były rozpaczliwe słowa Ewy Kopacz o konieczności zatrudnienia „100 hejterów”. Jeżeli spojrzymy na lata późniejsze, w których PiS postanowił pójść medialną drogą PO, to można odnieść wrażenie, że jego liderzy tak naprawdę do końca nie uświadomili sobie, czemu zawdzięczają ówczesną wygraną.
Charakterystyczne, że na podziękowania wobec internautów zdobyła się wtedy chyba tylko Marta Kaczyńska, a więc osoba o pokolenie młodsza od pisowskich decydentów.
Powyższe ma kluczowe znaczenie w kontekście odzyskania sympatii młodego pokolenia, które dziwnym trafem w ciągu minionych pięciu lat zostało w znacznej mierze roztrwonione. Mam wiadomość dla pisowskiej wierchuszki: młodzi ludzie nie oglądają TVP. Generalnie zresztą coraz rzadziej oglądają telewizję. Podobnie coraz rzadziej sięgają po drukowaną prasę. Chcecie przyciągnąć na powrót do siebie młodych, to bądźcie widoczni w ich laptopach i smartfonach. Ale uprzedzam – jeżeli ma to oznaczać jedynie mechaniczne przeniesienie na nowe nośniki tego, co obecnie serwujecie w swych wiodących ośrodkach propagandowych, zostaniecie odrzuceni i wyśmiani.
III. Repolonizacja – tak, ale jaka i po co?
W tym miejscu dochodzimy do kwestii repolonizacji mediów. Zastanawiam się mianowicie, po co ona PiS-owi.
Oczywiście wiem, że nie można dłużej tolerować stanu, w którym sterowane zza granicy ośrodki jawnie ingerują w wewnętrzne sprawy Polski, urabiając opinię publiczną. Tym bardziej w dobie wojen informacyjnych medialna suwerenność nabiera kluczowego znaczenia. To wszystko jest jasne i powtarzane od lat. Tylko co dalej? Czy PiS ma jakiś pomysł na to, co zrobić z tymi wszystkimi „odzyskanymi” mediami – zakładając optymistycznie, że jakaś forma repolonizacji w ogóle się powiedzie? Odda „Newsweeka” albo „Fakt” swoim żołnierzom od Kurskiego, Sakiewicza czy braci Karnowskich, niewolniczo przyssanych do partyjnego cyca i uprawiających tak naprawdę „teatr jednego widza”, bo od tego zależą kolejne zastrzyki gotówki? Życzę powodzenia. Ach, zapomniałbym: TVN-u z pewnością nie pozwoli tknąć palcem nasz wielki brat zza oceanu. Niezależnie, czy ambasadorem będzie Georgette Mosbacher, czy ktokolwiek inny.
Idąc dalej, czy jest jakikolwiek pomysł na zdyscyplinowanie gigantów pokroju Google i Facebooka, uprawiających ordynarną cenzurę i nawet niepłacących w Polsce podatków? Ktoś? Coś? Wreszcie: czy PiS jest w stanie otworzyć się na kogokolwiek spoza wąskiego grona topornych, partyjnych politruków, czy też uzna, że skoro udało się sześć razy z rzędu, to uda się też po raz siódmy i ósmy? Od tego, w jaki sposób partia rządząca odpowie sobie na te pytania (a przede wszystkim – czy w ogóle sobie je zada), będzie w znacznej mierze zależeć kwestia przyszłej wygranej bądź porażki.
Opracował: Leon Baranowski, Buenos Aires – Argentyna