Aldona Zaorska, Warszawska Gazeta, nr 33, 14-20.08.2020 r.
Kiedy już Polacy oswoili się z koronawirusem i zaczęli rozważać, czy właściwa nie była szwedzka droga oparta o zalecenia, a nie nakazy i zakazy, ministerstwo po zwiększeniu liczby testów zaczęło alarmować o „wzroście zachorowań”. Ten rzekomy wzrost nastąpił jednak tam, gdzie masowo zastosowano testy.
W Polsce sytuacja z koronawirusem także wygląda dość dziwnie – w czasie kampanii wyborczej kwestia zagrożenia ucichła, a wiece wyborcze odbywały się pełną parą i nikt nie zawracał sobie głowy maseczkami. Dziwnym trafem w czasie kampanii wyborczej na żadnym spotkaniu nie pojawiło się ognisko koronawirusa. Ten wybuchł z całą siłą już po wyborach, a ministerstwo zdrowia, które zapewniało o wypłaszczeniu krzywej zachorowań, poinformowało o ich wzroście i wymyśliło sobie, że winne są… wesela. One pierwsze padły ofiarą „cięć” ale nie tylko – ministerstwo zdrowia zaostrzyło restrykcje epidemiologiczne i wydzieliło powiaty „czerwone”, „żółte” i „zielone”. W tych „czerwonych” wprowadzony został obowiązek maseczkowy w każdym miejscu publicznym, zamknięto siłownie, kina, parki oraz sanatoria, zaś wesela i inne uroczystości ograniczono do 50 osób. Logiki w tym za grosz, bo przecież państwo młodzi mogą przed weselem pojeździć na siłownię do sąsiedniego powiatu czy województwa, który akurat jest w strefie „zielonej” po weselu odwiedzić babcię, której nie wolno im zaprosić, udać się nad morze, poleżeć na zatłoczonej plaży, wpaść na któryś z koncertów TVP, a wróciwszy pokazać babci zdjęcia z tych wszystkich miejsc.
Wiceminister zdrowia Janusz Cieszyński początkowo informował, że od 1 września zwolnienie z nakazu zakrywania nosa i ust będzie możliwe wyłącznie wtedy, gdy dana osoba okaże zaświadczenie o przeciwwskazaniach medycznych. Nakaz jednak przyspieszono i wydano już rozporządzenie Rady Ministrów w sprawie ustanowienia określonych ograniczeń, nakazów i zakazów w związku z wystąpieniem stanu epidemii. Weszło w życie od razu. Od tej pory z zakrywania nosa i ust maską lub przyłbicą zwolnione są tylko osoby z całościowymi zaburzeniami rozwoju, zaburzeniami psychicznymi, niepełnosprawnością intelektualną w stopniu umiarkowanym, znacznym albo głębokim, a także mające trudności w samodzielnym zakryciu lub odkryciu ust lub nosa.
Rzecz w tym, że takie ograniczenie obejmujące wszystkich obywateli może wprowadzić tylko ustawa, a nie rozporządzenie.
No, ale rząd nie będzie sobie takimi drobiazgami głowy zawracał. Tym bardziej, że zadyma rozpętana przez chuliganerię i obrońców bandziora LGBT skutecznie odwróciła uwagę społeczeństwa od tego ograniczenia jego wolności. Jeszcze niedawno premier zapewniał, że nie ma powodów do obaw, a prezydent Andrzej Duda stwierdzał, że maseczki nie każdy lubi nosić.
Tymczasem co przytomniejsi publicyści zwracają uwagę, że wzrost zachorowań i śmiertelności powinien nastąpić w czasie kampanii wyborczej, czy kiedy Polacy masowo ruszyli na urlopy, tymczasem nic takiego nie miało miejsca. Zwracają także uwagę na zawodność testów na koronawirusa, jak również na to, że śmiertelność w okresie „pandemii” nie odbiega znacząco od normalnej śmiertelności tak w Polsce, jak i na całym świecie.
Manipulacja zakażeniami
Na początku „pandemii”, kiedy cała Polska została zamknięta, a wszyscy karnie siedzieli w domach, rząd ekscytował się skutecznością tej metody podkreślając, że dziennie wykrywano w Polsce dużo mniej zakażeń niż w innych krajach Europy. Istotnie, w marcu wykonywano od tysiąca (na początku miesiąca) do 5 tys. testów (pod koniec miesiąca) dziennie. Średnio od 4 do nieco ponad 5 proc. tych testów było pozytywnych, tj. wykazywało zakażenia. Liczbowo było to kilkadziesiąt osób, dużo mniej zakażeń niż na Zachodzie. Co prawda część komentatorów podnosiła, że niski wskaźnik zachorowań to efekt małej liczby testów, a większość i tak przechodzi koronawirusa bezobjawowo, ale nikt w rządzie ani w jego mediach tym się nie przejmował.
Przeszła kampania wyborcza, przyszło lato i liczba testów wzrosła. Tylko na początku sierpnia dziennie wykonywano od 25 do 33 tys. testów. Nadal stwierdzano od 2 do nieco ponad 5 proc. zakażeń, ale liczbowo wychodziło znacznie więcej – już nie 50 zakażeń dziennie, a ponad 700. Z powyższego wynika jednaj jasno, że cały czas koronowirusem zakaża się ok. 3 proc. populacji, zatem mniej więcej tyle, co w przypadku zwykłego wirusa grypy. To jednak nie koniec.
Założone na początku „pandemii” jednoimienne szpitale stoją puste. Respiratory faktycznie są nieużywane. Po co więc to wszystko? Złośliwi mówią, że wszystko dzięki temu, że Polacy mają poważnie utrudniony dostęp do służby zdrowia i do szpitali i że najbardziej przegrani na pandemii na razie w Polsce są właściciele zakładów pogrzebowych.
Manipulacja maseczkami
Kiedy „pandemia” zaczęła zataczać coraz szersze kręgi, Polacy zaczęli gromadzić zapasy papieru toaletowego (nie wiedzieć czemu na całym świecie zniknął ze sklepowych półek jako pierwszy towar) czy spirytusu, ale także zapasy maseczek, które błyskawicznie zniknęły z aptek i hurtowni. W tym samym czasie eksperci, lekarze oraz przedstawiciele ministerstwa zdrowia zgodnym chórem twierdzili, że noszenie maseczek nie tylko nie chroni przed koronawirusem, ale jest wręcz szkodliwe. Maseczki mieli nosić tylko chorzy na COVID-19, zakażeni lub osoby mające z nimi kontakt. Minister Zdrowia Łukasz Szumowski twierdził, że maseczki nie chronią przed zakażeniem koronawirusem i nie zabezpieczają przed zachorowaniem na COVID-19.
– Nie wiem, po co niektórzy je noszą – mówił publicznie. Potem jednak Ministerstwo zmieniło zdanie o 180 stopni, motywując to wejściem w „nową fazę pandemii” chociaż złośliwi mówili, że chodziło wyłącznie o to, że odpowiedni „szwagier” zdołał już sprowadzić do Polski wystarczająco dużo maseczek, żeby się na nich dorobić.
Nakaz noszenia maseczek w miejscach publicznych (także na ulicach czy w parkach) wszedł w życie 16 kwietnia. Czy coś zmienił? Sprawił, że spadła liczba zakażeń? Bynajmniej. Jeśli w marcu, kiedy wszystkich zamknięto w domach, stwierdzano 2-3 proc. pozytywnych wyników testów na koronawirusa, to po wprowadzeniu maseczek nic się nie zmieniło. Nadal stwierdzano 2-3 proc. pozytywnych testów na korona- wirsua. Gdyby maseczki miały jakikolwiek wpływ na rozprzestrzenianie się SARS-Cov-2, to ich noszenie powinno wyeliminować albo zmniejszyć zakażenia. Nic takiego się nie stało, zatem wniosek wydaje się być dość oczywisty – właściwe były pierwsze zalecenia. Oczywiście nie jest tak, że koronawirus nie istnieje, bo istnieje i zakaża, ale nie jest niczym innym niż wirus grypy. Czy jednak ktokolwiek w okresie „grypowym” nosił maseczki?
To dlaczego ludzie umierają?
Cóż, najprościej i najbrutalniej mówiąc: ludzie umierają, bo taka jest ludzka natura. Od początku świata ludzie umierają i będą umierali aż do końca świata. Nawiasem mówiąc w europejskich badaniach śmiertelności populacji Polska na ogół nie jest uwzględniana, bo jako jedyny kraj w aktach zgonu wpisuje śmierć z powodu zaawansowanego wieku.
A jak to wyglądało konkretnie?
Śmiertelność od 1 stycznia do końca kwietnia wynosiła w roku: 2015 -143,6 tys. zgonów; 2016 -135,8 tys. zgonów; 2017 -148 tys. zgonów; 2018 -1513 tys. zgonów; 2019 -145,1 tys. zgonów.
Od 1 stycznia do 29 kwietnia 2020 r. w Polsce zmarło 139 tys. osób.
W poprzednich latach nie było koronawirusa ani ogólnoświatowej pandemii, a jednak zmarło więcej ludzi niż w tym roku. Paradoksalnie więc, w epoce śmiertelnego zagrożenia, śmiertelność spadła.
Także patrząc na poszczególne województwa i porównując dane z marca i kwietnia 2019 i marca i kwietnia 2020 widać, że w 2020 r. liczba zgonów była mniejsza niż rok temu. Jedynie w województwie śląskim jest porównywalna. Jak więc te spadki tłumaczą eksperci? Na przykład, że z powodu koronawirusa i ograniczeń, jakie wprowadzono w marcu i kwietniu, spadło… zanieczyszczenie powietrza, co przełożyło się na spadek zgonów.
Albo że zimą jest więcej zgonów niż wiosną i latem (to dlaczego spadła liczba zgonów w tych samych miesiącach?).
Albo że z powodu ograniczeń w ruchu było mniej wypadków. Słabe to wyjaśnienie, bo jak podał Główny Urząd Statystyczny, w pierwszym kwartale 2019 r. w 5940 wypadkach zginęły 622 osoby, a w pierwszym kwartale 2020 r. w 5 479 wypadkach – 556 osób. Wypadków było o 461 mniej, zginęło w nich o 66 osób mniej. Jednocześnie te 556 zabitych w wypadkach w pierwszym kwartale 2020 r. to więcej niż śmiertelne ofiary wypadków w pierwszym kwartale 2017 czy 2018 r. Trudno więc zakładać, że zmniejszenie liczby zgonów w 2020 r. w czasie pandemii to zasługa mniejszej liczby wypadków.
Innymi słowy – nic się nie zgadza. „Pandemia” szaleje, a w Polsce umiera mniej ludzi niż w latach ubiegłych. Złośliwi mówią, że wszystko dzięki temu, że Polacy mają poważnie utrudniony dostęp do służby zdrowia i do szpitali, i że najbardziej przegrani na pandemii na razie w Polsce są właściciele zakładów pogrzebowych.
Nie da się jednak ukryć, że w Europie (szczególnie we Włoszech) śmiertelność wśród osób starszych była wysoka. Zdaniem części analityków także nie odbiegała od normy i była łatwa do przewidzenia i bez COVID-a, ale załóżmy, że koronawirus trochę tu namieszał. Dlaczego więc włoscy staruszkowie umierali? Powody mogą być dwa. Pierwszym mają być masowe szczepienia przeciwko grypie, którym w ciągu ostatnich dwóch lat masowo zostali poddani, co miało znacząco osłabić ich organizmy. Drugi ma być bardziej prozaiczny – to po prostu wiek włoskich seniorów należących do najstarszych w Europie. Nie da się ukryć, że koronawirus, jak normalna grypa, atakuje przede wszystkim osłabione organizmy i ludzi starszych. W dodatku atakuje przede wszystkim płuca. Zapalenie płuc nie bez przyczyny bywa nazywane ostatnią chorobą starych ludzi.
W Polsce w porównaniu z Włochami statystyki są nieco inne z tej przyczyny, że jak żaden inny naród w Europie Polacy zostali wyniszczeni przez II wojnę światową. Niemcy zamordowali 20 proc. polskich obywateli, czego skutki czujemy do dziś.
Inną sprawą jest manipulacja w kwestii stwierdzenia przyczyny zgonu. W Polsce, jak i na świecie zdecydowana większość „zmarłych” na COVID-19 była przewlekle chora, często na bardzo poważne schorzenia, osłabiające organizm. Jednak jako przyczynę śmierci w akty zgonu wpisywano zakażenie koronawiriusem, a nie np. wieńcówkę czy cukrzycę. Gdyby brać pod uwagę zgony spowodowane wyłącznie przez koronawirusa u osób zdrowych, okazałoby się, że liczba zgonów jest znacznie niższa niż podawana.
Po co więc to wszystko?
Nie da się ukryć, że początkowo Polacy byli przerażeni, a wykonane z dronów zdjęcia opustoszałych, jakby wymarłych miast robiły piorunujące wrażenie. Większość osób rygorystycznie przestrzegała noszenia maseczek i po wejściu do domu dezynfekowała wszystko, łącznie z namoczonymi w wannie zakupami. W Internecie roiło się od porad, jak dezynfekować poszczególne produkty oraz cały dom. Konia z rzędem temu, kto dziś przestrzega tych zasad równie rygorystycznie jak trzy-cztery miesiące temu. Każdy myje ręce i już. Kiedy więc już Polacy oswoili się z koronawirusem i zaczęli rozważać, czy właściwa nie była szwedzka droga oparta o zalecenia, a nie nakazy i zakazy, ministerstwo po zwiększeniu liczby testów zaczęło alarmować o wzroście zachorowań. Ten rzekomy wzrost nastąpił jednak tam, gdzie masowo zastosowano testy. To oczywiste, że w tak ciężkich warunkach, jakie panują w kopalniach, nawet zwykły katar będzie przenosił się z łatwością dużo większą niż w innych środowiskach. Jednocześnie założone na początku „pandemii” jednoimienne szpitale stoją puste. Respiratory faktycznie są nieużywane. Po co więc to wszystko?
Wiele wskazuje, że jak zawsze – dla władzy i pieniędzy. Ktoś na maseczkach i mało wiarygodnych testach na koronawirusa zarabia fortunę. Z drugiej strony rządowi także zależy na trzymaniu narodu za tzw. pysk. Wszak kiedy Szumowski wprowadzał ograniczenia, a media pokazywały, jak bardzo w porównaniu z Włochami, Hiszpanią czy USA są skuteczne, zaufanie do władz i ministra zdrowia szybowało „pod niebo”. Nie ma się co oburzać. To samo robią rządy innych państw, których obywatele są poddawani jeszcze większemu reżimowi niż Polacy. Strach czyni z ludzi bezwolne narzędzia. Tymczasem w przypadku koronawirusa robią to nie tylko władze, ale zastępy „ekspertów” – lekarzy, analityków, wirusologów, bakteriologów itp. Jeśli ktoś podważa tę narrację, wypada z gry – lekarze tracą nawet prawo do wykonywania zawodu, inni nie są dopuszczani do mediów i publicznych wystąpień. Światowa Organizacja Zdrowia mota się we własnych oświadczeniach, za nią motają się kolejne ministerstwa zdrowia w kolejnych krajach, a ludzie są zwyczajnie zastraszani.
Czy nie należy uważać? Jasne, że należy. Jak przy okazji każdej grypy. Mycie rąk po przyjściu do domu jeszcze nikomu nie zaszkodziło, tak samo jak ich zdezynfekowanie, kiedy w ciągu dnia nie ma możliwości ich umycia. Jasne, jeśli ktoś źle się czuje: kaszle, kicha i prycha, powinien zostać w domu i nie rozwłóczyć swojego przeziębienia, grypy, koronawirusa czy kataru. Ale nie ma co przesadzać. Warto po prostu myśleć. Patrzeć i wyciągać wnioski, zanim pewnego dnia obudzimy się w świecie, w jakim nigdy nie chcielibyśmy się obudzić.
Więcej o manipulacji na temat COVID-19 w specjalnym programie PL1.TV na stronie www.pl1.tv, poświęconym dokładnej analizie „pandemii”.
Źródła: Dane statystyczne Głównego Urzędu Statystycznego, Dane Ministerstwa Zdrowia, Dane statystyczne Komendy Głównej Policji
Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych