Piotr Semka
Silna Ukraina jest gwarantem bezpiecznej Polski. Ochrona Kijowa przed jakąś formą traktatowej kastracji w dziedzinie potencjału obronności jest dzisiaj najlepszą drogą do uchronienia Polski przed groźbą wojny z państwem rosyjskim
Redaktor naczelny „Do Rzeczy” zaprosił mnie do próby odpowiedzi na pytanie: „Czy wojna z Rosją jest nieuchronna?”. Mam nadzieję, że Paweł Lisicki wybaczy mi, że podejdę do tematu nieco inaczej. Negowanie zagrożenia ze strony Moskwy jest w świetle tego, co się dzieje na Ukrainie, oczywistym absurdem. Ale z drugiej strony teza, że nie da się uniknąć starcia z „Moskalami”, wywołuje zazwyczaj fatalne emocje. Zbyt wiele się naoglądałem neurotycznych komentarzy w sieci w ciągu ostatniego miesiąca wojny na Ukrainie, by nie zauważyć, że całkiem spora liczba Polaków jest wręcz sparaliżowana wizją ataku jądrowego ze wschodu. Dlatego wolę w tym tekście zająć się kwestią problemu z Rosją. Takie postawienie sprawy każe nam się zastanowić, dlaczego Rosja może kojarzyć się z agresją, ale jednocześnie pozwala podjąć analizę, jak takiego starcia uniknąć.
W jakimś sensie wracamy do drugiej połowy lat 30. XX w., kiedy Polska po 15 latach niepodległego bytu zaczęła żyć ze świadomością groźby wojny. Co ciekawe, bardzo wiele reakcji rozmaitych europejskich krajów jest dziś niezwykle podobnych do tych sprzed 85 lat.
ZMARNOWANE LATA
24 lutego, w dniu rozpoczęcia „specjalnej operacji wojskowej” armii rosyjskiej przeciw Ukrainie, zakończyła się epoka 30 lat, w ciągu których wierzono w możliwość budowy demokratycznej Rosji. Państwa zasadniczo innego od Związku Sowieckiego. Niektórzy mogą wskazać na wcześniejsze daty zakończenia tej epoki złudzeń. Jedni wskażą na rozpoczęcie rządów Putina w 2000 r., inni na pacyfikację Czeczenii, która przecież nie różniła się wiele od obecnej wojny na Ukrainie, a jeszcze inni wskażą odpowiednio na atak na Gruzję w 2008 r., interwencję Rosji w Syrii czy zabór Krymu i części Donbasu w 2014 r.
Dziś już skala rosyjskiego szowinizmu i brutalności na Ukrainie jest taka, że nikt na razie nie ośmiela się zaprzeczać brutalnym faktom. Kolejna po krótkim okresie rządu tymczasowego w 1917 r. próba budowy rosyjskiej demokracji w zachodnim rozumieniu tego słowa poniosła klęskę. Można z tego wyciągnąć wniosek, że w wypadku państw totalitarnych pozytywna reedukacja narodów, które ulegają dyktaturze, możliwa jest tylko w wypadku okupacji zaczadzonego totalitaryzmem kraju na odpowiednio długi czas, by ruszyły mechanizmy demokratyczne.
W wypadku Rosji elity KGB-owskie nie zostały ani zweryfikowane, ani odsunięte od władzy, więc nic dziwnego, że po pewnym czasie wróciły do wpływów. Po prostu w latach 90., w epoce rządów Borysa Jelcyna, długo nie wyłaniał się ktoś „z resortu”, kto przeprowadziłby bezpieczny powrót do władzy. Gdy taki ktoś w postaci Putina się pojawił, zadziałały dawne mechanizmy strachu i KGB-owiec znów zaczął rządzić Rosją.
Prawa strona polskiej sceny politycznej przestrzegała przed takim rozwojem wydarzeń, a obóz liberalny aż do 2014 r. wierzył, że powrót Rosji do wzorców ze Związku Sowieckiego nie jest przesądzony. To jednak okazało się mrzonką. Brzmi to jak banał z rozmaitych salonów politycznych, ale faktem jest, że bez przejęcia władzy przez PiS w 2015 r. Polska w znacznie mniejszym stopniu gotowa by była do obecnych wyzwań. Hipotetyczni ministrowie z Platformy Obywatelskiej wahaliby się przed zatrzymaniem fali emigrantów z Białorusi, a szefowie resortu obrony snuliby latami rozważania o stworzeniu europejskiej siły obronnej.
Ale najważniejszy „cud”, którego jesteśmy świadkami, to odrodzenie się woli oporu wobec Rosji administracji Joe Bidena. Modne jest dzisiaj głoszenie przez publicystów „Gazety Wyborczej” tezy, że gdyby jakimś cudem kadencję przedłużył sobie w 2016 r. Donald Tramp, to Zachód dzisiaj byłby bezbronny wobec Rosji. Moim zdaniem byłoby dokładnie na odwrót. Gdyby w Białym Domu zasiadał znany żółto- włosy biznesmen, Putin nie zdecydowałby się na agresję wobec Ukrainy. To ustępliwa polityka Bidena z pierwszego okresu jego prezydentury – kiedy odbywały się spotkania z rosyjskim przywódcą, np. w Genewie – przekonała władcę Kremla do tego, że demokratyczny prezydent to „sleepy bear”. Nie wiemy, czy do zdecydowanej odpowiedzi na rosyjską agresję na Ukrainie zmusił Bidena Pentagon czy też Departament Stanu. Ameryka wykazała jednak instynkt lidera. Możemy tylko zazdrościć jankesom siły tego instynktu państwowego, który każe zmienić front wobec oczywistych złych zamiarów Rosji.
To, czy doświadczymy na własnej skórze agresji Putina czy nie, zależy oczywiście od rozwoju wydarzeń. Jeśli Putin szybko zawrze jakieś porozumienie ratujące jego twarz, to unikniemy wchodzenia w coraz głębszą spiralę konfliktu. Ale problem zostanie, bo zaprawiony w agresji przywódca pozostanie na carskim tronie i może wykorzystać „pieriedyszkę” do szykowania kolejnej agresji wobec swoich sąsiadów.
Dlatego nie ma innego wyjścia z tej sytuacji, jak tylko rozbudowywać nasze siły zbrojne i umacniać sojusz militarny z USA. Nie odrzucać wprost idei zbudowania europejskich sił obronnych, ale mieć świadomość, że wojska takie będą sparaliżowane faktem, że tworzy jeaż27państw.Abiorąc pod uwagę wciąż aktualną dominację Francji i Niemiec nad Unią, można dojść do wniosku, że narzucane przez Paryż i Berlin zasady używania takich wojsk nie muszą być analogiczne do naszego pojmowania racji stanu.
Oczywiście są też pewne czynniki budzące optymizm. Z pewnością przesadą są twierdzenia, że po niepowodzeniach na Ukrainie armia rosyjska jest zneutralizowana na 15 lat, ale faktem jest jej znaczne wykrwawienie. Kolejny czynnik optymizmu to postawa Chin, które nie zdecydowały się na jawne popieranie Rosji w tym konflikcie. Co więcej, można podejrzewać, że brutalność Putina musiała w Pekinie wywołać poczucie zaniepokojenia. Tego samego typu obawy jak w wypadku szaleńca, który może wplątać Państwo Środka w poważne kłopoty. To czynniki ważne. Przy okazji zdajmy sobie sprawę z tego, że przebieg wojny na Ukrainie unieważnił ileś dogmatów, które dotychczas dominowały w świecie analityków wojskowych. Okazało się, że masowa broń przeciwlotnicza i przeciwpancerna może łatwo niszczyć nieporównanie droższe helikoptery, samoloty i czołgi. Już nie jest jedynie przypuszczeniem to, że rosyjska armia lepiej wypada na paradach na placu Czerwonym niż w starciu nawet ze średnio wyszkolonymi cywilami miotającymi koktajlami Mołotowa.
„OCZYŚCIĆ DOM, DZIECI!”
Te słowa ks. Robaka z „Pana Tadeusza” oznaczają dziś tyle, że musimy z wojny ukraińskiej wyciągnąć jak najwięcej wniosków. Pierwszy to umasowienie oporu i zapamiętanie, że koncepcja wojsk obrony terytorialnej była bardzo dobrym pomysłem ministra Antoniego Macierewicza. Po drugie, naszym postulatem powinno być tworzenie stałych baz armii amerykańskiej od Krynicy Morskiej do Ustrzyk Dolnych. Wykorzystajmy szok wywołany rosyjską agresją do stawiania tego postulatu we wszystkich rozmowach z Waszyngtonem. To samo dotyczyć musi atomowego parasola nad polskim niebem. O konieczności uzyskania od Amerykanów sprzętu kolejnych generacji nawet nie trzeba już pisać.
Ale nie łudźmy się też, że nie mamy wewnętrznych problemów. Wojna polsko- -polska leciutko przybladła wobec grozy obrazków z Mariupola czy Charkowa, ale nie znikła. Skandaliczne wystąpienie marszałka Senatu Tomasza Grodzldego jest najlepszym przykładem zacietrzewienia prowadzącego do oskarżania polityki rządu nawet w sytuacji głębokiego zagrożenia. Trudno też o optymizm, gdy czyta się komentatorów „Gazety Wyborczej” znów oburzających się na zatrzymywanie przez polską straż graniczną nielegalnych imigrantów z Białorusi przekraczających naszą granicę ze złamaniem prawa.
Na łamach dziennika z Czerskiej przeczytać można, że „jedną z naszej motywacji gigantycznej pomocy Ukrainie jest palący wyrzut sumienia. Że to moralna rekompensata za to, że pozwoliliśmy na tragedię Afgańczyków trzymanych dosłownie pod lufami w Usnarzu Górnym”. To kolejny smutny dowód na to, że zacietrzewienia ideologicznego naszej lewicy nie zmieni nic. Nawet świadomość, że moglibyśmy mieć nieporównywalnie więcej kłopotów, gdyby wojna na Ukrainie zastała nas w stanie faktycznie niekontrolowanego przemarszu wielkich mas uciekinierów z Afganistanu, Iraku czy Syrii.
Ale w przygotowywaniu się do umocnienia naszego bezpieczeństwa nie będzie pomagał też dziwaczny pacyfizm, jaki pulsuje gdzieś w obrębie prawej strony polskiej opinii publicznej. Jego próbkę znalazłem w tekście jednego z komentarzy z Internetu. Chciałbym go zacytować, aby pokazać ten specyficzny styl. „Ja chcę żyć w wolnej, niepodległej Polsce, w której nie zgadzam się na wpychanie Polski w wojnę z Rosją. […] Musimy zadbać o pokój. Mamy obowiązek dbać o bezpieczeństwo naszych dzieci lub możemy wejść w bezpośredni konflikt z Rosją. Proponuję nawoływać wszystkich do pisania o zawarciu jak najszybszego pokoju. To słowo chciałbym usłyszeć z ust polityków”.
W cytowanej wypowiedzi pewnego internauty jest dziwaczne pomieszanie słusznego postulatu troski o pokój z nieprzypadkowym, jak się zdaje, unikaniem refleksji na temat wzmacniania naszej siły obronnej. I nieco pobrzmiewającej retoryką papieża Franciszka wiarą, że dążenie do pokoju może być dziełem tylko jednej strony przy pomijaniu gotowości do przeciwstawienia się siłą tym, którzy na żaden pokój nie mają ochoty. W takiej retoryce każde myślenie o tym, jak pomagać zaatakowanym, łatwo może być etykietowane jako buńczuczny „szabelkizm”.
Tu dochodzimy do kwestii skali zaangażowania Polski w konflikt na Ukrainie. Jeżeli obawiamy się wojny z Rosją, to powinniśmy chuchać i dmuchać, aby Ukraina nie pozostała rozbrojonym i przymuszanym międzynarodowymi traktatami do skrajnie pojętej neutralności państwem.
Bo Ukrainie może to przetrącić kręgosłup godności narodowej, a rosyjskiemu agresorowi nie przeszkodzi w kolejnym napadzie, gdy tylko odzyska siły.
Dlatego silna Ukraina jest gwarantem bezpiecznej Polski. Byłoby gorzkim chichotem historii, gdyby Ukraińcy za swój uparty opór zbrojny w ciągu ostatnich tygodni zapłacili jakąś formą traktatowej kastracji w dziedzinie swojego potencjału obronności. I ochrona Kijowa przed takim scenariuszem jest dzisiaj najlepszą drogą do uchronienia Polski przed groźbą wojny z państwem rosyjskim. Bo jeśli nawet zawarty zostanie pokój, ale na Kremlu zostanie ekipa Putina lub jego następcy, to przetrwa duch putinizmu, który jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa kontynentu.
To dlatego hasło Joe Bidena „Putin musi odejść” było tak istotne. Z jednym dodatkiem. Nie tylko Putin musi odejść, lecz także sposób myślenia elit rosyjskich o stosunku do Europy, tzw. krajów bliskiej zagranicy i – szerzej – całego Zachodu. Inaczej groźba kolejnej wojny będzie wisieć nad nami przez kolejne lata. Nie brzmi to optymistycznie, ale nic na to nie poradzę. Czasami trzeba umieć żyć w niebezpiecznych czasach.
Reakcja i groźby
Marek Jurek
Z reguły trudno stwierdzić, czy można było uniknąć spełnienia się „samospełniającej się przepowiedni”. Natomiast zawsze można „samospełniającą się przepowiednię” rozpoznać po tym, że ci, którzy ją głoszą, nigdy nie próbują zapobiec jej ziszczeniu. Trzeba o tym pamiętać, skoro wojna dramatycznie pogorszyła geopolityczną, społeczną i ekonomiczną sytuację Polski
Po kilku turach rozmów ukraińsko-rosyjskich zarysowały się warunki, które mogłyby w obecnym stanie rzeczy zakończyć tę wojnę. Prezydent Zełenski streszcza je w formule „suwerenność i integralność” – terytorialna oczywiście. Wojna jednak ciągle trwa, Rosja traktuje czas i niszczenie Ukrainy jako element presji, ale negocjacje równolegle się toczą i będą nabierać tym większej wagi, im bardziej przełom w wojnie będzie się oddalał. Warunki te wyglądają mniej więcej tak jak kompromis, wokół którego można było próbować wojny uniknąć.
Zachęcając do uwzględnienia faktu, że Ukraina jest skazana na samotny opór, że reakcji militarnej Stanów Zjednoczonych nie będzie (o czym, owszem, wiedziano, ale czego nie brano pod uwagę), dwa miesiące przed wybuchem wojny – a więc w sytuacji korzystniejszej dla Ukrainy niż dziś – pisałem:
„Do Ukrainy należy sprawa oceny, czy przynależność do NATO jest dla nich wartością nienegocjowalną. Przynajmniej jednak dwie sprawy (zasadnicze dla ich interesów narodowych) mogliby Ukraińcy przedstawić jako warunki rozważenia perspektywy rosyjskiej i szukania innych form stabilizacji swojej niepodległości. Po pierwsze – status Krymu, po drugie – Zagłębia Donieckiego.
[…] Międzynarodowe negocjacje mogą bowiem status Krymu wzruszyć. Możliwa zmiana oznacza zagwarantowanie – pod co najmniej długoterminową, jeśli nie stałą, kontrolą międzynarodową – demokratycznego charakteru organizmów politycznych na Krymie (przy poszanowaniu praw narodowych Rosjan, Ukraińców i Tatarów) i w Zagłębiu Donieckim. Taka międzynarodowa kontrola mogłaby zakończyć zbrojne starcia w Donbasie, usunąć najgorsze następstwa okupacji Krymu i zmniejszyć wywołane nią napięcia, Oczywiście rozwiązania takie można byłoby opatrzyć klauzulami dodatkowymi, dotyczącymi ograniczenia rosyjskiej obecności militarnej na Krymie i ewentualnością przyszłego referendum. Dobrym modelem takiego kondominium (również zakładającego możliwość »transferu suwerenności« w drodze przyszłego głosowania) jest status Irlandii Północnej po porozumieniach wielkopiątkowych”.
Przypominam to stanowisko, bo jest bardzo bliskie tonacji prowadzonych w Turcji rozmów ukraińsko-rosyjskich.
Oczywiście pozycje ukraińskie były silniejsze przed rosyjskim najazdem niż dzisiaj, ale wojna ciąży również Rosji i na tym polega szansa pokoju. Tym bardziej więc należało na podstawie podobnych założeń próbować zapobiec wojnie, zanim wybuchła. Zamiast tego jednak obiecywaliśmy Ukraińcom przyjęcie do NATO, czyli praktycznie, biorąc pod uwagę art. 10 traktatu waszyngtońskiego – sugerowaliśmy (a do tej pory nie wiadomo, na podstawie jakich przesłanek czy mandatów], że sojusz z Ukrainą zawrzeć i ratyfikować będą chciały Niemcy, Włochy, Hiszpania, no i oczywiście – Niderlandy!
PRZESŁANKI ROZSZERZENIA WOJNY
W jakich sytuacjach może nastąpić rozszerzenie wojny na Polskę? Po pierwsze, gdyby wybuchł globalny konflikt, który ograniczyłby amerykańskie możliwości działań w Europie. To natychmiast stworzyłoby Rosji koniunkturę do kolejnych agresji. Na szczęście symptomów takiego zagrożenia w tej chwili nie widać. Chiny udzielają Moskwie ograniczonego wsparcia ekonomicznego, wspierają ją dyplomatycznie, ale ani nie podejmują żadnych agresywnych działań w Azji Wschodniej, ani nie zachęcają Rosji do eskalacji konfliktu w Europie. Iran wręcz korzysta z okazji, żeby zastępując Rosję jako eksporter ropy, wyjść z międzynarodowej izolacji. Ta sytuacja może się zmienić, stale musimy patrzeć na wschód, ale na szczęście oznak globalnej destabilizacji w tej chwili nie widać.
Jest oczywiście i drugie, permanentne zagrożenie, wiążące się z rosyjską oceną zdolności reakcji Zachodu. To zawsze rozważana przez Rosję próba demontażu przymierza atlantyckiego poprzez punktową agresję, wykazującą niezdolność NATO do wystarczającej reakcji w obronie swoich państw. Miejsca szczególnie podatne na taką prowokację to mieszane etnicznie pogranicza Łotwy i Estonii, teoretycznie również – północno-wschodnia Polska. Dopóki nie ma bezpośredniej dywersji na naszym Podlasiu – dopóty nie ma jeszcze oznak aktualizacji tego niebezpieczeństwa. Słyszymy jednak sygnały gorsze.
BIDEN W WARSZAWIE: BOMBY NIE BYŁO
Rosja coraz częściej grozi Polsce atakiem nuklearnym. Ogólnie, jak w enigmatycznej wypowiedzi Dmitrija Pieskowa w CNN o reakcji na „egzystencjalne zagrożenie”, albo konkretnie, jak w wygłoszonej przez urzędowego komentatora, Siergieja Michejewa, groźbie zburzenia Warszawy w pół minuty. Te werbalne napaści – niezależnie od makabrycznego charakteru – mają oczywistą polityczną funkcję. Banalizując język zbrodni – sondują reakcje państw, opinii międzynarodowej! własnego społeczeństwa. Tym bardziej Polska nie może wobec tych gróźb pozostać głucha i musimy żądać od sojuszników odpowiedniej reakcji.
Niespełnioną dla niej okazją było warszawskie przemówienie prezydenta Bidena. To tam powinny były paść słowa, że Stany Zjednoczone odpowiedzą atakiem nuklearnym na każdy atomowy atak na „jakiekolwiek państwo” NATO, że reakcja ta będzie nieuchronna i proporcjonalna, więc o tyle większa od rosyjskiej – o ile większa ludnościowo jest Rosja od zaatakowanego państwa.
Ktoś może uznać te oczekiwania za drastyczne, ale przecież chodzi o niezbędną odpowiedź na groźby przekraczające wszelki wyobrażalny poziom konfrontacji. Zapowiedź nuklearnego ataku odwetowego to w tym wypadku jedyna skuteczna przestroga, jeśli ma pozostać tylko przestrogą (bo przecież chodzi o to, by nie doszło do sytuacji, w której musi być spełniona). O wiele bardziej drastyczne byłoby milczące oczekiwanie, że Amerykanie odpowiedzą nuklearnie na atak na Polskę. Oczekiwanie takie zakłada przecież, że ten atak może nastąpić, tymczasem chodzi o to, by właśnie konieczności reakcji zapobiec. Dlatego otwarta, publiczna, wiążąca deklaracja to konieczny test determinacji naszych sprzymierzeńców. Tu nie ma miejsca na unikanie stawiania Amerykanów w niezręcznej sytuacji. Polska musi wiedzieć, w jakich warunkach się znajdujemy i czego się możemy spodziewać. Niestety, w przemówieniu Joe Bidena odpowiedzi na to nie było. A postulat pozostaje aktualny i nie zastąpią go ogólne stwierdzenia o „obronie każdego centymetra terytorium”, bo przecież chodzi o coś jeszcze więcej niż konwencjonalna agresja.
ARMAGEDON SIĘ ZACZĄŁ
Tymczasem choć w przemówieniu Bidena zabrakło jasnej reakcji na nuklearne groźby wobec naszego kraju – to nie zabrakło dających do myślenia innych radykalnych wątków. Ewangelicznym
wezwaniem „Nie lękajcie się!” Biden wzmocnił apel, by przygotować się na „długą walkę, która nas czeka”, której „nie da się wygrać w ciągu kilku dni czy miesięcy”, która będzie trwać „przez kolejne lata i dziesięciolecia”, bo – choć dziś Zachód przeżywa „próbę wszech czasów”, to próba ta jest częścią „odwiecznej walki o demokrację i wolność”. Wszystko to jako żywo przypomina „wojnę z terroiyzmem” która trwała 20 lat i zakończyła się dramatycznym odwrotem Zachodu.
Strategia ta może oznaczać przedłużenie (poprzez maksymalizację celów) wojny na Ukrainie, zamienienie jej w drugą Syrię, a Polski – w stałe zaplecze frontu i uchodźczy odwód. W tym kontekście jeszcze bardziej rośnie dla nas waga pokoju na Ukrainie. To oczywistość, tylko że tej oczywistości zaprzecza właśnie „samo- spełniająca się przepowiednia” nieuchronnie odpieranej agresji, koncentracja na „mobilizowaniu Zachodu”, a nie na poszukiwaniu politycznego zakończenia wojny. Oczywiście jej zakończenie zależy przede wszystkim od agresora i od presji, której Rosja będzie poddana, jednak również od horyzontu i jasnej wizji pokoju. Dlatego zbieżne z interesem Polski są pokojowe wysiłki Turcji, a nie determinizm konfliktów „przez kolejne lata i dziesięciolecia”.
Nie jestem zwolennikiem bezdusznego realizmu, choć odpowiedzialność za własny naród, pierwszy obowiązek polityki, nakazuje traktować geopolitykę jako zasadnicze narzędzie analizy. Warto jednak również odpowiedzieć na pytanie: Co z Ukrainą? Niszczonej Ukrainie pokój jest jeszcze bardziej potrzebny niż Polsce. Ukraina też zawsze będzie potrzebować Polski, tak jak Polska – nawet w jałtańskiej Europie – potrzebowała wolnego świata. Przynajmniej więc dobrem Ukrainy nie należy dziś usprawiedliwiać założenia wojny bez końca. Nie wolno ignorować apelu Ołeny Zełenskiej: „Proszę was: nie przyzwyczajajcie się do wojny!”
Życie zadało kłam twierdzeniu, że naciskana Rosja będzie się zawsze cofać, że Polska może być nawet izolowanym heroldem tej presji, bo najwyżej, jeśli presja będzie niewielka, to Rosja się cofnie tylko trochę. Ryzyko agresji wobec Polski jest realne i duże, ale obowiązkiem władz Rzeczypospolitej (i w nie mniejszym stopniu – opinii publicznej) jest zrobić wszystko, co można, by zapobiec rozszerzeniu się wojny i szukać sposobów, by zakończyć ją możliwie szybko.
Dla Rosji zawsze będziemy zagrożeniem
Rafał A. Ziemkiewicz
Odpowiedź na pytanie: „Czy jesteśmy skazani na wojnę z Rosją?” jest tak oczywista, że nie warto się nad nią rozwodzić. Warto postawić sobie pytanie kolejne: Dlaczego jesteśmy na nią skazani? Otóż dlatego, że Rosja nie umie wyobrazić sobie samej siebie innej niż imperialnej, a istnienia rosyjskiego imperium nie da się pogodzić z polską niepodległością
Bohater starej chasydzkiej anegdoty wyjaśniał, dlaczego woli czytać gazety antysemickie niż żydowskie.
Z tych drugich bowiem dowiaduje się, że Żydzi są prześladowani, wypędzani, napadani i w ogóle źle im się wiedzie – natomiast z tych pierwszych, że rządzą całym światem, stoją za wszystkim i na wszystkim zarabiają. Z analogicznego powodu chętnie obcowałem przez wiele lat – dopóty, dopóki nie zostaliśmy od nich ostatnio odcięci – z propagandowymi mediami rosyjskimi. Polska bowiem przedstawiana w nich była, praktycznie od zawsze, jako złowroga i potężna siła stojąca za wszystkimi spadającymi na Rosję nieszczęściami. To my podburzyliśmy do buntu Ukraińców, to my mąciliśmy na Białorusi. Nieustannie knujemy, ślemy ukradkiem do tych krajów – jak przed wiekiem kajzerowski wywiad – wagony złota i szkolimy wywrotowców, a na arenie międzynarodowej nieustannie szczujemy i knujemy. Jesteśmy nie tylko światową centralą, jak nazywa to konsekwentnie rosyjska propaganda, faszyzmu, lecz także potęgą, która wymyśliła i stworzyła prowadzący ludobójstwo na Rosjanach i śmiertelnie zagrażający pokojowi nazistowski reżim w Kijowie.
W tym samym czasie w Polsce budowano błogie poczucie bezpieczeństwa. Owszem, baliśmy się Rosji, ale też uwierzyliśmy, że więcej już nie będzie ona w stanie nam nic zrobić, bo mamy teraz przyjaciół, z którymi Kreml nie odważy się zadzierać. Lewicowo-liberalny establishment, dominujący w debacie publicznej nawet po utracie władzy politycznej, jako gwarancję naszego bezpieczeństwa wskazywał zwłaszcza członkostwo w UE, a z kolei jako gwarancję gotowości UE do pilnowania naszego bezpieczeństwa – naszą uległość, eufemistycznie i idiotycznie nazwaną „pozostawaniem w głównym nurcie polityki europejskiej”.
STRACH PRZED SILNĄ POLSKĄ
Ponieważ Polska pomagdalenkowa nie miała żadnych ambicji, poza osiągnięciem wreszcie dobrobytu i pożytkowaniem go w spokoju (przypomnijmy sławną zapowiedź Donalda Tuska, że jeśli ktoś będzie miał jakieś wizje, to wyśle go do psychiatry), do głowy nikomu nie przychodziło, że ktokolwiek, a już zwłaszcza takie potęgi jak Rosja czy Niemcy, mógłby nas uważać za zagrożenie.
Tymczasem w Berlinie i Moskwie patrzono na nas inaczej, przez pryzmat doświadczeń historycznych i obserwowanego bezprzykładnego rozwoju. Polska podnosiła się z komunistycznej biedy szybciej, niż ktokolwiek się tego spodziewał – według danych Forum Gospodarczego w Davos przez ostatnie 30 lat tylko jeden kraj na świecie osiągnął większy wzrost gospodarczy od nas [Chiny]. A kraj rozwijający się gospodarczo skazany jest na gospodarczą ekspansję.
W wypadku Polski jej oczywistym kierunkiem jest wschód. Polska skutecznie wypychająca z Ukrainy i Białorusi Rosję – to był koszmarny sen Moskwy, dla której utrzymanie dominacji nad byłymi republikami jest lduczem do utrzymania mocarstwowości. A innej Rosji niż mocarstwowa nikt sobie w Rosji jak dotąd nawet nie próbuje wyobrazić.
Szybki rozwój podnosił też polską konkurencyjność. To z kolei budziło niepokój Niemiec. W elitach niemieckich żywa jest pamięć pewnych polskich sukcesów, o których sami Polacy, skopani mentalnie komunizmem i uwięzieni przez elity III RP w „pedagogice wstydu”, kulcie „pragmatyzmu” oraz potępieniu dla budzenia narodowej dumy i artykułowania narodowych aspiracji, zupełnie zapomnieli. Niemcy wiedzą, że-ledwie sklejona z trzech zaborów, spustoszona wojną i niestabilna politycznie Polska zdołała w latach 20. wygrać z o wiele potężniejszymi Niemcami wojnę celną.
I że wcześniej w Wielkopolsce zdołała wygrać „najdłuższą wojnę współczesnej Europy”, wieńcząc lata skutecznego oporu cywilnego udanym powstaniem zbrojnym. Tempo, w jakim odbudowywali się Polacy po roku 1939, skłaniało zarówno Berlin, jak i Moskwę do inwestowania w takie porozumienie „wielkich narodów”, żeby uniemożliwić nam przyszłą ekspansję, nawet mimo że nikt w Polsce publicznie jeszcze takiej ekspansji nie zapowiadał ani nawet o niej nie marzył.
Byłoby oczywiście pewną megalomanią twierdzić, że motorem neobismarckowskiej polityki Angeli Merkel i Władimira Putina, realizującej niemiecką dominację w Europie i rosyjskie dążenie do odbudowy „strefy wpływu”, była tylko chęć zatrzymania w rozwoju Polski.
Ale polityka ta – taka, jaką jawiła się do poranka 24 lutego 2022 r. – realizowała także ten cel.
W sferze politycznej podstawą tego „nowego ładu”, pod koniec ubiegłego roku usankcjonowanego porozumieniem pod auspicjami planującego wtedy wycofanie USA z Europy prezydenta Bidena, było rozgraniczenie na linii Bugu stref wpływów pomiędzy sfederalizowaną pod niemiecką hegemonią Europą i odbudowywanym przez Moskwę imperium rosyjskim. W sferze gospodarczej było nią natomiast uzależnienie całej Europy od rosyjskich surowców pod pretekstem „ratowania klimatu”. Głównym surowcem energetycznym Europy miał się stać
rosyjski gaz, a w perspektywie dekady – wytwarzany z niego w Rosji wodór. O ile gaz ziemny można sprowadzać skądinąd, choć wymaga to inwestycji infrastrukturalnych, to przejście w imię klimatu na energetykę wodorową domknęłoby monopol rosyjski ostatecznie; produkcja wodoru z węglowodorów oznacza bowiem znaczną emisję C02, większą niż ich bezpośrednie spalenie, nie mogłaby więc tego robić ani położona na węglu Polska, ani żaden inny kraj skrępowany „klimatycznymi” umowami – wszyscy musieliby brać wodór, za pośrednictwem Niemiec, od niemającej klimatycznych skrupułów Rosji. A jednocześnie taniość rosyjskich surowców pozwalała marzyć o zachowaniu konkurencyjności niemieckiego przemysłu, pomimo jego narastającego technologicznego zapóźnienia.
BŁĄD WIELKIEGO PROJEKTU
Polsce zaoferowano w tym planie rolę wagonika, ciągniętego przez niemiecką lokomotywę. W tym wagoniku Niemcy zapewniałyby Polakom względny dobrobyt, będący jedynym marzeniem lewicowo-liberalnej elity rządzącej III RP, która nadzieję na osobisty sukces własny i potomstwa chętniej wiąże z wyjazdem „do Europy” niż pozostawaniem w „tym kraju” – a zarazem one same miałyby gwarancję, że wagonik nigdy lokomotywy nie prześcignie. To z kolei dawałoby Rosji pewność, że Polska nie będzie zdolna do ekspansji na wschód.
Gdzie tkwił błąd tego wielkiego projektu? W kompletnym niezrozumieniu przez Zachód mentalu rosyjskiej elity.
Nie Putina – tylko właśnie całej rosyjskiej elity państwowej, która Putina wydała i nikogo innego nie wyda w przyszłości. Widząc przezdobione, nowobogackie pałace „nowych ruskich” w Londynie, Szwajcarii i na Lazurowym Wybrzeżu, oglądając ich superluksusowe jachty oraz oburzając się pokazanymi przez Aleksieja Nawalnego nagraniami z pałacu Putina, uwierzył Zachód, że ma do czynienia ze zwykłymi złodziejami, na poły afrykańską kleptokracją, tylko na ogromna skalę. Nie z żadnymi imperialistami: wielkoruski szowinizm i wszystkie te hasła o odbudowie imperium oraz podboju całego świata to tylko narzędzia, którymi się posługują oni po to, by móc panować i kraść.
To właśnie wyobrażenie o Rosji – jak sądzę dziś, w wielkim stopniu celowo wywołane przez rosyjskie służby – czyniło Moskwę tak atrakcyjnym i wiarygodnym partnerem. Wiadomo, że od złodzieja (wyprzedawanie bogactw naturalnych kraju, dla własnych korzyści, po cenach niższych, nie jest przecież niczym innym niż okradaniem własnego narodu) zawsze kupi się taniej niż od uczciwego. No i wiadomo, jak ze złodziejem rozmawiać, wiadomo, o co mu chodzi. Złote gluty spływające ze wszystkich sprzętów pałacu Putina ostatecznie przekonały polityków zachodnich, że są niezwykle sprytni i wykorzystują ruskich głupków. To żelazna zasada wielkich oszustw: ofiara musi być przekonana, że to ona jest cwana i to ona oszukuje oszusta.
HISTORYCZNE WYZWANIE
Fakt, że Putin uznał, iż jego zwycięstwo praktycznie już się dokonało, i przedwcześnie, niecierpliwie przystąpił do konsumowania jego owoców, nie oznacza wcale fiaska jego imperialnych planów. Rosja zdecydowana jest kontynuować wojnę z Zachodem wszelkimi dostępnymi środkami, kierując się jednym zasadniczym przekonaniem: że Rosjanie, dzięki mocarstwowej indoktrynacji i terrorowi, wytrzymają wszystko. Nadzieja Zachodu, że Putin znajdzie swojego Brutusa i zastąpiony zostanie przez innego władcę, z którym „będzie znowu, jak było”, jest zwykłym chciejstwem. Bo skąd miałby ów Brutus się wziąć? Wyłącznie ze środowisk, które szczerze oburzały się (z cichym przyzwoleniem Putinowskich służb), że Putin i jego ekipa kradną, porzucając realizację mocarstwowych interesów na rzecz swoich złodziejskich geszeftów.
Dopóki Rosja nie wymyśli samej siebie na nowo – a to wydaje się możliwe tylko po jednoznacznej przegranej – dopóty będzie nas uważała za zagrożenie dla siebie i przeszkodę w realizacji swoich interesów. Dzisiejsze głośne i uporczywie powtarzane zapowiedzi, że po pokonaniu „faszystów” z Kijowa przyjdzie pora na „ukaranie Polski” można, w kontekście strat ponoszonych na Ukrainie, lekceważyć jako oczywistą tromtadrację. Ale byłoby niewybaczalnym błędem traktowanie ich jak czczej gadaniny, tak jak swego czasu traktował świat zapowiedzi umacniającego swą władzę Hitlera, a do niedawna mocarstwową propagandę Putina. Zmierzenie się z Rosją jest po prostu naszym historycznym wyzwaniem, przed którym w żaden sposób nie zdołamy się uchylić.
Nieuchronna wojna
Wojciech Golonka
Perspektywa nieuchronnej wojny rosyjsko-polskiej zyskała grono zwolenników w obozie władzy, wśród dziennikarzy politycznych czy komentatorów geopolitycznych. Czy przekonanie, że lepiej wcześniej pójść na wojnę, jest słuszne czy niebezpieczne?
Realistyczne rozważenie możliwości przyszłych konfliktów zbrojnych wymaga wskazania ich pierwotnych przyczyn, czyli
potencjalnych casus belli, i ocenienia prawdopodobieństwa przekucia ich w konflikt zbrojny. Podobne rozpatrywanie jest dziełem rozumu, a nie odczuć, a tym bardziej nierozgrzanych do poziomu wrzenia emocji w związku z toczącą się za naszą granicą wojną. Owszem, nasze wielowiekowe doświadczenie obcowania z Rosją – książęcą, carską, sowiecką – może być w tej refleksji pomocnym atutem, jednak pójście na wojnę nie może być podyktowane zakorzenioną w polskim społeczeństwie rusofobią, nienawiść bowiem, jako jedna z najsilniejszych emocji, przesłania racjonalny osąd sytuacji. Historia pokazuje zresztą, że narody mogą się nawet wzajemnie serdecznie nienawidzić, ich przywódcy jednak, choćby byli i potworami, nie prowadzą między sobą wojen z powodu braku empatii, a dla określonych celów natury politycznej (nienawiść wpływa najwyżej na okrucieństwo danej wojny).
Mówiąc o potencjalnym casus belli, trzeba także pamiętać, że wojna jest niestety brutalnym i śmiercionośnym (nierzadko zbrodniczym), ale konsekwentnym przedłużeniem dyplomacji, co władcy wyrażali onegdaj grawerując na swych działach sentencję „Ultima ratio regis” – ostateczny argument króla. Nie inaczej rzecz się ma w przypadku wojny rosyjsko-ukraińskiej, której towarzyszą przecież regularne negocjacje wojujących ze sobą stron, także ostateczne porozumienie pokojowe będzie pochodną wyniku krwawej konfrontacji sił zbrojnych.
NASZE SPORY
Słysząc zatem insynuacje o ewentualnej wojnie z Federacją Rosyjską, trzeba na chłodno zapytać: Czy między Warszawą a Moskwą zachodzą spoiy które nie byłyby rozwiązywalne na gruncie dyplomatycznym, a które byłyby tak istotne, że wymagałyby rzeczywiście rozwiązań natury militarnej? Co więcej, zważywszy na konsekwencje, jakie dla Rosji oznaczałoby zaatakowanie państwa będącego członkiem sojuszu północnoatlantyckiego (i vice versa), spór ten musiałby być naprawdę najwyższej, zdaje się – światowej wręcz wagi. I właśnie takie racje, niespro- wadzające się do sloganu „Najpierw Ukraina, potem Polska”, powinni przedstawić wizjonerzy niechybnej wojny. I to zanim w ogóle dyskutowano by, czy należy dokonać np. prewencyjnej wojny defensywnej, wykorzystując do tego toczącą się już na Ukrainie wojnę. A zatem, skoro obóz prowojenny wieści nieuchronną wojnę, jaki strategiczny interes Rosja ma do osiągnięcia w militarnej konfrontacji z Polską (i z NATO), którego nie osiągnie za pomocą dyplomacji?
Podawany zazwyczaj w dyskusji ogólnik o rosyjskim imperializmie jest argumentem zbyt nieokreślonym, aby uznać go za wystarczający. Czy chodzi o kolejny rozbiór Polski? Złupienie jej z surowców? Finlandyzację naszego kraju, czyli uczynienia zeń państwa politycznie neutralnego wobec Rosji? Wypchnięcie Polski z NATO, a raczej instalacji NATO z Polski?
Otóż w ramach dążeń do różnych pośrednich celów wobec Polski mogą się toczyć wrogie działania agentury Kremla, próby wpływania na jej politykę wewnętrzną i zagraniczną etc.; mogą być nawet wywoływane sytuacje kryzysowe, jak szturm migrantów na naszą wschodnią granicę (choć w tym wypadku była to, zdaje się, akcja autonomicznie prowadzona przez Mińsk). Gdy jednak idzie o publiczne podnoszenie przez Moskwę roszczeń wobec Rzeczypospolitej natury militarnej, roszczeń adresowanych w zasadzie nawet bardziej do Waszyngtonu niż do Warszawy, chodzi o dostępne na naszym terytorium pewne możliwości wojskowe, które Rosja traktuje jako potencjalne zagrożenie dla własnego bezpieczeństwa.
Kwestii tej należałoby poświęcić odrębny artykuł, dość powiedzieć, że to, co my postrzegamy jako kluczowe elementy gwarantujące nasze bezpieczeństwo, Rosjanie traktują jako potencjalne zagrożenie (i vice versa). Dziecinnością byłoby zbywanie tego sporu machnięciem ręki, że „przecież agresor i bandyta racji nie ma, więc róbmy swoje”, bo w tej kwestii liczy się, jak głęboko w strategii obronnej drugiej strony tkwi przekonanie, że rozbudowywanie infrastruktur NATO czy amerykańskich baz w Polsce stanowi dlań potencjalne zagrożenie.
Po zamachach z 11 września 2001 r. Stany Zjednoczone wycofały się z traktatu ograniczającego instalacje antybali- styczne (1972 r.), a w 2019 r. z traktatu ograniczającego pociski nuklearne średniego zasięgu (1988 r.). W praktyce oznacza to możliwość powrotu do wyścigu zbrojeń. Rosja zaś jest szczególnie wyczulona na punkcie instalacji mogących posłużyć do wystrzeliwania manewrujących pocisków hipersonicznych, wobec których obecne tarcze antyrakietowe pozostają w zasadzie bezbronne, a które wystrzelone z terytorium Polski w przeciągu kilku minut mogłyby zagrozić jej krytycznym instalacjom. Notabene chodzi o wyrzutnie pocisków, które skądinąd Rosja już zainstalowała u siebie w obwodzie kaliningradzkim.
Ponadto, co widać bardzo dobrze właśnie w ostatnich tygodniach, zarówno kierownictwo NATO, jak i same USA są o wiele bardziej powściągliwe od Warszawy w realizacji przedsięwzięć militarnych w Polsce lub z terenu Polski, które mogłyby eskalować napięcia na linii Zachód – Moskwa. Ba, jeśli będzie to w ich interesie, amerykańscy dyplomaci siądą do stołu negocjacyjnego – na czym Rosji zależy, aby omówić propozycje nowych traktatów ograniczających rozmieszczanie arsenałów balistycznych/ antybalistycznych obu stron. Innymi słowy, sam powód do największych napięć na linii Warszawa – Moskwa bynajmniej nie jest nieuchronnym casus belli, który prędzej czy później musi sprowadzić na nasz kraj wojnę.
CZYNNIKI STABILIZUJĄCE
Trzeba przy tym podkreślić, że nasze bezpieczeństwo opiera się obecnie na solidarności sojuszu militarnego, jakim jest NATO. Solidarność ta obejmuje kraje członkowskie i zakłada grę zespołową, w której nikt nie wychyla się bardziej przed szereg, niż leży to w interesie ogółu. Zachodzi tu także istotny czynnik konsensu politycznego: nie chcemy, aby Unia Europejska była superpaństwem, a zatem musimy przyjąć do wiadomości, że interesy poszczególnych państw nie są identyczne. Jeśli uważamy, że możemy nonszalancko wychowywać Francuzów i mówić im, jakie ich firmy mogą prowadzić lub nie interesy w Rosji, jeśli na mocy własnej decyzji blokowalibyśmy (lub dopuszczalibyśmy do blokady) tranzyt między Unią a Białorusią (czytaj: Rosją), to podważylibyśmy siłą rzeczy gwarancje naszego bezpieczeństwa, ponieważ solidarność sojuszów pokroju NATO pozostaje rzeczą warunkową. Tymczasem jest to sojusz, w którego skład wchodzą kraje, które, oprócz potencjału odstraszania nuklearnego (USA, Wielka Brytania, Francja), posiadają łącznie znaczące siły zbrojne do użytku w wojnie konwencjonalnej.
Czy stronnictwo prowojenne na poważnie uważa, że te gwarancje są nic niewarte, że zanim w ogóle podejmiemy zapowiadaną z rozmachem reformę i rozbudowę polskiej armii, musimy tu i teraz koniecznie wykorzystać domniemaną okazję, która pozwoli nam w pojedynkę (choć najlepiej za pośrednictwem Ukrainy) rzekomo wypchnąć Rosję poza ramy historii, a przynajmniej za Ural, jak sugerują niektórzy fantaści? Rosja nie jest Libią, Rosja nie jest Irakiem – wiedzą o tym wszyscy w Waszyngtonie, w Brukseli, również i w Kijowie, skoro prezydent Żeleński po wizycie prezydenta Bidena w Warszawie zasadniczo wykluczył możliwość polsko-rosyjskiej wojny zastępczej w jego kraju, co powinno zresztą na dobre zamknąć tę dyskusję.
Dodajmy, że obok NATO silnym czynnikiem stabilizującym Rosję względem nas i reszty Europy są dodatkowo Chiny, dla których pokój jest zasadniczym warunkiem ich własnej pomyślności gospodarczej, stąd powinnyśmy się cieszyć z poprawnych i być może obiecujących relacji, które Warszawa utrzymuje z Pekinem. Ma się rozumieć, stojąc na styku bloków geopolitycznych, nie jesteśmy bezpieczni od możliwych globalnych tąpnięć, na które jednak sami jako. tacy nie mamy wpływu i bynajmniej nie powinniśmy próbować ich wywoływać z własnej inicjatywy. W naszej gestii pozostaje natomiast inteligentne wykorzystanie danych nam obecnie elementów naszego bezpieczeństwa i rozwijanie naszych sił zbrojnych do takiego poziomu obronności, który zniechęciłby każdego potencjalnego napastnika, w tym Rosję, do militarnej agresji Rzeczypospolitej.
Jeśli argumenty racjonalne, stanowisko naszych sojuszników, stanowisko Ukrainy nie przemawiają stronnikom wojny rosyjsko-polskiej do rozsądku, jeśli doradca rządu może trywializować możliwe skutki rosyjskich uderzeń odwetowych na Polskę, a były szef sztabu generalnego Wojska Polskiego tępo nawoływać do inwazji Królewca, to pora, aby kubeł zimnej wody wylał polski wymiar sprawiedliwości na okoliczność sprowadzania niebezpieczeństwa powszechnego „dla życia lub zdrowia wielu osób albo dla mienia w wielkich rozmiarach” w „okolicznościach szczególnie niebezpiecznych” (art. 165 k.k.). Bawienie się retoryką pirotechniczną, choćby wyłącznie na potrzeby samochwały czy polityki wewnętrznej, nie zwalnia z przewidzianej w polskim porządku prawnym odpowiedzialności karnej za potencjalne skutki swej piromanii.
Chiny – cichy zwycięzca wojny na Ukrainie
Z prof. Jakubem Politem z Instytutu Historii UJ rozmawia Tomasz D. Kolanek
TOMASZ D. KOLANEK: Od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę słyszymy dwie wzajemnie wykluczające się narracje. Pierwsza: Chiny są najwierniejszym sojusznikiem Rosji i wspierają ją w ataku na Ukrainę. Druga: Chiny absolutnie nie wspierają Rosji i są przeciwne jakiejkolwiek wojnie. Jaka jest prawda?
PROF. JAKUB POLIT: Obie wersje mogą być prawdziwe. Jeżeli w pokoju znajduje się tylko jeden ratlerek albo pekińczyk, to jest on zarówno największym, jak i najmniejszym psem w pomieszczeniu. W tym wypadku sprawa jest równie prosta: Rosja oficjalnie nie posiada żadnych sojuszników, chyba że za jej sojuszników uznamy twory wykreowane przez samą Rosję, takie jak Osetia Południowa czy Abchazja, Republika Doniecka czy Ługańska albo niektóre inne kraje, także nieuznawane na arenie międzynarodowej, jak Naddniestrze. Inny rodzaj rosyjskich „sojuszników” to pewne państwa, które z Rosją współpracują z musu i tylko w pewnym konkretnym aspekcie polityki międzynarodowej, jak np. Armenia, którą zmusza do tego sąsiedztwo Azerbejdżanu i Turcji.
Niewątpliwie, jeśli chodzi o państwa liczące się w świecie, bo nie warto tutaj wspominać o izolowanym reżimie białoruskim, który bardziej pożąda pomocy rosyjskiej, niż może jej udzielić, to Chiny są najpotężniejszym partnerem – ale właśnie partnerem, nie sojusznikiem Rosji. Zapewniają jej pewną swobodę manewrów.
Czy jednak Państwo Środka jest w stanie dać Rosji coś konkretnego w sensie pozytywów, czyli nie tylko nie szkodzić, nie tylko podejmować pewne działania dające Rosji możliwość manewrowania, lecz także zrobić coś konkretnego „pro”, to już zupełnie inna sprawa. Wydaje się, że można tu udzielić odpowiedzi negatywnej.
Czy obecne stanowisko Pekinu jest kontynuacją polityki chińsko-rosyjskiej, z którą mieliśmy do czynienia po roku 1949, kiedy oficjalnie powołano Chińską Republikę Ludową, czy też jej zaprzeczeniem?
Patrząc na cykle i długofalowość polityki chińskiej, która mierzy wszystko nie dziesięcioleciami, a stuleciami, jeśli nie tysiącleciami, to na pewno w skali tylko ostatniego wieku polityka Chin wobec ZSRS i Rosji zmieniała się wielokrotnie.
Natomiast, jeśli mowa o ostatnich 30 latach, czyli o czasie po rozpadzie Związku Sowieckiego, to tutaj rzeczywiście mamy pewien stały kurs. Polega on na tym, że upokorzona Rosja, pozbawiona znacznej części swoich kolonialnych czy też satelitarnych dependencji, przestała być dla Chin niebezpieczna i stała się dla nich swego rodzaju zapleczem surowcowym, wspomożycielem w zaopatrzeniu w broń i amunicję oraz w inne rozmaite narzędzia zniszczenia. Wymienię tylko lotniskowiec, za pomocą którego Chiny zamierzały rozpocząć budowę swojej floty naprawdę oceanicznej.
Ten kij ma jednak drugi koniec. Mianowicie dzisiejsza Rosja jest skazana na współpracę z Chinami i w tym tandemie rzeczywiście przewagę ma Pekin. Z punktu widzenia historycznych doświadczeń Rosji jest to debiut w takiej roli.
Kim w związku z tym jest Pekin dla Kremla?
Dlaczego nazwa! go pan partnerem, a nie sojusznikiem?
Jeżeli za sojusznika uważa się kogoś, kto nie tylko głośno mówi pewne zdania dla nas przydatne, lecz także jest państwem, którego interesy są w pewnym przynajmniej stopniu tożsame z naszymi, państwem, wobec którego możemy mieć pewną dozę zaufania, to w przypadku Rosji i Chin należy kolejny raz udzielić odpowiedzi negatywnej. Są to mocarstwa, które wprawdzie potrzebują się na arenie międzynarodowej, ale w ograniczonym zakresie.
Gdybym miał porównać to do jakiegoś przykładu z historii, to przywołałbym stosunki, które łączyły w okresie międzywojennym ZSRS z Niemiecką Republiką zwaną Weimarską. Były to kraje, które miały wspólne cele negatywne, takie jak zwalczanie mocarstw zachodnich, zastraszanie Polski, zwalczanie (do czasu)
Ligi Narodów, ale których rzeczywiste cele długofalowe na arenie międzynarodowej były zbyt rozbieżne, żeby mówić o prawdziwej wspólnocie interesów, a tym bardziej o zaufaniu.
Powiedział pan, że Rosja to przede wszystkim dla Chin zaplecze surowcowe. A czym są Chiny dla Rosji?
Pekin jest w tym wypadku, po pierwsze, silniejszym partnerem, co dla Kremla jest rzeczą głęboko frustrującą i upokarzającą. Właściwie można się zapytać:
Dlaczego właśnie zdegradowanie Rosji przez ChRL do roli mocarstwa drugorzędnego nie przesądza o stosunku elit kremlowskich do Chin, biorąc pod uwagę, że Putin i jego ekipa są postrzegani jako ludzie rozumujący chłodno w kategoriach Realpolitik? Odpowiedzi trzeba szukać w sferze emocji. Kierownictwo chińskie nie świętowało upadku ZSRS, tylko raczej upadek ten opłakiwało jako pokrewne ideologicznie mocarstwo. Nie prawiło Rosjanom kazań na temat praw człowieka, nie zamartwiało się sprawami ekologicznymi i tym, że się upuszcza do rozmaitych rzek uboczne produkty wielkiej chemii, nie wytykało, że się kogoś okrada, że się do kogoś strzela, że się kogoś nie tylko w Czeczenii pacyfikuje. Innymi słowy – zachowywało się inaczej niż USA.
Pekin jest przede wszystkim mocarstwem, które pozwala Moskwie na przeżywanie złudzenia, że może ona jak równy z równym rozmawiać ze Stanami Zjednoczonymi. Złudzenia, że jeśli Kreml staje naprzeciwko NATO, to za plecami nie ma się już pustki, czyli wielkiego leja po dawnym sowieckim mocarstwie, tylko zaplecze chińslde umożliwiające wsparcie dyplomatyczne, pomoc materiałową, polityczną i może także wojskową. Niestety, jest to przeważnie właśnie złudzenie.
Reasumując: współpraca rosyjsko- -chińska ma charakter negatywny, ma charakter wspólnego cieszenia się, że tego rodzaju duopol może straszyć USA potencjalną kooperacją. Natomiast celów pozytywnych brak.
Czy rosyjski atak na Ukrainę był uzgadniany z Pekinem?
Myśli pan, że dysponuję tu jakimiś informacjami? Gdybym rzeczywiście to wiedział, to byłbym lepiej poinformowany niż służby wywiadowcze większości mocarstw. Mogę jednak zaryzykować odpowiedź, że w sensie bliskim, doraźnym z całą pewnością tak. To znaczy: musiały być wysłane jakieś sygnały, że Putin nie zrobi tego podczas trwania zimowych igrzysk olimpijskich w Pekinie, co oczywiście zaszkodziłoby ogromnie Chińczykom, przesuwając to sportowe wydarzenie, mające być manifestacją nowoczesności i potęgi Chin, na dalsze strony gazet. Czyli tak: rosyjski przywódca musiał uzyskać jakąś co najmniej milczącą zgodę Pekinu. Ale nie sądzę, żeby istniała daleko idąca koordynacja działań na przyszłość, tym bardziej że prawdopodobnie obecny przebieg wypadków nie jest do końca taki, jakiego się w Moskwie spodziewano. I może wywołać u Chińczyków zdenerwowanie.
W co tak naprawdę gra Pekin w czasie inwazji na Ukrainę? Na początku słyszeliśmy, że jeśli Europa nie kupi od Rosji surowców, to Chiny z wielką przyjemnością zrobią to i kupią od Rosji wszystko, jak tylko leci. Obecnie jednak ta narracja wyhamowała, a nawet niektóre chińskie podmioty wstrzymują import surowców z Rosji. Czy Pekin przestraszył się, że zostaną nałożone na Chiny jakieś sankcje za handel z Rosją, jak niektórzy sugerują?
Na Pekin żadne sankcje nie zostaną nałożone. Natomiast dla Rosji było rzeczą niezmiernie wygodną, żeby zastraszać państwa zachodnie i oszukiwać własne społeczeństwo, a może i samych siebie, że w razie czego, gdyby Zachód zdenerwował się za bardzo i zakończył import rosyjskich surowców, to Moskwa ma jeszcze alternatywę w postaci wsparcia z Pekinu.
Zapewne Chińczycy byli przekonani, że inwazja Rosji na Ukrainę będzie krótka i że skończy się jakimś szybko wywalczonym, niewielkim, ale realnym sukcesem politycznym Rosji. Albowiem w długofalowym interesie chińskim nie leżą ani rozbiór Ukrainy, ani drastyczna zmiana jej granic, ani nawet zmiana przywództwa. Jest to sprzeczne z chińskim interesem narodowym jako państwa i to niekoniecznie tylko jako państwa komunistycznego.
Przypomnijmy, że Chińczycy mają kłopoty z Tajwanem. Przypomnijmy, że Chińczycy mają kłopoty z Tybetem, który wprawdzie jest całkowicie bezsilny militarnie, ale niezwykle popularny w niektórych sferach, np. w Hollywood. Przypomnijmy, że Chińczycy mają kłopoty w chińskim Turkiestanie, czyli w Xin- jiangu, co im psuje relacje ze światem muzułmańskim.
Chiny ciągle mówią o konieczności działania wyłącznie za pośrednictwem ONZ. Jest to oczywiście równoznaczne z twierdzeniem, że nie należy nic robić, ponieważ w ONZ Chiny i Rosja mają tam prawo weta. W końcu: Chiny przypominają w sposób aż nudny zasadę świętości i nienaruszalności granic, no chyba że te granice są zmieniane za obopólną zgodą, tak jak w przypadku likwidacji NRD.
Wyobraźmy sobie, że podobne rozwiązanie, które zastosował Putin, czyli pójście na odsiecz swym braciom jednej krwi i wiary, zalecaliby np. mieszkańcy Kazachstanu czy Kirgistanu wobec swoich braci w wierze z chińskiego Turkiestanu. Wyobraźmy sobie, że jakieś mocarstwo uznałoby – jak Moskwa Donieck – niepodległy Tajwan, Tybet czy Xinjiang. Pekin ma kibicować takim precedensom?
Kończąc tę przydługą wypowiedź: Chińczycy zapewne, wyrażając zgodę na ukraińską akcję Putina, liczyli na co najmniej dwie rzeczy. Pierwsza jest oczywista: odwrócenie uwagi od Azji Wschodniej, zaangażowanie NATO i USA w Europie i ich uwikłanie tamże. Stany Zjednoczone są wprawdzie trzonem NATO, ale mają zobowiązania nie tylko w Europie. USA nie są już taką potęgą jak kiedyś, żeby toczyć dwie wojny jednocześnie w różnych częściach świata. Związanie NATO w Europie, nawet tylko polityczne, nie wojskowe, dałoby Chińczykom niemal bezkarność w tym rejonie, którym się naprawdę interesują, czyli w Azji Wschodniej i na Pacyfiku.
Po drugie: jeśli Putin odniósłby szybkie zwycięstwo i zdołał narzucić państwom zachodnim swoje warunld, to byłoby to podkopanie prestiżu NATO, podkopanie prestiżu całego świata zachodniego. Pekin mógłby się tylko cieszyć i zacierać ręce.
Jak widzimy, wojna na Ukrainie trwa jednak za długo. Putin zamiast być dla Pekinu pewnym atutem, zamiast być chińskim psem łańcuchowym, który poszczeka, a nawet pogryzie państwa zachodnie, ale tak, żeby nie wywołać konfliktu światowego, powoli staje się dla Chin kimś w rodzaju petenta.
Pojawiły się analizy mówiące, że gdyby inwazja Rosji na Ukrainę trwała maksymalnie 72 godziny i Putin narzuciłby Zachodowi swoje warunki, to mogłoby to rozochocić Chiny do ataku na Tajwan. Czy zgadza się pan z tego typu opiniami?
Decyzje podejmowane przez przywódców na Kremlu, być może także przez przywódców w Pekinie, mają sporą dawkę irracjonalizmu. Gdyby robił pan ze mną wywiad np. 21 lutego, trzy dni przed początkiem rosyjskiej inwazji, i zapytał, czy Putin zaatakuje Ukrainę, to odpowiedziałbym, że nie zaatakuje, bo nie bardzo potrafię zrozumieć, co by na tym mógł zyskać. Powiem szczerze, że w chwili, kiedy rozmawiamy, nadal nie jestem w stanie na to pytanie odpowiedzieć. Putin straszył atakiem na Ukrainę co najmniej kilka miesięcy, przez to zmarnował efekt zaskoczenia, a jednak zaatakował.
Trudno mi uwierzyć, żeby jeszcze teraz, w obecnym stadium spraw, Chiny mogły podjąć się inwazji na Tajwan. Musiałaby to być operacja desantowo-mor- ska, wymagająca przerzucenia przez cieśninę bardzo znacznych sił. Wystarał czyłaby nawet nie flota amerykańska, ale japońska, żeby tę całą rzecz zniweczyć.
Oczywiście pozostaje pytanie, czy Stany Zjednoczone pomogłyby Tajwanowi lub czy pozwoliłyby Japończykom na tego rodzaju pomoc i czy pozwoliłby na to japoński parlament. Formalnie przecież Tokio ma wyłącznie siły samoobrony.
Na miejscu kierownictwa w Pekinie miałbym wątpliwości, czy stać mnie na to, czy starczy mi odwagi, żeby taką rzecz przetestować.
Chińczycy mają słabość do numerologii. Sugeruje się np., że tego rodzaju akcja mogłaby się wydarzyć w roku 2027, kiedy będzie się świętować setną rocznicę utworzenia Chińskiej Armii Ludowo-Wy- zwoleńczej. Byłby to taki mocny akord. Przewodniczący Xi na pewno jeszcze, jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidywalnego, będzie wówczas u władzy. Jeśli jednak nie uda się tego zrobić za jego kadencji, to drugą kuszącą datą jest rok 2049, czyli stulecie utworzenia Chińskiej Republiki Ludowej. Trudno jednak uwierzyć, żeby Chińczycy obecnie, w czasie trwania akcji ukraińskiej, zechcieli zaatakować Tajwan. Prawdopodobnie po prostu by im się to nie opłacało, chociaż mówię to z wahaniem: opłaca się – nie opłaca… Tutaj w grę wchodzi czynnik nielogiczny.
W związku z tym, co właściwie Chiny mogą zrobić dla Rosji i co mogą jej zaoferować?
Teoretycznie mogą zrobić bardzo wiele. Mogą naciskać na Zachód, żeby nie zrywał z Rosją wszelkich stosunków ekonomicznych. Mogą umożliwić Rosji kontakty gospodarcze, które by rozhermetyzowały blokadę zastosowaną przez państwa zachodnie. Mogą podjąć akcję propagandową na terenie krajów dawnego Trzeciego Świata, która rozmywałaby całe znaczenie wojny na Ukrainie jako „wojny białych ludzi”. Tylko powstaje pytanie: Po co miałyby właściwie to robić? Rosja jest krajem, który powinien się Chinom na coś przydać, natomiast wszystko to, o czym powiedziałem, byłoby dla Chin obciążeniem. Rosja byłaby dotowana, jak dotuje się wasala. Ale nie jest to kraj będący drugim Mandżukuo czy drugą Abchazją. Nie byłaby to, bo nie mogłaby być, całkowita marionetka w rękach chińskich, nie byłaby to pacynka. Czyli w takim razie po co to wszystko robić, po co się obciążać?
Możliwa jest jeszcze jedna opcja, o której przebąkują rozmaite media, że mianowicie od Chińczyków Moskwa potrzebowałaby jakiejś pomocy zbrojnej. Nie chodzi tutaj raczej o czołgi czy okręty, bo tego w Rosji dostatek, ale np. o jakieś podzespoły i części elektroniczne albo o to, co dostarczali Rosji w czasie drugiej wojny światowej Amerykanie, czyli o konserwy, o żywność dla wojska, Tylko że to również mija się z celem, a ponadto byłoby dla Rosji głęboko upokarzające. Byłoby to przyznanie się, że druga armia świata, która zajmuje to miejsce na podium tylko z jednego powodu – liczby głowic nuklearnych – po trwającej miesiąc wojnie nie jest już w stanie działać sama. Czyli nie jest tym, za co ją miano.
Powołam się na przykład z historii.
W roku 1956 Wielka Brytania w towarzystwie Francji i Izraela dokonała inwazji na Egipt. Kiedy premier Anthony Eden zażądał tego od swego sztabu generalnego, powiedziano mu, że nie można tego zrobić natychmiast, ponieważ trzeba na opracowanie planu inwazji od czterech do sześciu tygodni. Kraj, który nie potrafi przeprowadzić natychmiastowej inwazji na małe, słabe państwo arabskie, a takim był wówczas Egipt, nie jest supermocarstwem i powinien zająć się czymś innym. Wtedy uwidoczniło się jak na dłoni, że Wielka Brytania wypadła z ligi supermocarstw. Jeżeli Rosja rzeczywiście poprosiłaby Chiny o pomoc, nie mogąc sobie poradzić z Ukrainą, ze swoją byłą kolonią, która dotąd nie była szczególnie znana z efektywności militarnej, która w roku 2014 nie mogła zrobić nic wobec aneksji Krymu, ponieważ skuteczny opór stawili wówczas Rosjanom tylko ochotnicy, przybywający jak w czasach kozackich z własną strzelbą i amunicją, to byłaby to dla Rosji skrajna kompromitacja. Nie można byłoby jej ukryć wobec świata, a co dopiero wobec kierownictwa w Pekinie.
Czy Chiny będą cichym zwycięzcą wojny na Ukrainie? już teraz niektórzy przywódcy Zachodu powtarzają za Chinami: zakończyć wojnę, rozpocząć negocjacje…
Jeśli mówiąc o przywódcach Zachodu, ma pan na myśli przywódców Izraela, to w pewnym sensie tak. Pozwolę sobie
na małą złośliwość. Prezydent Zełen- ski w chwili, kiedy rozmawiamy, ma przemawiać w parlamencie japońskim, co okrzyknięto pierwszym występem ukraińskiego polityka w parlamencie azjatyckim. Jak wiadomo, przemawiał już w Izraelu, ale widocznie – zapewne z powodu udziału Izraela w Eurowizji – nie jest on uważany za kraj azjatycki.
Pyta pan, czy Chiny będą zwycięzcą? Na pewno nie będą przegranym. Gdyby Zachód zmusił Rosję do w miarę szybkiego wycofania się z Ukrainy na takich warunkach, żeby Rosja w zasadzie nic nie osiągnęła, to byłoby to potężne zwiększenie prestiżu USA. Taki obrót sprawy byłby dla Chin niekorzystny. Chińczycy dali zielone światło tej akcji, sądząc, że Putin wojnę wygra, a tymczasem wygląda na to, że nie potrafi. Z tego punktu widzenia mogą się pojawić na Kremlu (w otoczeniu dyktatora) i w Pekinie oznaki niezadowolenia z Putina.
Na pewno samo zdetonowanie tego konfliktu było dla Chin przydatne, ale jego rezultat jest niewiadomy. Aczkolwiek raz jeszcze muszę się zastrzec. Przypomnijmy sobie takie wydarzenie jak wojna ZSRS z Finlandią w latach 1939-1940. Zaczęła się ona jako gigantyczna kompromitacja Armii Czerwonej, świat się roztkliwiał nad bohaterstwem Finów, zapowiadano wysłanie oddziałów wojskowych, w tym polskich, na pomoc ofierze agresora. Ale koniec końców ZSRS połknął jedną piątą Finlandii, a Finom nie udzielono żadnej pomocy. Agresor odniósł więc sukces, chociaż niewątpliwie w niezbyt porywającym stylu. Obecnie Ukraina broni się od miesiąca.
W przeliczeniu na wojnę fińską jest to w przededniu 1940 r., wtedy również przewidywano różne rzeczy.
Przypomnę tylko, że wojnę fińską obserwował z wielkim zaciekawieniem przyjaciel Stalina, Adolf Hitler, odgrywający wówczas wobec Moskwy taką rolę, jaką odgrywa obecnie Pekin wobec Putina. Tutaj zakończę, ponieważ nie chciałbym, żeby dalsze analogie były kontynuowane i historia się powtórzyła, tyle że z innymi rozgrywającymi.
Zwycięstwo Ukrainy byłoby szansą dla wolnej Białorusi
Ze Swiatłaną Cichanouską, liderką białoruskiej opozycji rozmawia Madej Pieczyński
MACIEJ PIECZYŃSKI: „Mam nadzieją, że pan Putin jest mądrym człowiekiem i mądrym przywódcą. […] Powinien zrozumieć, że Białorusini nie zaakceptują żadnych ustaleń, uzgodnionych przez niego z Łukaszenką, ponieważ nie uważają już Łukaszenki za swojego prezydenta” – stwierdziła pani podczas naszej ostatniej rozmowy dla „Do Rzeczy”, jesienią 2020 r. A co dziś myśli pani o Putinie?
SWIATŁANA CICHANOUSKA: Oczywiście od tamtego czasu sytuacja bardzo się zmieniła. W zasadzie już kilka miesięcy po tym, jak rozpoczęło się powstanie na Białorusi, stało się oczywiste, że Kreml dokonał wyboru i postanowił wspierać reżim Łukaszenki. Dziś już wiemy, że prawdziwym celem Moskwy jest ponowne podporządkowanie sobie państw byłego Związku Sowieckiego oraz umacnianie potęgi „rosyjskiego świata”. Nie jest ważne, co ja myślę o Putinie. Ważna jest opinia moich rodaków. Jeszcze do niedawna Białorusini nie mieli negatywnego stosunku do Rosji czy nawet do Kremla. Również dlatego, że większość z nich nieszczególnie interesowała się polityką. Dziś natomiast staje się oczywiste, że działania Kremla zagrażają bezpieczeństwu również Białorusinów…
A kiedy to się stało oczywiste? Po tym, jak Putin poparł Łukaszenkę w walce z rewolucją czy dopiero po inwazji na Ukrainę?
Przez półtora roku po sfałszowanych wyborach prezydenckich poziom sympatii prorosyjskich na Białorusi spadał, ale bardzo powoli. Mimo wszystko momentem przełomowym była jednak inwazja na Ukrainę. Białorusini bardzo się boją, że ich kraj może zostać wciągnięty bezpośrednio do wojny. Młodzi ludzie w wieku poborowym masowo uciekają za granicę. Jadą na Zachód, nie do Rosji. A to dlatego, że dziś na Białorusi Rosja kojarzy się z wojną, a Zachód – z pokojem.
Czyli jeszcze przed wybuchem pełnowymiarowej wojny na Ukrainie miała pani pewne nadzieje, że białoruska opozycja może w sprzyjających okolicznościach dojść do jakiejś formy porozumienia z Putinem?
Nie, nie miałam takiej nadziei. Podkreślałam jednak,’ że nie walczymy z żadnym wrogiem zewnętrznym, ponieważ naszym celem jest pokonanie wroga wewnętrznego – reżimu Łukaszenki. Dlatego nie chcieliśmy psuć relacji z jakimkolwiek państwem, ponieważ rządy państw się zmieniają, ale ludzie pozostają. Nie chcieliśmy więc nazywać Rosji naszym wrogiem, bo to nie byłaby prawda.
Również jesienią 2020 r. mówiła mi pani w wywiadzie, że wolna Białoruś powinna utrzymywać dobre relacje zarówno z Europą, jak i z Rosją. Dalej pani tak uważa? Czy może jednak w obecnej sytuacji lepszy byłby kurs jednoznacznie prozachodni?
Silne związki, jakie łączyły Białorusinów z Rosjanami, mogą zostać utracone na długie lata. Wiele zależy od tego, czy wojska białoruskie wkroczą na Ukrainę. Niezależnie jednak od rozwoju sytuacji widać wyraźnie, ze Rosja obecnie nie może być gwarantem bezpieczeństwa, również gospodarczego, dla Białorusi. Sankcje już teraz powodują drastyczny spadek poziomu życia w Rosji. A będzie coraz gorzej. Białorusini to dostrzegają i rozumieją. Rosja jest w kryzysie. Europa zaś rozkwita. Dziś to właśnie Europa gwarantuje stabilizację, która dla moich rodaków jest wartością niezwykle ważną. Ja im jednak nie będę narzucać kierunków geopolitycznych. Oni sami je w przyszłości wybiorą.
Ale gdyby jednak pani mogła o tym zdecydować, to jaki kierunek by pani wybrała: dalsza integracja z Rosją, neutralność, wejście do NATO czy Unii Europejskiej?
Nie mogę dziś mówić w swoim imieniu jako osoby prywatnej, powinien pan to zrozumieć. Zapytajmy Białorusinów.
Czy wojna na Ukrainie to wojna Putina czy Rosjan?
Mimo wszystko jest to wojna Kremla. Chociaż widzimy, że według sondaży ok. 70 proc. Rosjan ją popiera. Myślę jednak, że przyczyną tak dużego poparcia dla wojny w Rosji jest bardzo skuteczna, praca kremlowskiej propagandy. Rosjanie nie znają prawdy o tzw. operacji specjalnej. Albo nie chcą tej prawdy znać. Bezrefleksyjnie powtarzają opowieści o „ukraińskich nazistach” czy o „zagrożeniu ze strony NATO”, ponieważ nie wiedzą bądź też wolą dla świętego spokoju nie wiedzieć, co się dzieje. Mimo wszystko to jest wojna Kremla, nie Rosjan.
Imperializm rosyjski nie narodził się wraz z przyjściem do władzy Putina. Może więc problem tkwi w Rosji i Rosjanach, a nie w obecnych lokatorach Kremla?
Równie dobrze można byłoby powiedzieć, że coś nie tak jest z Niemcami. Ja jednak uważam, że o kierunku polityki państwa decyduje przywódca, a nie zwykli ludzie, którzy są podatni na wpływy propagandy. Jeśli cały czas im się wmawia, że ich kraj jest imperium, które powinno odzyskać dawne granice, to oni zaczynają w to wierzyć. Gdyby w Rosji pojawił się lider o poglądach prozachodnich i nagle by ogłosił, że NATO nie jest zagrożeniem, to ludzie też by go posłuchali.
Był taki jeden. Borys Jelcyn. Dziś wielu Rosjan źle go wspomina.
Rosjanie mają swoją ugruntowaną mentalność. Białorusini również pozostają pod jej wpływem. Oba narody przez wieki swojej historii przywykły, że zawsze stał nad nimi gospodarz z pałką i knutem, którego trzeba było słuchać albo ignorować i robić swoje. Ale świat się zmienia. Również w Rosji, choć z uwagi na wielkość tego kraju zmiany zachodzą tam wolniej.
Rozmawiamy 27 marca. Ponad miesiąc od wybuchu pełnowymiarowej wojny. Dlaczego Białoruś Łukaszenki wciąż jeszcze nie napadła na Ukrainę?
Na pewno nie dlatego, że Łukaszen- ka tego nie chce. Przez 27 lat rządów Łukaszenka balansował pomiędzy Rosją a Zachodem. Zawsze potrafił znaleźć dla siebie jakieś dobre wyjście. Przypomnijmy sobie jego retorykę w pierwszych dniach wojny. Zapewniał wtedy, że Rosjanie podbiją Ukrainę w ciągu kilku dni. Powtarzał: „My z Putinem zajmiemy Kijów”. Był wówczas przekonany, że stoi po stronie zwycięzcy. Zmienił ton, gdy rosyjska ofensywa wyhamowała. Teraz jest bardziej ostrożny. Próbuje wmówić światu, że Białoruś nie bierze udziału w wojnie i nigdy na Ukrainę nie napadnie. A w tym samym czasie na ukraińskie miasta spadają rakiety wystrzeliwane z białoruskiego terytorium. Część ekspertów uważa, że Łukaszenka nie chce wziąć bezpośredniego udziału w wojnie, ponieważ wówczas utraciłby wszelkie możliwe jeszcze kanały kontaktu z Zachodem.
Może więc Zachód powinien to wykorzystać i usiąść do rozmów z Łukaszenką, żeby rozbić sojusz Rosji i Białorusi? Propaganda Mińska pochwala działania Moskwy, ale zapewnia też, że Białorusini nie będą walczyć na Ukrainie. Może jest jakieś pole do rozmów? Być może zmiana kary dla Andżeliki Borys jest sygnałem, że Łukaszenka słabnie i jest gotów do ustępstw…
Możliwe. Pytanie jednak, czy Polska miałaby usiąść do rozmów tylko dlatego, że jednej etnicznej Polce zmieniono sposób odbywania kary z więzienia na areszt domowy. Oczywiście cieszę się, że sytuacja Andżeliki Borys się polepszyła. Trzeba jednak pamiętać, że Łukaszenka wciąż przetrzymuje tysiące więźniów politycznych. Jeszcze parę miesięcy temu Łukaszenka zarzekał się, że nigdy z naszego terytorium nie wyruszą czołgi na Ukrainę. Temu człowiekowi nie można wierzyć. Moim zdaniem Łukaszenka nie chce wejść do wojny, ponieważ nie jest pewien lojalności ze strony własnej armii. Nie ma pewności.
Opracował: Leon Baranowski – Buenos Aires, Argentyna