Z Wacławem Holewinskim, autorem powieści „Cieniem będąc, cieniem zostałem” rozmawiają Krzysztof Masłoń i Tomasz Zbigniew Za pert, DoRzeczy, nr 21, 22-28.05.2023
KRZYSZTOF MASŁOŃ, TOMASZ ZBIGNIEW ZAPERT: Dlaczego Karola Jaroszyńskiego, bodaj najbardziej majętnego Polaka wszech czasów, pokrył kurz niepamięci?
Złożyło się na to, jak sądzę, kilka przyczyn. Po pierwsze, rzeczywiście był najbogatszy, ale przez bardzo krótki czas. Mniej więcej od roku 1909 do, powiedzmy, 1917. Po drugie, podejrzenia są takie, że działał w masonerii, co oczywiście niektóre środowiska nastawiło do niego wrogo. Wreszcie po trzecie – i najistotniejsze – był antykomunistą, toteż przez cały PRL go nie wspominano. Do tej pory na temat Jaroszyńskiego – według mojej wiedzy – ukazały się dwie albo trzy publikacje, przy czym ostatnia w grudniu zeszłego roku, już po napisaniu przeze mnie powieści. Obcując z tymi pracami, doszedłem do przekonania, że w gruncie rzeczy ich autorzy wykorzystali dokładnie te same archiwalia co ja, gdyż dokumentów dotyczących działalności Jaroszyńskiego pozostało po prostu stosunkowo niewiele.
Na telewizyjne ekrany trafiła właśnie ekranizacja jednej z pańskich wcześniejszych książek. Jaroszyński również wydaje się mieć filmowy życiorys. Kolosalny majątek zawdzięczał uśmiechowi losu?
Niezupełnie. Faktycznie w 1909 r. rozbił kasyno w Monte Carlo, wygrywając w ruletkę równowartość 774 kg złota. Tyle tylko, że wcześniej miał ogrom długów. Hazardowe szczęście pomogło mu je spłacić. Natomiast gigantyczną fortunę zawdzięczał swej przedsiębiorczości, którą – patrząc z dzisiejszej perspektywy – moglibyśmy określić mianem piramidy finansowej. Ale po kolei.
Pochodził z zamożnej rodziny, jego ojciec był właścicielem dużej cukrowni. Kiedy Karol spłacił swoje długi, zdjęto z niego nadzór rodzinny nad częścią odziedziczonego przezeń majątku. Przy dużym sprzeciwie rodzeństwa sprzedał swoje udziały w cukrowni, a za uzyskaną kwotę nabył 30 proc, akcji banku. Zapewniło mu to przewagę w radzie nadzorczej, toteż natychmiast udzielił sobie pożyczki. Kupił za nią 30 proc, akcji kolejnego domu bankowego i powielając modus operandi, stał się niebawem właścicielem 12 czołowych banków rosyjskich! Oczywiście musiał systematycznie spłacać raty kredytowe. Pod koniec roku 1914 jego imperium finansowe prawdopodobnie by upadło, ponieważ terminy kolejnych płatności się kumulowały. 0 tym, że tak się nie stało, zadecydowało wydarzenie, które dla milionów ludzi oznaczało wielkie nieszczęście. Wybuchła wojna światowa, a Jaroszyński został głównym dostawcą armii rosyjskiej. Dopiero te transakcje wywindowały go do poziomu, powiedzmy, Rotszyldów. Zdywersyfikował także swoją działalność. 0 kopalnie i huty, a także komunikację oraz transport, cukrownie (w przededniu wojny 30 proc, produkcji cukru w Imperium Rosyjskim pochodziło z jego zakładów). I tak pomnażał kapitał. Pozycja finansowa i towarzyska pozwoliły mu nawet marzyć o poślubieniu Tatiany Romanowej, córki cara Mikołaja II. Wydawało się, że czeka go świetlana przyszłość.
Uniemożliwili ją bolszewicy?
Tak. To być może najciekawszy fragment życiorysu Jaroszyńskiego, chociaż mało o nim wiemy. Mam na myśli jego próby ratowania rodziny carskiej, a później wytrwałe dążenie do obalenia rządów Lenina et consortes. Bynajmniej nie zbrojnie. Chciał – i chyba istniała na to duża szansa – aby zdławić bolszewizm poprzez unieruchomienie jego systemu bankowego. Mogło się to powieść, gdyż Jaroszyński doskonale poznał światowe sfery finansowe. Zaskarbił sobie pośród nich uznanie i szacunek. Nawiązał wpływowe kontakty. Śmiały koncept się nie ziścił, bo Brytyjczycy nie dotrzymali słowa. Obiecali sfinansowanie planu pozbawienia władzy bolszewików, lecz wypłacili zaledwie pierwszą transzę pieniędzy niezbędnych do jego skutecznej realizacji.
A bolszewicy o Jaroszyńskim nie zapomnieli.
W roku 1926 postanowili go-w ramach zemsty – zgładzić. Stał się obiektem zamachu skrytobójczego, dokonanego w Operze Paryskiej. W zatłoczonym foyer jakiś nieznajomy skaleczył go laską. Powierzchowna rana nie wyglądała groźnie, lecz okazało się, że do organizmu wprowadzono śmiercionośną truciznę. Jaroszyński stracił przytomność i znalazł się w szpitalu. Ocalono mu życie, ale pełni zdrowia już nie odzyskał. Skądinąd podobny sposób eliminacji wrogów Kreml wykorzystuje do dziś. Przypomnijmy choćby zabójstwo Aleksandra Litwinienki.
Jak Jaroszyński odnalazł się w II Rzeczypospolitej?
Źle. Na pewno miał prawo czuć się rozżalony, że nie skorzystano z jego koncepcji ekonomicznych. Szczególnie odejścia od pieniądza mającego pokrycie w złocie na rzecz papierowego. Tak jak uczynili po pierwszej wojnie światowej Niemcy, dzięki czemu znacznie szybciej od Polski wyszli z gospodarczej zapaści. Jak wynika z przekazów, był Jaroszyński mężczyzną porywczym, niekiedy nie potrafił ugryźć się w język, czym narobił sobie nieprzyjaciół. Spotykał się z lekceważeniem. Akcentowano, że w wolnej Polsce nie potrafił powtórzyć sukcesu.
Poniósł za to spektakularną porażkę. Nad Bałtykiem.
Usiłując odbudować swe imperium, podjął bardzo nietrafną decyzję. Po traktacie wersalskim Polska uzyskała niewielki dostęp do morza. Jaroszyński przewidział, że wkrótce powstanie tam port, a tereny wokół niego znacznie zyskają na wartości. Zakupił ziemie w okolicach Pucka, będąc przekonanym, że właśnie to miasto stanie się naszym oknem na świat. Pomylił się, bo wody pobliskiej zatoki obfitują w mielizny uniemożliwiające wpływanie tam dużym statkom, toteż port wybudowano w Gdyni.
Niemniej u progu odzyskania państwowości Jaroszyński doradzał samemu Józefowi Piłsudskiemu.
Dodajmy – wyłącznie w kwestiach finansowych. Politykę wschodnią postrzegali inaczej. Dla Jaroszyńskiego „czerwona Rosja” była znacznie niebezpieczniejsza od „białej”. Traktat ryski go rozczarował. Nie tylko w kwestii granicznej. Także – a może zwłaszcza – wobec pominięcia przez Polskę sprawy odszkodowań za dobra rodaków przejęte przez bolszewików. Sam stracił obfite w bogactwa, żyzne ziemie na Ukrainie.
Natomiast Piłsudski sprzed Bitwy Warszawskiej znacząco różnił się – moim zdaniem – od tego z roku 1926. Po zamachu majowym inna była też pozycja Jaroszyńskiego. Zdał sobie sprawę, że nie uda mu się wskrzesić swej finansowej potęgi. A to, że winni temu byli ci, którym zabrakło jego wyobraźni i wizjonerstwa, że z oburzeniem odrzucił niemiecką ofertę kredytową uzależnioną od tego, by realizował ich politykę finansową, mówiąc wprost – chodził na ich pasku, mogły być, choć brzmią wiarygodnie, już tylko tłumaczenia.
Przed „czerwonymi” musiał uciekać.
Najpierw z Petersburga, potem z Krymu. Widział ich okrucieństwo i barbarzyństwo. Zakładał, że reżim długo się nie utrzyma. Nie on jeden był w błędzie. Do Europy Zachodniej przedostał się bez niezbędnych dokumentów dowodzących jego własności bankowych. W związku z czym przyznano mu jedynie skromną rentę.
Opus vitae bohatera powieści znajduje się w Lublinie?
To prawdziwy pomnik Jaroszyńskiego. Katolicki Uniwersytet Lubelski funkcjonuje już ponad 100 lat, słyszeli o nim wszyscy Polacy, lecz mało kto wie, że jego głównym fundatorem był właśnie Jaroszyński – drugim, pomniejszym inżynier Franciszek Skąpski. Inicjatywa narodziła się w roku 1916, kiedy rektor papieskiego kolegium w Petersburgu, Idzi Radzikowski, poprosił Karola o uczestnictwo w zebraniu założycielskim nowego przedsięwzięcia akademickiego. Nie znano jeszcze wówczas jego lokalizacji. Jaroszyński wspomagał pieniężnie KUL do końca swych dni. Nawet wtedy, gdy przestał być osobą majętną, jakiś datek dokładał.
Z kolej ojciec Karola wspierał powstańców styczniowych.
Najpewniej finansując dla nich dostawy uzbrojenia. Po klęsce zrywu przez rok więziono go w twierdzy kijowskiej. Odzyskawszy wolność, skupował majątki ziemskie odebrane polskim właścicielom w ramach popowstaniowych represji. Taką możliwość dostało od carskiej Rosji bardzo niewielu Polaków. Możemy spekulować, czy chciał się przez to jedynie wzbogacić czy też pragnął tą drogą zachować folwarki w polskich rękach.
To sprawa niejednoznaczna. Inaczej niż fundowanie granitu na pomnik cara.
Brat Karola zyskał tym posunięciem przydomek kamieńjunkra. Drugi brat związał się ze środowiskiem artystycznym. Między innymi pomagał u progu kariery pianistycznej Arturowi Rubinsteinowi i Karolowi Szymanowskiemu. Z kolei ich matka aktywnie funkcjonowała w szeregach katolickiej organizacji pomocowej w Kijowie. A kiedy na początku wielkiej wojny do niewoli rosyjskiej trafiło kilkaset tysięcy Polaków z armii niemieckiej i austriackiej, Jaroszyński zorganizował dla nich różnorakie formy pomocy i opieki.
Nie miał wyższego wykształcenia…
Przypuszczam, że rozpierała go energia. Był bon vivantem z licznymi pasjami, chociaż zapewne nie szkolną. Ale miał fantastyczne pomysły, wielką wyobraźnię, „finansową głowę”. Do tego nie zawsze trzeba kończyć studia.
Bliscy się od niego odsunęli?
Rodzeństwo chyba po części tak. A własnej rodziny nigdy nie założył. Nie doczekał się potomstwa. Wspomniałem już, że zamierzał ożenić się z carską córką. Może zbyt wysoko mierzył? Aby zagwarantować sobie jej przychylność, wspierał fundację troszczącą się o ciężko rannych żołnierzy rosyjskich. Prowadzoną przez carycę i jej córki.
Polski krezus numer jeden ma skromną mogiłę na Powązkach.
Niemniej w ceremonii pogrzebowej wzięło udział ponad 1 tys. żałobników. Ostatnie trzy lata życia mieszkał w kamienicy zlokalizowanej w żydowskiej dzielnicy Warszawy pod adresem Smocza 7. Pozostaje zagadką, czemu akurat tam. Umarł w następstwie duru brzusznego. W szpitalu św. Ducha, którego zabudowania przy ul. Elektoralnej przetrwały do dziś.
W powieściowej scenie dotyczącej wojny polsko-bolszewickiej pada zdanie Adama Czartoryskiego: „W Polsce są tylko dwie partie: polska i antypolska”. Brzmi nad wyraz aktualnie…
Pewnie analogii można znaleźć więce’j. Tkając narrację, nurtowało mnie pytanie: Kim był ów człowiek, który zalazł za skórę niemieckiej i żydowskiej finansjerze, eliminując ją w znacznej mierze poprzez własną działalność bankową? Skąpa spuścizna dokumentacyjna po Karolu Jaroszyńskim utrudnia odpowiedź na to pytanie. Beletrystyka daje za to autorowi możność snucia domysłów, stawiania hipotez, kreowania postaci i zdarzeń.
W bliskim otoczeniu bohatera powieści natrafiamy jednak też na figury całkiem autentyczne, także te cieszące się nie najlepszą sławą. Exemplum – Sidney Reilly, naprawdę Rosenblum, bogaty Żyd z Odessy, którego – jako brytyjskiego szpiega – bolszewicy rozstrzelali w 1925 r.
Ten agent Scotland Yardu, a ilu jeszcze wywiadów – trudno orzec, jest postacią niejednoznaczną. Jaroszyński w okresie ich współdziałania z pewnością nie posiadał o nim pełnej wiedzy, mogła się przed nim dopiero odsłaniać. Inna sprawa, czy akurat jemu musiał zaufać – jako kurierowi, gdy próbował obalić bolszewię, rujnując jej system finansowy. A podkreślam: „czerwoni” chcieli zamordować go właśnie za to, nie za co innego.
Jaroszyński w carskiej Rosji przekonał się, że korupcja czyni cuda. Nieprzypadkowo w gremiach zarządzających jego majątkiem zasiadali ministrowie, a nawet były premier – Kokowcow.
Gdy pisałem tę książkę, choć przecież wiedziałem o korupcji w dawnej Rosji, jej skala przerosła moją wyobraźnię. Niezależnie od tego, że i dziś w radach nadzorczych banków roi się od znanych nazwisk, najczęściej ze świata polityki. Nie tylko przecież w Rosji.
Wydobywa pan z zapomnienia kolejną, po marszandzie Ignacym Korwin-Milewskim i sztyletniku Emanuelu Szafarczyku, bohaterze powstania styczniowego, personę z naszej historii…
Ogromną przyjemność sprawia mi odszukiwanie informacji o takich ludziach. Grzebanie po bibliotekach i archiwach. Natrafianie na zdarzenia, które implikują kolejne, a te znów następne…
Ważny jest też czas, który wziął pan pod pisarską lupę. Jerzy Giedroyc po stokroć miał rację, namawiając swych współpracowników, by zajęli się tym, co się działo w Warszawie – i nie tylko tam – w czasach zaborów, zwłaszcza zaboru rosyjskiego.
Bo to był czas straszny i fascynujący. A wciąż mało opisany.
Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych