„Lwowska Fala” kojarzy się przede wszystkim ze swoimi dwiema największymi gwiazdami – batiarami Szczepkiem i Tońkiem. I nawet ci z Was, którzy nigdy nie słyszeli o tej audycji ani nie znają filmów z udziałem owego duetu, mogą kojarzyć pojęcie batiara. Chociażby z „Morfiny” Twardocha, gdzie pojawia się lwowski batiar – zakapior, jakiego raczej nikt nie chciałby spotkać. Bo batiary faktycznie byli taką chuliganerią, która nikomu raczej dobrze się nie kojarzyła. Samo słowo wywodzi się od węgierskiego „betyar”, które można przetłumaczyć jako rozbójnik lub chuligan. Najprawdopodobniej zawdzięczamy je Węgrom służącym w austro-węgierskiej policji, określającym w ten sposób różnoraki „niepewny element”. I tak to wyglądało aż do lat trzydziestych dwudziestego wieku, gdy to dwójka batiarów o złotych sercach rozkochała w sobie całą Polskę, tworząc przy tym batiarski etos, po który Lwów chętnie sięga nawet dziś.
Drogi czytelniku, jeśli jesteś zdecydowany przebrnąć przez cały tekst, to, w zależności od upodobań, zrób sobie kawę, herbatę, otwórz piwo lub przygotuj butelkę wina, gdyż jest to długa opowieść. A ponieważ nie tylko chcę przybliżyć Wam „Lwowską Falę” oraz Szczepka i Tońka, ale również pokazać lwowski bałak (czyli gwarę „tajojków”, naszpikowaną licznymi naleciałościami z różnych języków, zabarwionymi śpiewnym akcentem) i ówczesne poczucie humoru, w tekst dodatkowo wplotłam kilka fragmentów radiowych rozmów, zachowanych, niestety, jedynie w formie pisanej. I proponuję Wam, byście najpierw posłuchali jednego z zachowanych nagrań konwersacji mądralińskiego Szczepka i prostodusznego Tońka, a potem spróbowali czytać przynajmniej ich dialogi – ich głosami. Nagranie pochodzi już z okresu II wojny światowej.
Wszystkie cytowane przeze mnie wesołofalowe teksty pochodzą z trzech źródeł. Pierwsze to publikacja „Na Wesołej Lwowskiej Fali” Witolda Szolginii, w której autor zamieścił wydane przed wojną dialogi Szczepka i Tońka, wzbogacając je o teksty znalezione w przedwojennych gazetach itp., a także rozmowy z występów wojennych. Drugie to prawdziwa perełka – „Same hece”, będące wyborem tekstów z ocalałego zbioru maszynopisów (z ręcznie naniesionymi poprawkami) audycji wyemitowanych od 28 października 1934 roku do 28 kwietnia 1935 roku. No i najświeższa rzecz – stosunkowo niedawno odnalezione rozmowy żydowskich komentatorów, wydane pod tytułem „Rozmówki Panów Aprikosenkranca i Untenbauma”.
Na początek kilka słów o samej radiostacji. 15 stycznia 1930 roku w eter oficjalnie poszły pierwsze fale radiowe nadane z Lwowa. Lwowska rozgłośnia Polskiego Radia mieściła się w dwóch budynkach: w kamiennicy przy Batorego 6 (obecnie Kniazia Romana 6) oraz w tzw. karafce Baczewskiego na terenie Targów Wschodnich (obecnie jest to teren Parku Stryjskiego, a w miejscu budynku znajduje się Pomnik Ukraińskiego Futbolu).
Pierwsze audycje były retransmisjami z Warszawy i Krakowa, które podobno były niekiedy urozmaicane „przebijającymi” prywatnymi rozmowami międzymiastowymi. Mimo że lwowiakom brakowało audycji z ich własnego podwórka, liczba słuchaczy rosła wręcz lawinowo. Już w lutym Lwów posiadał blisko 3500 abonentów, w marcu 7500, a w momencie wybuchu wojny – 45 000, będąc tym samym najbardziej zradiofonizowanym polskim miastem w tamtym czasie. Stopniowo na antenie zaczęły pojawiać się też słuchowiska ze Lwowa: muzyka z płyt, „Rozmaitości” (będące de facto reklamami), transmisje muzyki na żywo czy też listy od słuchaczy. Warto wspomnieć o „radiowym proboszczu” księdzu Rękasie, który zainicjował akcję „Radio – chorym”, co było wówczas pomysłem dość innowacyjnym. Prócz podnoszących na duchu rozmów, słuchacze mogli wysłuchać nabożeństw obrządku łacińskiego, ormiańskiego i greckiego.
Na antenie pojawił się również Wiktor „Tolek” Budzyński, początkowo robiąc coś na kształt reportaży radiowych i tworząc pierwsze, niepozorne audycje rozrywkowe.
Czas mijał i w końcu przyszedł 23 października 1932 roku, gdy to na antenie lwowskiej rozgłośni pojawiła się „Wesoła Lwowska Niedziela”. Pomysłodawcą audycji (a w przyszłości także autorem większości jej tekstów) był właśnie Wiktor Budzyński (często posługujący się pseudonimem Juliusz Tot) i zapewne on sam nie podejrzewał, jaką petardę właśnie zmontował. Było to słuchowisko poetycko-rozrywkowo-satyryczno-muzyczne, trwało, bagatela, siedem lub osiem godzin (Budzyński pisze nawet o dwunastu godzinach) i nadawane było raz w miesiącu. Szczerze mówiąc, nie wiem, co tam dokładnie się działo, ale wystarczyły dwa wydania, by po „Wesołą…” zaczęły sięgać inne radiostacje, a Warszawa w końcu zaczęła wysuwać żądania… A zażądano mianowicie, by zmienić audycję z lokalnej na ogólnopolską. No i się zaczęło…
Od 16 lipca 1933 roku audycję, znaną od tej pory pod nazwą „Na Wesołej Lwowskiej Fali”, skrócono do pół godziny, ale za to zaczęła pojawiać w każdą niedzielę. Niekwestionowanymi ulubieńcami słuchaczy byli oczywiście Szczepko i Tońko, lecz nie stanowili oni całego zespołu. Inną charakterystyczną i popularną postacią był „radca” Stońć (Wilhelm Korabiowski) – były woźny magistratu, kurtuazyjnie nazywany panem radcą. Był to jeden z typowych reliktów okresu Cesarstwa Austro-Węgierskiego, jakie wówczas ciągle można było spotkać na ulicach Lwowa. Sam o sobie powiedział: „… ja chociaż tyż Polak jezdem, ja stary urzendnik awstryjski, mni przepisy obowionzujo nawyt z chwilą, jak ja na emeryturzy…”. Pan „radca” miał synka Marcelka, o którego bardzo się troszczył i dwa powiedzonka związane z tą troską przerwały w pamięci ludzi okupację i cały PRL. Pierwsze:
I drugie:
W „Wesołej…” gościł też żydowski duet Aprikosenkranz i Untenbaum (Mieczysław Monderer i Adolf Fleischer). Byli oni komentatorami bieżących wydarzeń ze Lwowa, Polski i świata, odnosili się do bolączek ówczesnych Polaków (głównie o podłożu finansowym), aczkolwiek często prowadzili dysputy również na inne tematy. W ich komentarzach był charakterystyczny żydowski szmonces, dużo półsłówek, niedopowiedzeń i „puszczania oka” do słuchaczy. Niektóre z ich aluzji, wyrwane z kontekstu czasu, w którym powstały, dziś trudno jest już zrozumieć, a inne z kolei wydają się zaskakująco aktualne. Współczesnego czytelnika może dość mocno uderzyć czarny humor podsycany przeczuciem nadciągającej wojennej tragedii, dość mocno kontrastujący z prostodusznym optymizmem Szczepka i Tońka. Wiktor Budzyński wspomina jedną z ich radiowych rozmów, która była jednym z powodów późniejszych kłopotów „Lwowskiej Fali”.
To był czas biskupińskich odkryć archeologicznych, a polskim premierem był wtedy Marian Zyndram-Kościałkowski.
Dialogi tej radiowej pary były tworzone przez samego Budzyńskiego. Długo uważano je za zaginione, ale (jak już wspomniałam) część z nich się odnalazła i zostały wydane w formie książkowej. Nie zawsze są to rozmowy jedynie Aprikosenkranza i Untenbauma – niekiedy uczestniczą w nich też osoby trzecie, m.in. „radca” Strońć, Szczepko i Tońko, a nawet sam cenzor.
Mówiąc o „Lwowskiej Fali”, należy wspomnieć również Władę Majewską, która świetnie parodiowała ówczesne gwiazdy (a kąśliwe przeróbki znanych piosenek to był kolejny mocny punkt „Wesołej…”), Teodozję Lisiewicz, wcielającą się w role kobiet z ludu, znaną przede wszystkim jako ciotka Bańdziuchowa (przywoływana również wielokrotnie w rozmowach Szczepka i Tońka), Józefa Wieszczka, kolejnego świetnego parodystę, który przodował w naśladowaniu głosów zwierząt, Stefanię Zielińską, obsadzaną w rolach dzieci (m.in. w roli wspomnianego Marcelka), ludzi odpowiedzialnych za muzyczną stronę audycji i innych, na których nie bardzo jest tu miejsce.
Ale tak naprawdę dziś już dość trudno jest ustalić dokładny skład wesołofalowej ekipy.
I oczywiście, przede wszystkim – Szczepko i Tońko (Kazimierz Wajda i Henryk Vogelfanger). Można powiedzieć, że pierwszy z nich narodził się Tońko. Miało to miejsce na jednym z przyjęć, gdy Henryk Vogelfanger spontanicznie wybałakał zabawny monolog o jednym z akurat puszczanych w kinach filmów. Tego dnia lwowski bałak wszedł na salony. Obecni byli zachwyceni – okazało się, że ów język pospólstwa ma w sobie niesamowity komizm i urok. Wśród słuchaczy był również Wiktor Budzyński, który od razu postanowił wciągnąć Vogelfangera do swojego radiowego projektu.
Henryk wprawdzie niechętnie, ale zgodził się, zastrzegając jednak, że dla lepszego dramatyzmu i dynamiki powinny być to nie monologi, lecz dialogi. Batiar potrzebował więc rozmówcy, na którego wyznaczono spikera lwowskiej rozgłośni – Kazimierza Wajdę. I tak narodził się Szczepko. Szybko ustalono, że najlepszy efekt osiągnie się przez kontrast (wzorowano się tu na popularnych wówczas duetach Flipa i Flapa oraz Pata i Patachona). Charaktery, jakie przypisano lwowskiemu duetowi, doskonale opisał Witold Szolgina, więc posłużę się cytatem:
„W myśl przyjętego kanonu i zgodnie z uwarunkowaniami osobistymi, Szczepko stał się typowym łyczakowskim chojrakiem. Pewny siebie, rezolutny i wygadany, porywczy, w miarę zarozumiały, wszystko lepiej wiedzący i chełpliwy samochwał – a przy tym prawdziwe lwowskie dziecko o złotym sercu, wesoły i roześmiany, uczynny i przyjacielski, najlepszy kolega i oddany przyjaciel.
Tońko zaś (…) podobnie jak tamten dobry „z kościami”, dobroduszny, również z sercem na dłoni oraz z przyjaźnią i uczuciem dla całego świata – ale oprócz tego do niemożliwości naiwny, nierozgarnięty i gamoniowaty, zagubiony w świecie, niczego nie pojmujący i wszystko plączący. Ma jednak swój rozum (czy raczej rozumek): niby pokorny – ale za chwilę przekorny, niby niezdarny – lecz, gdy trzeba, całkiem zaradny, niby gmatwa wszystko bez ładu i składu, nie rozumie przenośni i dwuznaczników – a przecież potrafi także odezwać się ni stąd, ni zowąd tak, że wyszczekany Szczepko zapomina języka w gębie”.
Tońko był nie tylko antytezą Szczepka, ale również swojego odtwórcy. Poza radiem Henryk Vogelfanger był poważanym adwokatem. Sam twierdził, że te dwa zajęcia wcale ze sobą nie kolidowały. Nawet zdarzało się, że podczas poniedziałkowych rozpraw sędziowie dawali mu dyskretne znaki, iż wczorajsza audycja im się podobała. Aczkolwiek… Zdarzyła się skarga jednego z kolegów po fachu do lwowskiej Izby Adwokatów, jakoby Vogelfanger kalał godność swego zawodu. W odpowiedzi Izba Adwokacka stwierdziła, że oskarżyciel wykazał się niskim poziomem kultury i artystycznym analfabetyzmem, zaś brać adwokacka może być dumna, że ma w swoich szeregach człowieka, który jest „nie tylko dobrym prawnikiem, ale i wielkim artystą”.
Pierwsze dwa lub trzy teksty Vogelfanger napisał sam, a wszystkie kolejne były tworzone już do spółki z Wajdą. Wachlarz tematów, na które Szczepko i Tońko prowadzili dysputy, był bardzo szeroki. Oczywiście, dużo zależało od przewodniego tematu danej audycji. Żarty często sprytnie przeplatały się z wątkami edukacyjnymi i informacyjnymi, a niekiedy ocierały się wręcz o propagandę. Zdarzały się także pogawędki promujące działalność charytatywną, w którą sam batiarski duet chętnie się włączał. Popularność tych rozmów sprawiła, że już w 1934 roku wydano je w formie książkowej pt. „Szczepko i Tońko. Djalogi”. (W internecie bez problemu można znaleźć reprint tego wydania, dostępny za klika złotówek, a nawet oryginalne wydanie, w nieco wyższej cenie).
Jak już wspomniałam na początku – gdy w radiu leciała „Wesoła Lwowska Fala”, to pustoszały ulice i lokale. Podobno „odkładano nawet karty przy brydżu, przerywano seanse spirytystyczne, narzeczeni przestawali się całować”. Ludzie zasiadali przy radiach, a niekiedy były to radia na słuchawki. Jeśli słuchawek było mniej niż chętnych do słuchania, wtedy uciekano się do różnych sztuczek. Np. odpinano słuchawki od pałąków, dzięki czemu bez problemu z jednej mogły korzystać dwie osoby, lub wkładano je do głębokiego talerza, celem wzmocnienia dźwięku.
Oczywiście, na adres rozgłośni przychodziły również liczne listy od zachwyconych radiosłuchaczy, niekiedy pociesznie stylizowane na lwowski bałak. Zdarzały się nawet wiersze. Ba! Bywały i inne przesyłki. Prezenty bożonarodzeniowe i wielkanocne były chyba standardem (ktoś raz przysłał nawet pól sarny), a gdy w jednej z rozmów Tońko poskarżył się Szczepkowi, że nie ma nic ciepłego na zimę, to rozgłośnia została zasypana swetrami, szalikami, rękawiczkami i ciepłą bielizną.
Ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, słuchacze w końcu zaczęli domagać się możliwości zobaczenia swoich ulubieńców. Mimo różnorakich obaw, „Lwowska Fala” w końcu wyruszyła w Polskę z programem estradowym. Być może zwróciliście uwagę, że na różnych zdjęciach Tońko-Vogelfanger dość znacznie się różni. Wynika to z faktu, iż stwierdzono, że wprawdzie Szczepko ma iście batiarską posturę, ale Tońko już niekoniecznie. Na potrzeby estrady podrasowano go więc przy pomocy peruki i sztucznego nosa.
„Lwowska Fala” z impetem zalała polskie sceny. Zaczęło się od lwowskiego Teatru Wielkiego (dzisiejsza Opera Lwowska). Potem były wyjazdy. Zaproszeń otrzymywali masę – zarówno z dużych miast, jak i z prowincji. Ktoś obliczył, że dano w sumie około dwustu występów. Wszędzie witano ich… hmmm…. entuzjastycznie – to chyba zbyt mało powiedziane.
W zaistniałej sytuacji było oczywiście kwestią czasu, aż o fenomen „Wesołej…” upomni się dziesiąta muza, aczkolwiek filmowcy zadowolili się już samymi Szczepkiem i Tońkiem.
I tak, w 1936 roku, na ekranach kin pojawił się film „Będzie lepiej”.
Chyba nie muszę nadmieniać, że był to prawdziwy hicior. Prócz Szczepka i Tońka, którzy zagrali po prostu siebie, z wesołofalowej ekipy w filmie wystąpił również „radca” Strońć w epizodycznej roli sekretarza w firmie produkującej zabawki (prawdopodobnie posiadającego tę samą manierę co radiowy „radca”). Pojawia się w dwunastej minucie filmu.
Kolejna produkcja (i kolejny hit) to film „Włóczęgi” z 1939 roku.
To właśnie z tego filmu pochodzi słynna piosenka „Tylko wy Lwowi!”.
Następnie nakręcono „Serce batiara”. No właśnie – nakręcono, ale bardzo możliwe, że nawet nie zdążono go zmontować. Taśmy zginęły we wrześniu 1939 roku w bombardowanej Warszawie. A kontrakt, który batiarski duet miał podpisany na kolejne produkcje, nigdy nie został zrealizowany.
Oczywiście, estrada i film to tylko poboczne epizody – „Wesoła…” to cały czas było przede wszystkim radio. Szczęśliwie ówczesna cenzura nieco przychylniej patrzyła na rewie, komedie itp., więc i wesołofalowcy mogli sobie na sporo pozwolić, aczkolwiek też bez przesady. Zwłaszcza że co i rusz jakaś urażona ważna persona żądała ukrócenia swawoli w lwowskiej rozgłośni. „Wesoła Lwowska Fala” została poddana cenzurze w 1935 roku, co oznaczało konieczność konsultowania treści każdego odcinka przed jego emisją. Niemniej nadal sporo złośliwości przechodziło, audycja utrzymywała poziom, a Budzyński co i rusz musiał Warszawie z czegoś się tłumaczyć. Ale prawdziwy skandal, i to międzynarodowy, wybuchł przy okazji wizyty holenderskiej pary książęcej w Krynicy (swoją drogą – naprawdę elektryzującego wydarzenia, o którym możecie przeczytać tu i tu). Budzyński wpadł wtedy na pomysł, że przygotuje rozmowę z przypadkowymi przechodniami z krynickiego deptaka, wśród których znalazła się… krowa holenderska, której głos doskonale podłożył niezawodny Józef Wieszczek. Po jego emisji ambasada holenderska, oczywiście, się oburzyła, rząd polski przepraszał, Budzyński tłumaczył się mocniej niż kiedykolwiek dotychczas a za aferę, mimo protestów zespołu lwowskiej rozgłośni, zapłacił posadą dyrektor Juliusz Petry.
Do tego doszły jeszcze wcześniejsze „radiowe incydenty”, dotyczące naszych krajowych notabli (w tym przytoczony już dialog Aprikosenkranza i Untenbauma o rycerzu Zyndramie). „Wesołą…” postanowiono zlikwidować, ale to z kolei spotkało się protestami, których skala zaskoczyła Warszawę. Słuchacze dzwonili, pisali listy i telegramy, grozili wypowiadaniem abonamentów radiowych, prasa pisała o „Lwowskiej Fali” w kajdanach i gnębieniu wolnego słowa. Ostatecznie władze dały za wygraną i zgodziły się na przywrócenie „Wesołej…”, ale jednocześnie zaostrzono cenzurę. To z kolei sprawiło, że audycja stała się dużo mniej atrakcyjna i w końcu, w 1937 roku, niejako umarła śmiercią naturalną.
Po dziesięciu miesiącach ciszy, 2 stycznia 1938 roku (niemalże równocześnie z powrotem do rozgłośni Juliusza Petry’ego), na antenie pojawił się ekwiwalent „Wesołej…”, audycja nazwana słynnym lwowskim zawołaniem – „Ta joj”. Oczywiście – była ona ostro cenzurowana, ze składu zniknęli Aprikosenkranz i Untenbaum (ich miejsce zajęli panowie Brzoskwiniak i Drzewko – kumaci zapewne szybko wyłapali aluzję do tłumaczeń nazwisk złośliwego żydowskiego duetu) i od początku wzbudzała ona w słuchaczach mieszane uczucia. Ekipa jeszcze bardziej starała się bazować na zakamuflowanej satyrze i niedomówieniach, co chyba nie wychodziło najgorzej. Z tego okresu pochodzi jedyne znane zachowane nagranie lwowskiej audycji. Jest to satyra na rozdmuchaną biurokrację i kumoterstwo, ale można również usłyszeć w niej nawiązania do aktualnych wydarzeń na świecie.
Kilkakrotnie natknęłam się na informację, że zachował się również fragment jednego z monologów „radcy” Strońcia. Niestety, na samo nagranie nigdzie się nie natknęłam.
Budzyński wspomina, że w sierpniu 1939 roku otrzymał propozycję wznowienia „Wesołej Lwowskiej Fali” pod dawną nazwą i w dawnym formacie. Emisje audycji miałyby się rozpocząć już we wrześniu. We wrześniu jednak przyszło najgorsze.
11 września spikerka lwowskiej rozgłośni, ze łzami w oczach, odczytała komunikat o zakończeniu nadawania programów. Tego samego dnia rozpoczęła się ewakuacja pracowników i aparatury. Jednak nie wszyscy wyjechali. We Lwowie zostali m.in. Korabiowski, Fleisher i Monderer. Żaden z nich nie przeżył wojny. Korabiowski, po zajęciu Lwowa przez Niemców, wyjechał do Warszawy i tam został zabity w czasie Powstania, Monderer prawdopodobnie zginął w obozie koncentracyjnym, natomiast Fleisher, jakiś czas po wkroczeniu Niemców do Lwowa, trafił do więzienia. Według relacji świadków nie stracił tam dobrego humoru i zabawiał żartami współwięźniów oraz niemieckich strażników. Mimo że zjednał sobie dzięki temu nieco sympatii okupantów, ostatecznie został stracony. Miasta nie opuściły też Teodozja Lisiewicz i Stefania Zielińska. Lisiewicz trafiła do kołymskiego obozu, skąd wydostała się z Armią Andersa. Po wojnie osiadła w Londynie, gdzie kontynuowała swoją działalność pisarską (którą rozpoczęła jeszcze przed wojną), pracowała w polskiej rozgłośni oraz jako kelnerka. Zmarła 8 maja 1975 roku. Zielińska natomiast, po zajęciu Lwowa przez Niemców, wyjechała do Warszawy. Po upadku Powstania wywieziono ją na roboty przymusowe do Niemiec. Stamtąd wyjechała do Londynu. Zmarła 2 marca 1963 roku, w wyniku poparzeń spowodowanych zajęciem się jej ubrania od piecyka gazowego.
Po przedostaniu się do Rumunii wesołofalowcy przeformowali się w teatr objazdowy „Lwowska Fala” (już bez „wesoła”). Pierwsze występy miały miejsce w listopadzie , mimo że nie taki był ich cel, były przepełnione zrozumiałym smutkiem – płakała widownia, płakali i wykonawcy. Grupa odwiedziła prawdopodobnie wszystkie polskie skupiska w Rumunii. A gdy udało im się uzyskać pozwolenie na występy w obozach internowanych – niejednemu z żołnierzy pomogli w ucieczce.
Zmienił się jednocześnie charakter ich występów. Koloryt lwowski został urozmaicony utworami z innych regionów Polski, pojawiły się skecze o tematyce wojenno-uchodźczej, a obok lekkich fraszek pojawiła się poezja patriotyczna.
Ósmego marca 1940 roku zespół wyruszył w drogę do Francji. Tam, zaraz po przekroczeniu granicy, wznowiono występy – zupełnie spontanicznie, na peronie dworca dano pokaz dla przebywających tam Polaków.
12 marca 1940 roku oficjalnie przyjęto członków „Lwowskiej Fali” do Wojska Polskiego we Francji, a miesiąc później przydzielono ich do Wydziału Propagandy i Oświaty Ministerstwa Spraw Wojskowych. Oczywiście cały czas dawali występy (również dla widowni niepolskiej), pojawili się również w filmach „Życie w świetlicy żołnierskiej” oraz „Jeszcze Polska nie zginęła”. A, jak zapewne się domyślacie, w czerwcu falowcy ewakuowali się wraz z wojskiem do Wielkiej Brytanii.
Oczywiście z miejsca wznowiono występy – początkowo w iście polowych warunkach, które jednak z czasem się poprawiły. Z tego okresu sam Budzyński (ale nie tylko on) z największym wzruszeniem wspomina występ na polskim okręcie, na którym, ze względu na późną porę, ekipa została na nocleg. I tej nocy, jak to określił – spali na polskim okręcie, a więc w Polsce.
Z brytyjskiego okresu „Lwowskiej Fali” zachowało się kilka nagrań. Dzięki temu możemy posłuchać Włady Majewskiej:
A także Józefa Wieszczka – jego dwie piosenki są dostępne tu (czy jedna z nich czegoś Wam nie przypomina?). No i przede wszystkim – Szczepka i Tońka:
A ponieważ w Szkocji, gdzie falowiacy stacjonowali, Polacy zaznali dużo życzliwości, opracowano także przedstawienie w języku angielskim, przeznaczone dla miejscowej ludności.
W 1944 roku „Wesoła Fala” wróciła na kontynent i, podążając za frontem, występowali niekiedy nawet niemalże na samej jego linii.
Szolginia podaje tytuły wszystkich wojennych programów „Lwowskiej Fali”. Ja przytoczę tylko pierwszy i ostatni, gdyż wydają mi się one bardzo symboliczne. „Wrócimy!”, grany w latach 1939 – 1940, oraz „Trzymaj fason!” z lat 1945 – 1946. Ten ostatni był reakcją na powojenny podział świata i próbą trzymania fasonu w momencie, gdy grunt uciekł spod nóg i stało się jasne, że już nie wrócą.
„Lwowska Fala” przestała istnieć w 1946 roku i drogi członków ekipy się rozeszły. Kazimierz Wajda, mający problemy zdrowotne, postanowił wrócić do Polski w nadziei, że tutejszy klimat mu pomoże. Oczywiście podjął pracę w radiu, będąc tam jednocześnie kimś w rodzaju mentora dla młodego pokolenia radiowców. Cały czas dawał występy z żoną, która również wywodziła się ze „Lwowskiej Fali”. Niestety, choroba trawiła go coraz bardziej. Zmarł 5 maja 1955 roku. Po latach Tońko odwiedził jego grób na cmentarzu Rakowickim, mówiąc w myślach: „Widzisz, Szczepciu, przyniósym ci kwiatki… Ja tobi kwiatki… Cóś takiegu…”.
Henryk Vogelfanger wyjechał z żoną do Związku Południowej Afryki (obecnie RPA). Imał się tam różnych zajęć, mających niewiele wspólnego z jego wykształceniem i doświadczeniem. W 1960 roku rodzina, powiększona już o małego synka (Antoniego, małego Tońka), wyjechała do Londynu. Tu został… nauczycielem łaciny w jednej ze szkół. Z przyczyn praktycznych zmienił nazwisko na Henry Barker. W 1962 roku, po raz pierwszy od opuszczenia Lwowa, odwiedził Polskę, i nie była to jego ostatnia wizyta w nadwiślańskim kraju. W 1989 roku przeniósł się do Warszawy. Zmarł niedługo później, 6 października 1990 roku.
Wiktor Budzyński osiadł w Edynburgu. Wydał książkę „Na Wojennej Lwowskiej Fali”, redagował czasopismo „Co słychać?” oraz książki i broszury. Mieszkał tam z Władą Majewską – swoją ówczesną żoną. Ta z kolei założyła zakład krawiecki, w którym krawcem był jeden ze zdemobilizowanych żołnierzy. W 1948 roku Budzyński przeniósł się do Londynu i niedługo po tym rozwiódł się z Majewską. Następnie zamieszkał w Monachium, gdzie w polskiej rozgłośni, pod pseudonimem Hilary Proszek, prowadził swój autorski program „Podwieczorek przy mikrofonie”. Początkowo próbował robić go na lwowską modłę, ale ewidentnie brakowało mu tamtego środowiska i atmosfery. W 1962 roku powrócił do Londynu. Zmarł 1 maja 1972 roku.
Włada Majewska bardzo przeżyła rozwód. Na nogi postawił ją powrót do pracy artystycznej – tym razem we współpracy z Marianem Hemarem (też lwowianinem). Prowadziła również londyńskie biuro Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Do Polski przyjechała w 1991 roku, przy okazji odwiedzając też Lwów. W 2005 roku została uhonorowana Diamentowym Mikrofonem z okazji 80-lecia Polskiego Radia. Zmarła 18 maja 2011 w Londynie.
Józef Wieszczek, jako urodzony w Ameryce i posiadający amerykańskie obywatelstwo, wyjechał do Stanów Zjednoczonych, sprowadzając tam też swoją żonę. Przewidywania kolegów, że na pewno uda mu się zrobić tam karierę artystyczną, zupełnie się nie sprawdziły. Mieszkał w Chicago, chwytając się różnych prac. W 1968 roku odwiedził Polskę i został tu już na zawsze. Zmarł nagle w Warszawie, 2 czerwca tego samego roku. Tu też go pochowano.
Oczywiście, to tylko niektórzy z owej lwowskofalowej odysei. Różnie ich losy się układały, ale do Lwowa nie powrócił nikt. Nie utrzymywali też ze sobą prawie żadnych kontaktów, poza jednym wyjątkiem. Raz do roku, w Wielki Piątek, w większym gronie spotykali się w Londynie na, jak to sami określali – „dziadach”, by wywoływać duchy „Lwowskiej Fali” i kolegów, którzy już odeszli.
Jednakże nawet i bez wywoływania duch „Lwowskiej Fali” ciągle gdzieś krąży. A to w kapelach, które śpiewają lwowskie piosenki, a to w próbach stworzenia audycji radiowych w lwowskim klimacie, a to w końcu w Dniu Batiara, który co roku na początku maja odbywa się we Lwowie. Ale czy można tej fascynacji wesołofalową legendą i batiarskim etosem się dziwić, skoro wiadomo, że…
Mówcie, co chceci,
Ni ma na świeci,
Joj! Jak serce batiara!
Prosty, utwarty,
Najwincyj warty,
Joj! Jest serce batiara!
Zrobisz mu krzywdy,
To wtedy si strzeż.
Batiar pokaże ci kły!
A zrobisz mu dobrzy,
To un tobi też!
Sto razy wiencyj jak ty!
Mówcie, co chceci,
Ni ma na świeci,
Joj! Jak serce batiara!
Batiar – jak trza,
To życie swe da,
Bo taki sercy un ma!
(Fragment piosenki z filmu „Serce batiara”. Krąży ona po internecie zapisana poprawną polszczyzną, a próba stylizacji na bałak jest moja autorska).
Wiele ciekawostek, niezawartych w powyższym tekście, możecie usłyszeć od samego Tońka:
Jeśli u kogoś w rodzinie zachowały się jakieś wspomnienia związane z „Wesołą Lwowską Falą” (lub już wojenną), zachęcam do dzielenia się nimi w komentarzach.
A jeżeli podoba Wam się humor „Wesołej Lwowskiej Fali” i chcielibyście więcej, to też dajcie znać. Myślę, że z dostępnych opracowań jestem w stanie wyiskać teksty na co najmniej kilka odcinków. A tymczasem po więcej wesołofalowych rozmówek zapraszam do mojej „szafy”.
Źródła:
Budzyński Wiktor, „Rozmówki panów Aprikosenkranca i Untenbauma”, Warszawa 2000
Szolginia Witold, „Na Wesołej Lwowskiej Fali”, Warszawa 1991
Waleński Bernard, „Same hece, czyli Wesoła Lwowska Fala”, Opole 1991
oraz: 1, 2, 3, 4, 5