Przemysław Załuska, DoRzeczy, nr 32, 5-11.08.2019 r.
Polska stoi obecnie wobec perspektywy stania się państwem dwunarodowym, w którym suwerenność na obecnym terytorium Rzeczypospolitej dzielić będziemy z Ukraińcami
Nie tylko obecność ponad miliona Ukraińców w Polsce potwierdzają liczne źródła, lecz także o obecności tej przekonać się można w większości naszych miast, po prostu wychodząc na ulicę. Najlepsze dane, które mamy, określają ich liczebność w naszym kraju na od ok. 1 min do 1,5 min.
Dla porównania – przez kilkanaście lat od wstąpienia do Unii Europejskiej w 2004 r. łączna pula emigracji polskiej w Wielkiej Brytanii wynosi według tamtejszych źródeł 1 min osób. W liczącej 63 min mieszkańców Wielkiej Brytanii odpowiada to proporcjonalnie ok. 600 tys. osób w Polsce. W stosunku do populacji gospodarzy Ukraińców w Polsce jest więc dwu-, trzykrotnie więcej niż Polaków w Wielkiej Brytanii, gdzie są oni znaczącą i zauważalną grupą imigrantów.
W Niemczech liczba osób o polskim pochodzeniu to ok. 2 min, co odpowiadałoby mniej niż 1 min imigrantów w Polsce. Jednak tak liczna społeczność to skutek imigracji obejmującej cały okres powojenny, rozłożonej na wiele dziesięcioleci, co stwarzało warunki dla stopniowej integracji przybyszów.
Polska emigracja w Anglii była budowana w ciągu 15 lat od 2004 r. Ów milion osób, które napłynęły w ciągu 15 lat, to oczywiście dużo i tempo tego napływu było wysokie, ale całkowicie blednie ono w porównaniu z napływem 1,5 min Ukraińców do nas – którzy „teleportowali się” tutaj w ciągu ledwie ostatnich czterech-pięciu lat.
Te porównania pozwalają nam zrozumieć, że liczba obecnych w Polsce Ukraińców jest już teraz niezwykle wysoka jako procent (ok. 3-4 proc.) populacji kraju. Nawet w państwach nawykłych do masowej imigracji od dziesięcioleci bardzo rzadko zdarza się, aby pozwolono na taką koncentrację przybyszów z jednego kraju i jednej narodowości.
Dlaczego liczba migrantów oraz tempo ich napływu mają znaczenie? Są to czynniki, które obok innych determinują możliwość asymilacji. Co do liczby sprawa jest intuicyjnie zrozumiała: kilka tysięcy migrantów zniknie wśród miejscowych, kilka milionów nie tylko nie zniknie, lecz także stworzy własne przestrzenie, dzielnice. Przy odpowiednio licznej obecności danej diaspory powstają możliwości normalnego życia prawie bez związku z autochtonami, ich kulturą i językiem. Odpowiednio liczna mniejszość otwiera własne sklepy, tworzy szkolnictwo, organizacje społeczne, miejsca kultu itp. Niektóre grupy tworzą wręcz hermetyczne dzielnice.
Relatywnie niskie tempo napływu migrantów, rozłożenie procesu na dziesięciolecia, powoduje, że minimalizowana jest szansa na powstawanie etnicznych gett. Pomyślmy o 2 min naszych rodaków w Niemczech: emigrowali oni tam przez cały okres PRL i następnie przez 30 lat istnienia III RP. Dzisiaj tych ludzi są 2 min, ale jest to wynik wielu dekad imigracji. Kolejne tysiące przyjeżdżały, osiedlały się wśród obcych, powoli się integrowały i dopiero w trakcie tego procesu pojawiały się tysiące innych. Jest chyba jasne i łatwe do uprzytomnienia sobie, że nagłe przeniesienie 2 min praktycznie z dnia na dzień miałoby całkiem inne skutki dla ich asymilacji.
EKSPERYMENT Z PRZESZCZEPIANIEM
Temat ten nie jest przedmiotem publicznej debaty, choć masowy charakter obecności Ukraińców w Polsce okazuje się rzeczywiście mieć nieomal bezprecedensowy w historii współczesnych migracji europejskich charakter. Można powiedzieć, że jako społeczeństwo jesteśmy obiektem eksperymentu polegającego na nagłym przeszczepieniu jednolitej, zwartej grupy etnicznej – prawdziwego importu nie pojedynczych imigrantów, ale całej „gotowej do użycia” zorganizowanej mniejszości. Bardzo ostrożnie możemy stwierdzić, że jest to eksperyment, którego skutków co prawda nie jesteśmy w stanie w 100 proc, przewidzieć, ale który na pewno jest bardzo ryzykowny.
Mamy już chyba wszyscy świadomość, że obecność tak licznej społeczności ukraińskiej na różne sposoby wpływa na nasze zawodowe, czasami też prywatne życie w przeróżnych sferach. Warto w tym miejscu postawić pytanie: Czy ktokolwiek z czytelników przypomina sobie ten moment, gdy jego i nas jako zbiorowość pytano o zdanie w tej sprawie przed podjęciem decyzji o nieograniczonym otwarciu naszego rynku pracy na Wschód? Albo w którym to programie wyborczym – nieważne, czy naszych ulubieńców politycznych, czy śmiertelnych wrogów – ów postulat był zawarty?
Przykra, a może straszna prawda jest taka, że nikt o tak fundamentalnej zmianie w naszym życiu społecznym z nami nie dyskutował, nie przekonywał nas do niej, nie obiecywał jej ani nie konsultował się z nami co do jej wprowadzenia. Co więcej, rozluźnienie przepisów, które dziś już skutkuje tym, że 3-4 proc, ludności w Polsce to Ukraińcy, nie tylko nie jest efektem realizacji obietnic wyborczych ani wielkiej i głośnej debaty parlamentarnej, ale zmiany jakichś trzeciorzędnych przepisów. Proces ten jest całkowicie wyjęty spod kontroli demokratycznej, a suweren, czyli my, nie jest w tej sprawie nawet konsultowany.
Oto stan obecny, który sam w sobie u każdej osoby o jakiejkolwiek orientacji w historii I i II Rzeczypospolitej oraz historii powszechnej powinien wywołać co najmniej zaniepokojenie, jeśli nie alarm. Jednak to naprawdę tylko początek tego, co może się stać.
PAŃSTWO DWUNARODOWE
Jak wygląda realny scenariusz Ukrainopolonii, który może się urzeczywistnić choćby jutro? Jest to perspektywa przyznania owemu 1,5 min Ukraińców długookresowego prawa stałego pobytu z możliwością ściągnięcia najbliższej rodziny lub przyznania im obywatelstwa.
Odpowiednie decyzje co do np. szybkiej i na długi okres ważnej legalizacji pobytu mogą zapaść w każdej chwili.
Sytuacja byłaby wtedy jeszcze ciągle (teoretycznie] do odwrócenia, a prawdziwym punktem bez odwrotu byłoby przyznanie im obywatelstwa. W praktyce byłby to jednak milowy krok do przekształcenia Polski w państwo dwunarodowe, ze wszystkimi tego politycznymi, społecznymi, religijnymi, kulturowymi konsekwencjami.
Duża część, zapewne większość, obecnie przebywających u nas Ukraińców pracuje na podstawie oświadczeń i zezwoleń wydawanych na kilka miesięcy. W praktyce krążą między swym rodzinnym domem a Polską. W momencie powstania możliwości długotrwałego, legalnego pobytu w naszym kraju zapewne większość z nich ze względu na lepsze warunki socjalne, bytowe itp. zdecydowałaby się na przywiezienie do Polski także swoich rodzin.
Ukraińska demografia nie jest co prawda lepsza od naszej, ale wielu w takiej sytuacji sprowadziłoby współmałżonka, dzieci, może nawet starszych wiekiem rodziców. Ilu by ich było? Przyj mijmy bardzo ostrożnie, że każdy dziś pracujący przywiózłby zaledwie jedną osobę lub dwie – np. tylko współmałżonka i jedno dziecko lub rodzica. W takim bardzo minimalistycznym scenariuszu nadanie prawa pobytu obecnie pracującym w Polsce skutkowałoby stałą obecnością w naszym kraju od 3 do 4,5 min Ukraińców. A to byłby dopiero początek, gdyż owa mniejszość przyciągałaby niczym magnes kolejnych imigrantów. Biorąc pod uwagę poziom rozwoju Ukrainy i doświadczenia krajów, które wstąpiły do Unii Europejskiej w latach 2004 i 2007, można ostrożnie oceniać potencjał migracyjny Ukrainy na minimum 5 min osób. W rezultacie z pozoru błahej decyzji Polska mogłaby w bardzo krótkim czasie dorobić się mniejszości etnicznej stanowiącej 8-12 proc, populacji (i to z potencjałem wzrostu tego odsetka].
Podkreślmy – nie chodzi o to, że przez to udział migrantów w całym społeczeństwie byłby u nas wyjątkowo wysoki – wyższy mają np. Niemcy czy Wielka Brytania – ale o fakt, że należeliby oni do jednej grupy etnicznej, że stanowiliby faktycznie drugi naród w państwie. Z taką sytuacją stworzoną przez migrację we współczesnej Europie nie mieliśmy jeszcze do czynienia. Niewątpliwie po części właśnie dlatego, że kraje przyjmujące imigrantów starają się przyjmować ich z różnych krajów, tak aby nie prowadzić do powstania problematycznej sytuacji.
Co oznacza 8-12-procentowy udział mniejszości narodowej w ludności kraju? Można to zilustrować przez odwołanie się do doświadczeń naszych sąsiadów. Polacy na Litwie stanowią ok. 6 proc, populacji, a razem z Rosjanami – kolejną bardzo liczną mniejszością – właśnie ok. 12 proc. Mniejszości węgierskie na Słowacji czy w Rumunii to 7-10 proc., a wokół ich obecności trwa ciągły konflikt. W Finlandii, chociaż historyczna mniejszość szwedzka liczy „zaledwie” 5 proc, populacji, język szwedzki ma status drugiego oficjalnego.
Przy całej życzliwości dla Ukraińców jako ludzi i zrozumieniu roli geopolitycznej tego państwa dla naszego bezpieczeństwa – czy naprawdę chcemy, by już nie tylko polski, lecz także ukraiński był naszym językiem oficjalnym? Aby nasze ulice miały wszędzie dwujęzyczne napisy? Aby Ukraińcy jako współgospodarze decydowali, jakie pomniki postawić, a jakie usunąć z placów naszych miast? Jakaż to konieczność dziejowa zmusza nas do tego, byśmy od teraz musieli żyć z sublokatorami w naszym własnym domu?! Jakie to hipotetyczne korzyści taki wybór – jak to w sytuacji dzielenia wspólnego lokalu z obcymi – wielce niewygodny i krępujący usprawiedliwiają?
Mniejszość licząca ok. 10 proc, ludności kraju to własne partie polityczne mające realny wpływ na kierunek polityki kraju, z czasem własne szkolnictwo, dwujęzyczność, po prostu wszystko to, co powoduje, że tempo asymilacji i integracji spada bardzo silnie, a obecność mniejszości staje się na dobre i złe trwałym elementem krajobrazu kraju. Kto sądzi, że takie współistnienie i współgospodarzenie jest proste, ten nie zna ani historii, ani nawet teraźniejszości mniejszości narodowych w Europie.
HISTORIA CIĄGŁYCH KONFLIKTÓW
Mniejszość ukraińska stanowiłaby ponadto naturalną „piątą kolumnę” w ewentualnych sporach z Ukrainą (gdzie aktywne są środowiska wysuwające pod adresem Polski roszczenia terytorialne). Byłaby też obiektem rozgrywek zarówno naszych wschodnich sąsiadów, jak i zachodnich. Każdy, kto wątpi, że tak by się właśnie działo, powinien przyjrzeć się niedawnemu casusowi pani Ludmiły Kozłowskiej – Ukrainki uznanej przez nasze władze za osobę niepożądaną ze względu na bezpieczeństwo państwa, a w związku z tym hołubionej i wpieranej przez Berlin i Brukselę.
Obecność tak licznej i w związku z tym praktycznie nieasymilowalnej mniejszości to kłopot i olbrzymie polityczne ryzyko, nawet gdyby była to ludność kulturowo bliska i przyjaźnie nastawiona. Problem staje się jednak o wiele większy, gdy uświadomimy sobie mentalną i cywilizacyjną przepaść między naszymi narodami. Dzięki fizycznemu podobieństwu oraz językowej bliskości zapominamy, że ludzie ci pochodzą z innego kręgu kulturowego, innej cywilizacji, o czym zaświadcza nie tylko Feliks Koneczny w książce „O wielości cywilizacji”, lecz także bardziej współcześnie Samuel Huntington w swoim „Zderzeniu cywilizacji”.
Warto uświadomić sobie, że obraz naszej wspólnej historii z Ukraińcami od czasów wcielenia tych ziem do Korony Polskiej w roku 1569 przez ostatniego z Jagiellonów to historia ciągłych konfliktów, których cechą wyróżniającą jest niespotykane okrucieństwo. Rzezie, których kulminacją był 1943 r., nie są tu wyjątkiem, ale częścią historycznej reguły. Barbarzyństwo zbrodni wołyńskiej ma swoje korzenie w samej kulturze ukraińskiej. Taras Bulba, tytułowy bohater powieści Gogola, pisarza uważanego przez Ukraińców za ich rodaka, zabija własnego syna za związki z Polakami. Taras Szewczenko, uważany za największego ukraińskiego poetę, opiewa i sławi w poemacie „Hajdamacy” rzezie Polaków czasu koliszczyzny XVIII w. Oto gleba i zapowiedź zbrodni UPA.
Co więcej, dzisiejsza Ukraina i ci sami ludzie, którzy dziś do nas przyjeżdżają i zachowują pozory dobrego nastawienia, u siebie prowadzą całkiem inną narrację. We Lwowie na budynku szkoły polskiej umieszczona jest tablica upamiętniająca Romana Szuchewycza – jednego z organizatorów ludobójstwa Polaków. Kamienne lwy na Cmentarzu Orląt we Lwowie są przez Ukraińców umieszczone w pudle – dosłownie i w przenośni – za swoją symboliczną polskość. Szczątki Polaków na Ukrainie nie mogą być chowane. Są one zakładnikami ukraińskiej polityki historycznej i trzeba je z powrotem wrzucać do nieoznakowanych dołów. Oto polityka historyczna dzisiejszej Ukrainy i bardzo Polsce nieprzychylny klimat, w którym wychowywani są młodzi Ukraińcy. Tak ukształtowani ludzie, z takim nastawieniem przyjeżdżają teraz do nas. Swoistym memento i uosobieniem obaw, o których tu mowa, jest sprawa polskiego ucznia, którego rodzicom grozi utrata praw rodzicielskich (!) w związku z jego rzekomym „nacjonalizmem”. Jego „wina” to polemika ze swoim ukraińskim kolegą, który w polskiej szkole gloryfikował Banderę. Oto w pigułce obraz naszej przyszłości w Ukrainopolonii.
Nabycie na własne życzenie bardzo licznej mniejszości narodowej, nawet gdyby była to historycznie przyjazna i kulturalnie bliska ludność, to krok ryzykowny, wręcz szalony. Ze względu na odmienną mentalność, cywilizację i kulturę przybyszów oraz z powodu antagonistycznego historycznie stosunku Ukraińców do Polski i Polaków stajemy wobec niezwykle niebezpiecznej dla naszego kraju i narodu sytuacji. Czas, byśmy sobie to uświadomili i podjęli na ten temat debatę.
Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych