Grzegorz Mathea, Newsweek, nr 39, 23-29.09.2019 r.
Byli rówieśnikami. Obaj wychowani przez zaborcze matki. Obaj wywodzili się z drobnej, zubożałej szlachty i cierpieli na kompleks prowincjusza. I obaj dotarli na szczyt
Nigdy nie spotkali się osobiście. Nie ma nawet pewności, czy widzieli się z daleka przez lunety pamiętnego 18 czerwca 1815 roku na belgijskich polach opodal Waterloo. Stoczyli ze sobą tylko jedną bitwę, ale rozstrzygnęła ona wynik wojny i zdecydowała o ich losach. Ich biografie są miejscami zadziwiająco zbieżne.
PROWINCJUSZE
Urodzili się 250 lat temu. Dzieli ich niewiele ponad sto dni. Szczegóły biografii Napoleona są znane. Syn podupadłego adwokata z Korsyki, mówiący do końca życia z włoskim akcentem, może poszczycić się jedną z najniezwyklejszych karier epoki nowożytnej. Militarny geniusz. Podporucznik w wieku 16 lat, generał brygady w wieku lat 24 lat, trzy lata później dowódca armii, w wieku 35 lat cesarz. Jednocześnie nieodrodny syn klanowej Korsyki, który na opróżnionych tronach Europy osadzał swoje liczne, acz zdecydowanie mniej udane rodzeństwo. Koronując się sam na „cesarza republiki”, ustanawiał równie dziwaczne i fantazyjne królestwa, księstwa warszawskie, republiki batawskie, cisalpińskie, helweckie, związki reńskie, prowincje i wolne miasta. Na ich czele stawiał najwierniejszych marszałków, których zawrotne kariery wywoływały zdumienie i zawiść na reakcyjnych dworach całej Europy.
Nieposkromiona ambicja kazała mu wysyłać żołnierzy od Lizbony po Moskwę. Dopiero tam geniusz Kutuzowa, który odpłacił za upokorzenie spod Austerlitz, przetrącił kark cesarzowi republiki. Choć cudem wyrwał się wówczas z potrzasku, a jego kampanie z lat 1813-1814 uważane są za strategiczny majstersztyk, losu wojny nie udało się już odmienić. Zmuszony do abdykacji przez swych własnych protegowanych, zesłany na Elbę, w 1815 r. wrócił jeszcze na 100 dni z wygnania, by ponieść ostateczną klęskę. Sześć lat później zmarł wygnany na leżącej na środku Atlantyku Wyspie Świętej Heleny.
Mniej znana jest sylwetka człowieka, który ostatecznie pogrążył cesarza. Nim stał się księciem Wellington, był Arthurem Wellesleyem, synem lokalnego polityka i profesora muzyki w prowincjonalnym Dublinie. Choć późniejszy książę zwykł mawiać, że fakt urodzenia w stajni nie czyni człowieka koniem, irlandzkie pochodzenie prześladowało go do końca życia.
Podobnie jak Napoleon, przyszły książę miał czterech braci, którzy osiągnęli wysokie godności dworskie, choć nie mogli się równać z zawrotnymi karierami Bonapartych. Arthur prowadził hulaszczy tryb życia i zaniedbywał naukę, póki po śmierci ojca nie skończyły się pieniądze. Wówczas najstarszy brat Richard wyjednał mu patent oficerski i w 1787 r. Arthur rozpoczął karierę wojskową. W ciągu sześciu lat od podporucznika doszedł do podpułkownika, jednak awansów nie zawdzięczał zasługom, tylko powszechnej wówczas w armii brytyjskiej praktyce kupowania stopni.
Dopiero po przeniesieniu do Indii Arthur Wellesley pokazał, na co go stać. W1803 r., mając 7 tys. żołnierzy, pokonał pod Assaye 50-tysięczną armię dominującego na Półwyspie Indyjskim Imperium Marathów. Do Anglii wrócił w stopniu generała majora – ironią losu jest, że w drodze powrotnej zatrzymał się na Wyspie św. Heleny, kwaterując w tym samym pawilonie, w którym 10 lat później mieszkał Napoleon.
GENERAŁ SIPAJÓW
Punktem zwrotnym w karierze obu wodzów była francuska inwazja w Hiszpanii. Napoleon, pobiwszy Austriaków, Prusaków i Rosjan pod Austerlitz, Jeną i Frydlandem, postanowił podporządkować sobie zachodni skrawek kontynentu. Planowana na kilka tygodni kampania przerodziła się w przewlekłą i bezwzględną wojnę podjazdową. Choć w Polsce znana jest głównie dzięki romantycznej brawurze szwoleżerów pod Somosierrą, jej prawdziwe oblicze ukazują obrazy i szkice Goi, pełne scen egzekucji, zmasakrowanych ciał i bestialstwa.
Anglia, chcąc uchronić Portugalię przed najazdem Francuzów, posłała w 1809 r. na Półwysep Iberyjski korpus ekspedycyjny. Na jego czele stanął generał Arthur Wellesley. Sytuacja wyglądała na beznadziejną – portugalski następca tronu wraz z dworem uciekł do Brazylii, Lizbona wpadła w ręce Francuzów.
Wellesley zajął pozycje nieopodal stolicy pod wsią Vimeiro, prowokując Francuzów do ataku. Ci, ufni w siłę swej armii, ruszyli w zwartych kolumnach na ustawionych w szyku liniowym Anglików. Strategia, która dotychczas zapewniała Francuzom zwycięstwa, tym razem zawiodła – żołnierze Wellesleya zdziesiątkowali wroga, strzelając z zawrotną w owych czasach prędkością czterech strzałów na minutę. Sukces zniweczyły polityczne intrygi – podpisano rozejm i umożliwiono Francuzom ewakuację-na angielskich okrętach. Brytyjska prasa i opinia publiczna nie posiadały się z oburzenia, a Wellesley o mało nie utracił swego stanowiska. Wrócił do Portugalii i jeszcze dwukrotnie obronił ją przed francuską inwazją, zyskując tytuł wicehrabiego Wellington. Nie dane mu było jednak walczyć z Napoleonem – po zajęciu Madrytu cesarz opuścił Hiszpanię, zostawiając kampanię w rękach swych marszałków. Ci, skłóceni i pozbawieni nadzoru cesarza, nie byli w stanie skoordynować działań na ogromnym obszarze Hiszpanii.
Napoleon uważał, że armia musi wyżywić się kosztem kraju, w którym walczy. Francuzi bez pardonu przeprowadzali rekwizycje żywności, skazując nieraz miejscową ludność na śmierć głodową. Przejście armii cesarskich przypominało inwazje szarańczy, a zdesperowani cywile chwytali za broń. Wellington wykorzystał doświadczenie zdobyte w Indiach. Anglicy płacili za zaopatrzenie, dzięki czemu zyskiwali uznanie i pomoc Hiszpanów.
Skupiony na dalekosiężnych planach ataku na Rosję Napoleon zaniedbał front hiszpański, dzięki czemu Wellington mógł przejąć inicjatywę. Angielski generał coraz częściej przewijał się w raportach i cesarskiej korespondencji. Z początku z właściwym sobie nadęciem Napoleon pogardliwie określał go mianem „generała sipajów”, czyniąc aluzje do walk w Indiach. Cesarz mający w swej biografii epizod kampanii egipskiej nisko cenił tubylców i lekceważył doświadczenie zdobyte przez Anglika w walce z „dzikusami”. Wellington odwzajemniał złośliwości i w swojej korespondencji uporczywie nazywał cesarza „Bony” lub celowo pisał „Buonaparte”, akcentując „u” dla podkreślenia jego włoskiego pochodzenia.
W lipcu 1812 r. Wellington pobił Francuzów pod Salamanką, sprytnie ukrywając za wzgórzami część swoich wojsk i zaskakując nieprzyjaciela. Cztery miesiące później katastrofalny odwrót armii napoleońskiej spod Moskwy rozwiał nadzieje Francuzów na zwycięstwo. Wellington obalił osadzonego siłą na hiszpańskim tronie brata Napoleona – Józefa Bonapartego. Następnie przekroczył Pireneje i znalazł się we Francji, zyskując tytuł książęcy.
Opromieniony sławą książę zamienił chwilowo mundur na frak ambasadora w Paryżu. Wiadomość o ucieczce Napoleona z Elby zastała go w Wiedniu, gdzie „tańczący” kongres porządkował Europę po dwóch dekadach wojen. Triumfalny pochód cesarza przez Francję zaskoczył koalicyjne mocarstwa. Zainstalowany przez nie w Paryżu Ludwik XVIII w panice pakował manatki, gdy wysyłane przez niego pułki jeden po drugim przechodziły na stronę „korsykańskiego potwora”.
Wellington został skierowany do Belgii, aby tam sformować armię. Pewny siebie cesarz nie dał mu ani chwili odpoczynku i ruszył z Paryża na północ, by rozbić księcia, nim stojący najbliżej Prusacy dowodzeni przez feldmarszałka Bluchera przyjdą mu z pomocą. 18 czerwca 1815 r. obie armie: francuska i koalicyjna armia brytyjsko-niemiecko-belgijsko-holenderska dowodzona przez Wellingtona zwarły się w śmiertelnym uścisku pod Waterloo.
Stojące na lekkim zboczu wojska Wellingtona miały lepszą pozycję, część pułków książę ukrył swoim zwyczajem za wzniesieniami. Ulewne deszcze padające poprzedniej nocy zmieniły grunt w błoto, utrudniając Francuzom szarże kawalerii i ostrzał artyleryjski. Mijały godziny, a ponawiane przez Napoleona ataki rozbijały się o dwie ufortyfikowane pozycje w centrum pola bitwy: farmę La Haye Sainte i posiadłość Hougoumount. Obaj wodzowie słali gońców z prośbą o posiłki – Wellington do Bluchera, Napoleon do marszałka Grouchy’ego, którego wcześniej lekkomyślnie wysłał w pogoń za Prusakami. Na polu bitwy pierwsi pojawili się Prusacy i spadli na odsłonięte prawe skrzydło wojsk cesarskich, zmuszając je do odwrotu. Miesiąc później Napoleon był już angielskim więźniem w drodze na wygnanie.
ZEMSTA ZZA GROBU
Choć Waterloo stanowiło kres walk, Napoleon i Wellington mieli dopiero stoczyć najtrudniejszą bitwę – o miejsce w historii. Cesarz wykorzystał ostatnie sześć lat życia na Wyspie św. Heleny, dyktując wspomnienia, dzięki którym dyskusja nad oceną jego epoki trwać miała jeszcze wiele lat. Książę nie pozostawał dłużny, zwłaszcza że przeżył swego wielkiego przeciwnika o 30 lat – miał więc więcej czasu, by zadbać o swą nieśmiertelną sławę. Obfita korespondencja, wspomnienia i relacje osób postronnych pełne są wzajemnych oskarżeń, wyrzutów, półprawd i złośliwości świadczących, jak wielkie emocje istniały między wodzami, którzy nigdy się nie spotkali. Choć, jak ustalili wścibscy historycy, mieli co najmniej dwie wspólne kochanki.
W złośliwościach celował zdecydowanie Napoleon, dając upust swej narcystycznej osobowości. Kwestionował wojskowe talenty księcia, pouczał go ze środka Atlantyku, że w ogóle nie powinien wydawać mu bitwy pod Waterloo. Dowodził, że jedynym zwycięzcą jest Blucher, zaś winą za klęskę obwiniał wszystkich prócz siebie: gen. d’Erlona za bezsensowne frontalne ataki, Grouchy’ego za to, że nie utrzymał Prusaków z daleka, marsz. Neya za fatalny w skutkach atak kawalerii na brytyjskie czworoboki, wreszcie deszcz, który zmienił pole bitwy w trzęsawisko. Napoleon, któremu wielokrotne wcześniej również zdarzało się konfabulować, wyolbrzymiał siły przeciwnika, choć były one wyrównane. Nawet samą bitwę pod Waterloo uparcie nazywał bitwą pod Mont St. Jean, mimo że nadanie nazwy to przywilej zwycięzcy. Obwiniał też Wellingtona za zesłanie na Wyspę św. Heleny, choć była to decyzja angielskiego rządu.
Książę był bardziej powściągliwy w swoich wspomnieniach.
O armii francuskiej i jej wodzu wyrażał się zwykle z uznaniem. Miał w tym oczywiście interes, bo podnosił wagę własnego zwycięstwa. Gdy jednak przechodził do szczegółów, krytykował lekkomyślność cesarza, brak staranności w zaopatrzeniu armii, forsowne marsze, po których następowały dni bezczynności. Nie kwestionował jednak wielkości Napoleona – Burbonów uważał za nieudaczników i zdarzało mu się publicznie przyznać, że obalenie „Buonapartego” było błędem. A jednak to upadek Napoleona zapewnił „generałowi sipajów” nieśmiertelną sławę. Po Waterloo został obsypany nieprawdopodobną liczbą tytułów, orderów, zaszczytów – osiem państw nadało mu stopień marszałka. Jeszcze za życia wzniesiono mu kilkadziesiąt pomników, kolumn i łuków triumfalnych. Jego imieniem nazwano góry, okręty wojenne, prowincje, wsie i miasta, w tym stolicę Nowej Zelandii – Wellington, a nawet gatunek piwa i potrawę z polędwicy wołowej.
Ironią losu sędziwy książę doczekał jeszcze chwili, gdy na francuskim tronie zasiadł kolejny Napoleon. Ostatni akt zemsty cesarza dokonał się jednak tuż po śmierci Wellingtona w 1852 roku. Wśród dostojników odprowadzających go na miejsce ostatecznego spoczynku szedł bowiem ówczesny ambasador Francji w Londynie hrabia Aleksander Walewski – syn Napoleona łudząco podobny do ojca.
Korzystałem m.in. z: Andrew Roberts, „Napoleon i Wellington. Długi pojedynek”, wyd. Replika, 2011
Opracował: Leon Baranowski, Buenos Aires – Argentyna