Karolina Gruc, Warszawska Gazeta, nr 21, 22-28.05.2020 r.
Microsoft buduje w Polsce olbrzymie centra przechowywania danych i szkoli tysiące pracowników, którzy będą je obsługiwać Nadal jednak nie wiadomo, co dostanie w zamian. Twierdzenie, że będzie to „możliwość” zaoferowania swoich usług korzystającym z polskiej chmury jest trochę mało przekonujące, tym bardziej, że polscy przedsiębiorcy wcale się do chmur nie pchali i nadal nie pchają. Z tych nowoczesnych rozwiązań korzysta w Polsce tylko 11 proc. przedsiębiorców.
– Kiedy w 2018 r. PKO BP i powołana specjalnie w tym celu spółka Skarbu Państwa Polski Fundusz Rozwoju zawiązywały kolejną spółkę – Chmurę Krajową (wrzucając do jej kapitału zakładowego po 50 min), amerykański bank Goldman Sachs podawał, że światowy rynek chmury kontrolowały w zasadzie cztery podmioty: Google, Alibaba, Microsoft i Amazon, ten ostatni bardziej znany jako gigantyczny sklep internetowy należący do obecnie najbogatszego człowieka na świecie. Goldman Sachs przewidywał, że już w 2019 r. udział wspomnianej czwórki w światowym rynku usług chmurowych wyniesie 84 proc.
Chmura Krajowa, na temat biznesplanu której założyciele byli bardzo oszczędni w wypowiedziach, miała być polską odpowiedzią na „zapotrzebowanie” na usługi chmurowe. Właściwie początkowo PKO BP podobno planowało stworzyć chmurę na własne potrzeby, ale uznało, że skoro musi realizować własny projekt chmurowy, może przecież świadczyć usługi i innym podmiotom, przede wszystkim swoim klientom.
Powołana spółka Chmura Krajowa zapewniała wówczas, że będzie miała własną infrastrukturę i wykorzysta powierzchnię, której w polskich centrach danych było „pod dostatkiem”. Zarząd spółki zapewniał, że prowadzi rozmowy z polskimi partnerami, którzy mają dobre ośrodki, „z dużym potencjałem” i „o wysokim standardzie”1. Nie wykluczał jednak już wtedy budowy data center, czyli nowych ośrodków przechowywania danych.
Co to jest?
Chmura to nie jest bowiem usługa wirtualna, a przechowywane w niej dane nie bujają w powietrzu jak obłoczki nad naszymi głowami. Na końcu łańcuszka zawsze jest budynek, teoretycznie zabezpieczony lepiej niż bankowy sejf, a w nim szafy pełne twardych dysków zapewniających funkcjonowanie całego systemu. Takie serwerownie nie tylko umożliwiają np. szybkie wchodzenie na kolejne strony internetowe, ale i przechowują dane użytkowników. W ten sposób serwerownia mieszcząca tysiące twardych dysków z danymi użytkowników staje się fizyczną gigantyczną bazą danych.
Chmura Krajowa miała zagwarantować, że dane będą przechowywane w kraju, na krajowych serwerach (a nie mieszczących się poza granicami Polski). Jej przedstawiciele od razu jednak zastrzegli, że rozmawiają też z gigantami światowymi, którzy „pomogą” w budowaniu infrastruktury. Problem był tylko taki, że giganci chcieli mieć pewność, że inwestycja w Polsce im się zwróci. Tak że sorry, Winnetou – bussines is bussines. W jaki sposób ten zwrot miał nastąpić? Początkowo była mowa, że dostawcy będą w chmurze stworzonej przez Chmurę Krajową oferować swoje usługi, a klienci będą mogli z nich korzystać. I wszyscy będą zadowoleni.
O tym, do czego jeszcze przydadzą się gigantyczne centra przechowywania danych, w ogóle nie było mowy. Do dziś nie wiadomo też, co w zamian za swoją inwestycję dostaną ci zagraniczni inwestorzy.
Dobry wujek Microsoft
Upłynęły dwa lata i okazało się, że cała niezależność Chmury Krajowej rozwiała się jak mgła. Najpierw, w 2019 r. Chmura Krajowa podpisała umowę z Google, dzięki której, jak zapewnili przedstawiciele Chmury: „w Polsce powstaje tzw. region Google Cloud, czyli hub infrastruktury technicznej i oprogramowania dla klientów z Polski i regionu Europy Środkowo-Wschodniej”. Hub (najprościej rzecz ujmując) to urządzenie, które łączy ze sobą sieci lub komputery (to już bardzo rzadko). W ten sposób Google zyskał dostęp do danych użytkowników systemu internetowego oferowanego przez Polską Chmurę. Ale to nie koniec. Ostatnio Polskę obiegła informacja, że w Polską Chmurę miliard dolarów postanowił zainwestować stworzony przez zwolennika depopulacji i czipowania ludzi Billa Gatesa koncern Microsoft.
Jak już pisaliśmy w „Warszawskiej Gazecie”, ten miliard zostanie przeznaczony m.in. na stworzenie centrum danych w Warszawie i okolicach oraz na przeszkolenie 150 tys. (sic!) osób, które będą to obsługiwać. W mediach popłynęła fala zachwytu, a jeden z dziennikarzy, żeby uzmysłowić swoim czytelnikom, jakim to dobrym wujkiem jest amerykański koncern, porównał jego inwestycję do przerobienia zrujnowanego Stadionu Dziesięciolecia w Stadion Narodowy. Było przaśnie i strasznie, przyszedł Microsoft i szast-prast zbuduje nam cudo. Gdybyśmy chcieli sami, musielibyśmy się szkolić latami za granicą, wydać kolosalne pieniądze, a tak dobry wujcio Microsoft zrobi to dla nas i jeszcze podsunie nam pod nos wygody, o jakich nam się nie śniło. Przedsiębiorca nie będzie więc musiał kupować serwera dla swojej firmy do przechowywania danych i komunikowania się z innymi podmiotami przez Internet, ani zatrudniać informatyków, nie będzie musiał zatrudniać księgowej, a nawet specjalisty od HR (dla niewtajemniczonych – to osoba zarządzająca zasobami ludzkimi firmy, czyli z grubsza rzecz biorąc ktoś, kto w słusznie minionej epoce piastował stanowisko personalnego). Wystarczy, że zgłosi się do Chmury Krajowej, a tam będą na niego czekać specjaliści przeszkoleni przez Microsoft, którym zgłosi swój problem (oczywiście przez Internet) i którzy przez Internet go rozwiążą. Klikasz, wchodzisz, podajesz swoje dane, a na drugim końcu światłowodu specjalista z Microsoft wszystko dla ciebie zrobi. Przepis na placek dla teściowej pewnie też ci poda. A jak nie chcesz, to się wyklikasz i po problemie. Tak to mniej więcej ma wyglądać.
Ukryta prawda
Wciąż pozostaje tylko jedna podstawowa kwestia – za chmurą jest serwerownia przechowująca dane użytkownika. Kontrolowana de facto przez Microsoft. To tam trafią finalnie dane użytkowników. Na serwerach, czyli przechowywanych tam twardych dyskach, znajdą się więc, Polaku, który w internetowe chmury „poszybujesz”, dane twojego przedsiębiorstwa, nie mówiąc o usługach, z jakich skorzystałeś i jakie świadczyli ci anonimowi specjaliści koncernu. Tysiące danych trafi de facto pod kontrolę amerykańskiej spółki jako rzekomo najlepszy, najwygodniejszy i najbezpieczniejszy sposób ich przechowywania, w dodatku połączony z licznymi usługami ułatwiającymi życie.
Co prawda zdecydowanej większości polskich firm taka chmura jest do niczego niepotrzebna – piekarz czy sklepikarz z powiatowego miasta doskonale poradzi sobie bez niej: ma zwykle zaufanego księgowego, klientów, którzy do niego przychodzą i których zna, i nie potrzebuje żadnego przechowywania danych w chmurze, a stare faktury trzyma w segregatorach w garażu lub ma zeskanowane na domowym komputerze. Najwyraźniej jednak to nie o niego chodzi. Jak w przypadku każdego niepotrzebnego produktu, najpierw zdobywa się klientów klasy „premium” a potem przekonuje resztę, że chcą im dorównać. To jak z komórkami – najpierw telefony wielkości cegły nosili „najwięksi biznesmeni” (czytaj: chcący zaszpanować posiadanymi pieniędzmi), którym chcieli dorównać inni. W końcu każdy chce polizać cukierka. Choćby przez szybę. Dokładnie ten sam mechanizm dotyczy korzystania z chmur – dzisiaj każdy słyszy, że to supernowoczesne rozwiązanie dla najlepszych i będących już w XXI w., a kto uważa, że mu to niepotrzebne, ten jest po prostu zacofany i za głupi na nowoczesne rozwiązania, więc lada moment go nie będzie. Nawet osiedlowy fryzjer musi dziś mieć specjalną aplikację i stronę internetową. Nikt tylko nie mówi, że korzystanie z chmury oznacza nie tylko ryzyko, że dane użytkownika pozyska operator chmury, ale i pierwszy lepszy haker. Nie mówiąc o tym, że mogą zostać one przekazane w majestacie prawa obcym służbom.
FBI i twoje dane
W 2019 r. w USA została przyjęta ustawa Cloud Act. Zgodnie z tym aktem prawnym Waszyngton może zobowiązać amerykańskich operatorów. chmury do udostępniania na żądanie FBI zgromadzonych na niej danych klientów. Prawo to objęło chmury stworzone przez Google’a, Amazona i właśnie Microsoft. Polska nie ma umowy bilateralnej z USA wyłączającej spod tego prawa działalność tych spółek na terytorium Polski, więc obejmuje ono także serwerownię tworzoną w Polsce. W dodatku Microsoft jako amerykański podmiot nie będzie mógł odmówić podporządkowania się temu prawu.
Jak wtedy tłumaczyła się Chmura Krajowa? Jej przedstawiciele twierdzili, że jeśli klient będzie chciał podnieść poziom bezpieczeństwa przechowywania swoich danych, będzie mógł zastosować własne „klucze szyfrowe” które będą tylko w jego posiadaniu i zapewne bez których do danych nikt nie uzyskają dostępu, nawet informatycy z FBI. Wiadomo, że „klucz szyfrowy” będzie nie do złamania, zwłaszcza, jak przekaże go użytkownikowi operator. Na pewno nie zachowa sobie informacji na jego temat. I jak użytkownik sobie stworzy własny klucz i będzie go wklepywał w swoje konto w chmurze, to żaden informatyk sobie nie poradzi.
Amerykańscy operatorzy chmur stwierdzili po prostu, że jak amerykańskie władze poproszą o dane klienta, to oni poproszą amerykańskie władze, żeby sobie do tego klienta poszły i że „stanowczo” bronią prywatności swoich klientów2. Z całą pewnością.
Rzecz ciekawa: Microsoft jakoś nie był wówczas szczególnie elokwentny w zapewnianiu, że w imię ochrony danych polskich klientów nie zastosuje się do amerykańskiego prawa. Może dlatego, że już w 2018 r. Holendrzy odkryli w płatnym Office 365, że Microsoft przesyła do USA nie tylko dane diagnostyczne, ale również informacje dotyczące tytułów e-maili (w tym prywatnych) wysyłanych przez użytkowników. Jak pisaliśmy tydzień temu, w efekcie tych działań w szkołach w Hesji zakazano korzystania z oprogramowania dostarczonego przez Microsoft. A może dlatego, że za Microsoft stoi Bill Gates, który wymyślił sobie projekt zaczipowania wszystkich ludzi na świecie i stworzenia gigantycznych baz, gdzie dane zapisane na czipach będą przechowywane.
Teraz właśnie Microsoft buduje w Polsce olbrzymie centra przechowywania danych i szkoli tysiące pracowników, którzy będą je obsługiwać Nadal jednak nie wiadomo, co dostanie w zamian. Twierdzenie, że będzie to „możliwość” zaoferowania swoich usług korzystającym z polskiej chmury, jest trochę mało przekonujące, tym bardziej, że polscy przedsiębiorcy wcale się do chmur nie pchali i nadal nie pchają. Z tych „nowoczesnych” rozwiązań korzysta w Polsce tylko 11 proc. przedsiębiorców.
Tymczasem na swojej stronie internetowej Polska Chmura w następujący sposób zachwala walory umowy z gigantem Gatesa: „Partnerstwo z Microsoft pozwala OChK [Operatorowi Chmury Krajowej – przyp. red.] na dodatkową dywersyfikację oferty.. Rozszerza ją o rozwiązania platformy chmurowej Azure, m.in. usługi infrastruktury sieciowej, baz danych, analityki, sztucznej inteligencji (Al) i Internetu rzeczy (loT). W ofercie OChK znajdą się także rozwiązania Microsoft 365, zapewniające dostęp do aplikacji zwiększających produktywność, dostępnych jako usługa w chmurze i dostarczanych jako część otwartej platformy wspierającej procesy biznesowe”.
Po co to wszystko? Żeby przejąć kontrolę nad przedsiębiorcami? Bill Gates wspólnie z ONZ prowadzi projekt czipowania ludzi. Microsoft – wspólnie z Unią Europejską i rządami poszczególnych państw – gigantyczną operację kontrolowania przedsiębiorstw. W serwerowniach obsługujących chmury obliczeniowe będą gromadzone tysiące danych, a największe firmy będą uzależnione od sprawności funkcjonowania tego systemu. Kto będzie miał do niego „klucz” będzie go mógł łatwo wyłączyć i pozyskać najtajniejsze dane. Albo wyłączyć gospodarkę, jeśli stwierdzi, że mu to pomoże. Do tego wszystkiego zaś potrzebny będzie oczywiście superszybki Internet. Czyli taki, jaki ma wprowadzić 5G.
5G, CZYLI W SIECI PROMIENIOWANIA RADIOWEGO
Karolina Gruc, Warszawska Gazeta, nr 21, 22-28.05.2020 r.
Na Zachodzie coraz więcej osób wierzy, że uruchomienie sieci 5G przyczyniło się do rozprzestrzeniania się koronawirusa, w wyniku czego np. w Wielkiej Brytanii zaczęły płonąć maszty 5G. Efekt był natychmiastowy – operatorzy stron internetowych zaczęli usuwać wszystkie artykuły łączące 5G z pandemią, pozostawiając tylko te, które twierdzą, że takich związków nie ma lub po prostu przekierowując szukających na stronę WHO, która przekonuje, że 5G jest całkowicie bezpieczne, a za pandemię odpowiada zupka z niedogotowanego nietoperza z chińskiego targu.
– 5G, czyli technologia piątej generacji, to nowy standard sieci komórkowej, zapewniający przede wszystkim możliwość połączeń tam, gdzie jest to obecnie kłopotliwe i superszybki Internet. Zwolennicy są zachwyceni i opowiadają, że5G pozwoli użytkownikom na błyskawiczne korzystanie z Internetu (np. ściągnięcie w jednej chwili filmu). Będzie też możliwy Internet rzeczy, który pozwoli na masowe łączenie się urządzeń bez ingerencji człowieka. 5G ma np. usprawnić sterowanie ruchem w całych miastach, sterować ruchem na autostradach albo tworzyć „inteligentne budynki” w których wszystko będzie działo się samo. Domy będą tak nowoczesne jak wille milionerów z amerykańskich filmów-piekarnik sam się włączy, a lodówka poinformuje nas, czego w niej zaczyna brakować. Oczywiście można samemu włączyć piekarnik po powrocie, sprawdzić zawartość lodówki i włączyć światło, ale tak robią tylko zacofani frajerzy. Ci fajni i nowocześni będą mieli ustawiony dom pod swoje potrzeby albo będą nim sterowali na odległość przez telefon komórkowy. Według największych zwolenników 5G pozwoli stworzyć sztuczną inteligencję, przy czym ci zwolennicy najwyraźniej nie dopuszczają do siebie myśli o sytuacji, w której taka sztuczna inteligencja stanie się groźna dla jej twórców. Przeciwnicy nowej technologii podnoszą, że wspaniałe 5G wcale nie jest takie wspaniałe, jeśli przyjrzeć mu się bliżej i że ma tzw. drugie dno. Bardzo niebezpieczne.
Śmiertelne zagrożenie
Technologia 5G opiera się na promieniowaniu elektromagnetycznym, czyli radiowym, a ono nie pozostaje obojętne dla zdrowia ludzi. Promieniowanie takie wydzielają też aktywne telefony komórkowe, dlatego nawet zachwycający się technologią komórkową mówią, że trzymanie telefonu komórkowego pod poduszką albo obok głowy jest szkodliwe dla zdrowia. Lekarze przekonują, że dla zdrowego snu lepiej nie mieć telewizora w sypialni, chociaż większość Polaków ma. Obecna w Polsce technologia 4G bazuje na częstotliwości nieprzekraczającej 5 GHz (gigaherców), natomiast 5G pracuje na częstotliwości pomiędzy 3 a 300 GHz (sic!), czyli nawet 60 razy większej od obecnej maksymalnej częstotliwości radiowej.
Rzecz w tym, że im wyższa częstotliwość, tym większe zagrożenie dla zdrowia. Zdaniem części naukowców (m.in. z Izraela), promieniowanie może wnikać przez skórę do komórek człowieka i jest szczególnie niebezpieczne dla dzieci i kobiet w ciąży. Inni naukowcy podnoszą, że promieniowanie o zwiększonej mocy przyczynia się do śmiertelności pszczół. Mała zaś pszczoła jest niezbędna w rolnictwie. Już Einstein mówił, że jeśli wybijemy pszczoły, rodzajowi ludzkiemu pozostanie kilka lat życia.
W dodatku promieniowanie 5G, pomimo że pięciokrotnie silniejsze, ma krótszy zasięg, więc całą Polskę pokryje sieć stacji przekaźnikowych – masztów, które będą stać nie co kilkanaście kilometrów jak obecnie, ale co kilkaset metrów. Co więcej, jest wysoce prawdopodobne, że tak jak w przypadku trakcji elektrycznej, nikt nie będzie pytany o zgodę na postawienie masztu na swojej posesji. Gdy już stanie, nikt nie będzie go mógł usunąć, tak jak nie może usunąć słupa trakcji elektrycznej. Nie będzie też można odmówić wstępu na swoją posesję „konserwatorom” takiego masztu.
Użytkowników 5G ma pocieszyć to, że promieniowanie radiowe emitowane przez smart- fony i nadajniki operujące na tej częstotliwości jest niższe niż… promieniowanie rentgenowskie (czyli wykorzystywane przy prześwietleniach) czy gamma (stosowane w radioterapii do leczenia nowotworów, sterylizacji sprzętu medycznego czy produktów spożywczych!). Te dwa promieniowania mogą powodować raka, promieniowanie emitowane przez częstotliwość 5G podobno nie.
Problem w tym, że nie ma żadnych badań, które potwierdzałyby, że 5G jest nieszkodliwe dla zdrowia czy nie powoduje nowotworów. Jego ocena zależy od tego, kto ją pisze – jedne gremia oceniają je więc jako nieszkodliwe (i tymi ocenami posługują się operatorzy, którzy mają zamiar wprowadzić 5G), inne twierdzą, że może być „potencjalnie szkodliwe” dla zdrowia ludzi. Po prostu nie ma wystarczających badań, pozwalających na sformułowanie jednoznacznej oceny. A jednak 5G ma być wdrożone w całej Polsce.
W dodatku 5G nie będzie tylko jednorazową operacją – zostanie z nami na lata i będzie nas otaczało zewsząd. Oczywiście utrzymanka m.in. Billa Gatesa, czyli Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), już pośpieszyła się z zapewnieniem, że sieć 5G jest całkowicie bezpieczna i groźniejsze od promieniowania, jakie będzie emitować jest… jedzenie smażonych potraw (sic!). WHO oczywiście nie przeszkadza w tych oświadczeniach fakt, że nie ma badań, które wykluczałby szkodliwość promieniowania 5G.
Eksperyment na narodzie
Komisja Europejska wymaga, aby do końca tego roku sieć 5G działała w przynajmniej jednym dużym mieście w każdym z państw członkowskich. Taka przynajmniej jest wersja oficjalna. Tymczasem jeszcze w zeszłym roku wprowadzenie 5G w Polsce było absolutnie niemożliwe. Dlaczego? Ano dlatego, że przepisy dotyczące maksymalnego dopuszczalnego w Polsce promieniowania elekromagnetycznego zostały ustalone jeszcze w czasach PRL. 4G się łapało. Albo i nie łapało, bowiem ze sporządzonego w maju 2019 r. raportu Polskiej Izby Kontroli wynika, że „Organy Inspekcji Ochrony Środowiska oraz Państwowej Inspekcji Sanitarnej nie są przygotowane ani organizacyjnie, ani technicznie do kontroli pola elektromagnetycznego”. Nikt w Polsce nie był więc w stanie kontrolować poziomu promieniowania. Aż do 2019 r., kiedy okazało się, że bez zmian w prawie nie ma mowy o 5G. Polskie prawo zwyczajnie nie pozwalało na narażanie ludzi na tak wysokie promieniowanie.
Jak sobie więc poradzono z tym problemem? Zwiększając stu- krotnie (sic!) dopuszczalne w Polsce normy promieniowania elektromagnetycznego. Sprawa załatwiona. Można było ogłosić licytację na częstotliwość pasma od 3,4 GHz do 3,8 GHz Pandemia koronawirusa licytację zawiesiła, ale sprawa powróci. Tym bardziej, że telefonia komórkowa Plus już uruchomiła 5G w siedmiu największych miastach Polski.
Jaki będzie wynik tego eksperymentu na narodzie, przekonamy się zapewne dopiero w przyszłym pokoleniu, ale nie jest wykluczone, że obecna pandemia
Znikające zapisy
Nie bez znaczenia jest fakt, że5G na początku pojawiło się w Chinach. W momencie, gdy Donald Trump podjął decyzję o zakazie działalności Huawei na terytorium Stanów Zjednoczonych, stało się jasne, że chiński gigant nie będzie budował w USA sieci 5G. Biały Dom zdecydował więc, że dla bezpieczeństwa cybernetycznego kraju, żeby uniknąć ryzyka budowania razem z 5G sieci szpiegowskiej, Amerykę będą unowocześniać amerykańskie firmy, wśród nich… znany nam Microsoft.
Z kolei Unia Europejska nie wprowadziła żadnych ograniczeń, blokad czy sankcji dotyczących tego, kto będzie mógł budować sieć 5G w Europie. Mogą i Chińczycy. Zaś zarzuty, że mogą to być podmioty powiązane z obcym wywiadem, w ogóle nie przebijają się do opinii publicznej. Wątpliwości najczęściej kwitowane są stwierdzeniem, że w przyszłości okaże się, kto miał rację. W Polsce, pomimo amerykańskich nacisków, jeszcze na początku kwietnia 2020 r. chiński koncern Huawei nie został wykluczony spośród podmiotów, które mogły się ubiegać o tworzenie sieci 5G. Podobno w ramach dywersyfikacji dostawców, co ma zwiększyć nasze cyberbezpieczeństwo.
Tymczasem pod koniec kwietnia telefoniczną pogawędkę ucięli sobie prezydenci Duda i Trump. Podobno rozmawiali o pandemii i walce z nią, ale chyba nie tylko o tym, bowiem po tej rozmowie ambasada USA w Polsce wyrwała się z komentarzem, że prezydent USA podziękował prezydentowi Polski za „twarde stanowisko” w sprawie 5G.
Przez pięć ostatnich miesięcy 2019 r. Ministerstwo Cyfryzacji prowadziło liczne konsultacje na temat budowy w Polsce sieci 5G, rozmawiając o tym z 79 instytucjami państwowymi, w tym z ABW, CBA i służbami wojskowymi. W styczniu projekt rozporządzenia Ministerstwa Cyfryzacji zyskał aprobatę Ministerstwa Spraw Zagranicznych, które stwierdziło, że jego zapisy są zgodne z prawem unijnym. Projekt został opublikowany w styczniu. Jednak pod koniec kwietnia, po zakończeniu wszystkich konsultacji i po rekomendacji MSZ, Ministerstwo Cyfryzacji opublikowało jego nową wersję. Pojawiły się w niej punkty na temat „obowiązku dywersyfikacji dostawców” „zapewnieniu odpowiedniej równowagi” i „zagwarantowaniu elastyczności”. Skąd ta zmiana? Dziennikarze portalu wp.pl podali, że Ministerstwo punkty te po prostu przepisało z wniosków Polskiego Towarzystwa Informatycznego (PTI), którego członkiem jest amerykański koncern IBM, i Cyfrowej Polski. (Nawiasem mówiąc – z PTI wielokrotnie współpracował Microsoft).
Co ciekawie, zarówno PTI, jak i Cyfrowa Polska zgłosiły identyczne poprawki. Dotychczasowi gracze o 5G, tacy jak Nokia czy Ericsson, uznali, że ta zmiana godzi bezpośrednio w nich, natomiast jest w interesie podmiotów amerykańskich. Zmiany nie spodobały się Krajowej Izbie Gospodarczej Elektroniki i Telekomunikacji, która uznała, że „zostały wprowadzone bez zachowania podstawowych zasad transparentności” zatem w obecnym kształcie „są nie do przyjęcia” Ani kancelaria prezydenta, ani Ministerstwo Cyfryzacji nie bardzo chciały rozmawiać o zmianach, a nowy projekt szybko zniknął ze strony internetowej Rządowego Centrum Legislacji. Lewica więc już podniosła, że zmiana została wprowadzona w interesie amerykańskich podmiotów.
W czyim interesie?
Tymczasem na Zachodzie coraz więcej osób wierzy, że uruchomienie sieci 5G przyczyniło się do rozprzestrzeniania się koronawirusa, w wyniku czego np. w Wielkiej Brytanii zaczęły płonąć maszty 5G. Efekt był natychmiastowy – operatorzy stron internetowych zaczęli usuwać wszystkie artykuły łączące 5G z pandemią, pozostawiając tylko te, które twierdzą, że takich związków nie ma lub po prostu przekierowując szukających na stronę WHO, która przekonuje, że 5G jest całkowicie bezpieczne, a za pandemię odpowiada zupka z nie- dogotowanego nietoperza z chińskiego targu.
W ten sposób niewygodne informacje, m.in. dotyczące 5G jako narzędzia kontroli społeczeństw, zostały usunięte. Tu należy podkreślić, że nawet jeśli 5G istotnie nie ma nic wspólnego z pandemią, będzie doskonałym narzędziem kontroli. Ten, kto będzie kontrolował stacje przekaźnikowe, będzie decydował o łączach internetowych i miał w garści korzystających z Internetu. To szalenie niebezpieczne nawet nie dla przeciętnego Kowalskiego – ten co najwyżej rzuci smarfornem odciętym od Internetu o ścianę – ale dla instytucji państwowych czy wielkich firm, które na 5G oprą swoją działalność.
Dlatego pozostaje zasadne pytanie: w czyim interesie jest wprowadzenie 5G w Polsce? Z całą pewnością nie w interesie przeciętnego Polaka. Dla zwykłego użytkownika 5G oznacza bowiem możliwość np. ściągnięcia sobie na smartfon filmu, dzwonienia do kogoś „z zatłoczonego placu” (zwłaszcza teraz, w dobie zakazu zgromadzeń, to usługa bardzo „pożądana”) czy oglądania czegoś w Internecie np. w drodze pociągiem. Bez tego wszystkiego normalny człowiek świetnie sobie poradzi. Uzależnieni od smartfonów i Interentu (a takich jest coraz więcej) będą oczywiście zachwyceni, ale o to uzależnienie najbardziej chodzi dealerom Internetu. Nową siecią bardzo zainteresowane są też wielkie korporacje. Zależy na tym także Komisji Europejskiej, która do 2025 r. siecią 5G chce objąć wszystkie duże miasta Unii i wszystkie szlaki komunikacyjne. Będą łatwiejsze do kontroli. Osobnym tematem jest możliwości działalności podmiotów powiązanych z obcymi wywiadami. O tym nikt nie mówi, a taka ewentualność jest traktowana jako teoria spiskowa.
A po co 5G polskiemu rządowi? Wiele wskazuje, że… po pieniądze. Gdyby w tym roku zostały zamknięte licytacje, do budżetu w przyszłym roku wpłynęłoby 4-5 miliardów złotych. Tylko czy za tę cenę warto kupczyć zdrowiem Polaków i narażać kraj na kontrolę tych, którzy za to zapłacą?
A już za tydzień: jak zarobić miliardy i przejąć kontrolę nad globem? Czy jeszcze jesteśmy ludźmi, czy już tylko pionkami na cudzej planszy do gry w zarządzanie światem?
Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych