Wojciech Golonka, DoRzeczy, nr 9, 1-7.03.2021 r.
Jako społeczeństwo utraciliśmy instynkty, nastawienie i optykę, które były oczywiste dla naszych przodków i pozwalały na przyrost naturalny. Musimy zneutralizować czynniki, które paraliżują naturalne dla społeczeństwa potrzeby
Tak złych danych nie było od drugiej wojny światowej” – to w ostatnim czasie częsty nagłówek, gdy chodzi o statystyki śmiertelności wśród populacji, ale także negatywny przyrost naturalny. Dane podane przez Główny Urząd Statystyczny za 2020 r. są rzeczywiście zatrważające: w zeszłym roku zarejestrowano w Polsce 355 tys. żywych urodzeń, a odnotowano ok 470 tys. zgonów, zatem ubyło w naszym kraju aż 115 tys. obywateli. To tak, jakby z mapy Polski w ciągu roku znikało miasto wielkości Dąbrowy Górniczej, Elbląga czy Włocławka. Słychać wprawdzie głosy minimalizujące rozmiar problemu, wskazujące, że jest to wynik nadzwyczajnej sytuacji związanej z COVID, a „zaplanowane” przez pary dzieci ostatecznie kiedyś się w końcu poczną i urodzą. Oby! Nie zmieni to jednak ogólnej sytuacji, gdyż identyczne alarmujące wieści słychać było jeszcze przed COVID-ową zawieruchą, przy podsumowaniu statystyk za 2019 r. Wówczas ludność Polski skurczyła się o 35 tys. mieszkańców, tyle mniej więcej zamieszkuje Sopot, a rok 2018 także zakończył się zmniejszeniem liczby Polaków o ok 26 tys., co odpowiada populacji Zakopanego. W rzeczywistości mamy do czynienia ze Stałym zjawiskiem od 2012 r„ od kiedy to ubyło łącznie ponad ćwierć miliona rodaków – to tak, jakby zniknęło miasto pokroju Częstochowy, Gdyni czy Katowic.
Dodać trzeba, że już prognozy GUS z 2014 r. zapowiadały nasilenie się tej katastrofy depopulacyjnej (rzecz trzeba nazywać po imieniu], szacując, że w 2050 r. będzie w Polsce mniej niż 35 min mieszkańców, i to przy uwzględnieniu „liczby długookresowych migracji rejestrowanych”, a więc także całej zagranicznej siły roboczej, którą sprowadzamy do kraju.
GUS szacował również, że przeszło jedną trzecią ówczesnej populacji będą stanowić seniorzy w wieku powyżej 65 lat. Dla kontrastu przypomnijmy, że obecna „najstarsza” populacja na świecie w Japonii liczy ok. 28 proc. seniorów i bynajmniej nie jest wolna od społecznych komplikacji wynikających z tego stanu rzeczy.
A sama prognoza wydaje się wiarygodna: wprawdzie rok po wprowadzeniu programu „500+”, w 2017 r., saldo demograficzne zgonów i narodzin chwilowo się zbilansowało, ale było to wydarzenie jednorazowe, jakby rodzice zdecydowali się nieco szybciej na potomstwo, które i tak wcześniej planowali. Zasiłek dziecięcy nie tyle więc odwrócił trend depopulacyjny, ile po prostu poprawił położenie ekonomiczne uboższych rodzin. Jednak wbrew pierwotnym założeniom nikt już nie traktuje „500+” jako narzędzia polityki demograficznej.
Przykra prawda jest taka, że Polska, podobnie jak i inne nacje Zachodu, nie tylko się postarzała, lecz także zaczęła obumierać na naszych oczach. Schemat ten w zasadzie jest wszędzie podobny, a doskonale ujął go zespół Mes Aleux z Quebecu w jednej ze zwrotek swej głośnej piosenki „Degeneracja” z 2004 r.: „Twa praprababka miała czternaścioro dzieci, prawie tyle samo miała ich twa prababka, a twa babka trójkę miała – starczyło; z kolei twa matka nie chciała żadnego – ty zaś jesteś tylko wpadką. I ty, córciu, wciąż zmieniasz sobie partnerów, a gdy porobisz głupstwa, ratujesz się aborcją. Są jednak poranki, gdy budzisz się, płacząc, po tym, gdy śniłaś nocą o dużym stole otoczonym dziećmi”.
Nawiasem mówiąc, tę kultową (sic!) we francuskojęzycznej Kanadzie piosenkę na koncertach zespołu śpiewała także gościnnie Celine Dion, będąca w swej rodzinie ostatnią z 14 potomstwa, a zarazem matką trzech chłopców. Trudno więc mówić o jakimś wyolbrzymionym stereotypie „Degeneracji”, która opisując szeroko rozumiany proces exodusu ze wsi do miast, po prostu tchnie realizmem.
KSIĄŻĘ HARRY DBA O EKOLOGIĘ
Różnorakich wątków składających się na to, że Zachód w swym ogóle dzieci mieć po prostu nie chce, niestety nie brakuje. Jedne są świadome, inne nieświadomie zakodowane. Duża część wynika z wolnego wyboru, choć nie bez naporu promowanych w kulturze wzorców. Bywają też takie, które są mniej lub bardziej wprost wymuszone przez zewnętrzne warunki. Wymieniając je w dużym skrócie: eufemistycznie rozumiana polityka „zdrowia rozrodczego” czy „praw reprodukcyjnych” czytaj: wszelkiej maści maltuzjanizmy (doktryny głoszące przeludnienie Ziemi) i ich pochodne; nowoczesny styl życia, czyli nieumiarkowane hedonizm i konsumpcjonizm, niekompatybilne z obowiązkami i trudami rodzicielskimi; społeczne wzorce antynatalistyczne, a nawet antyrodzinne, napędzane dodatkowo niedoborem męskiej odpowiedzialności i feministyczną emancypacją; wolne, czyli ulotne i nietrwałe związki; pozornie wiecznie beztroski, ale zazwyczaj bezpłodny stan zabezpieczonego finansowo singla tudzież, bardziej prozaiczne, ale niestety nierzadkie: właśnie brak bezpieczeństwa finansowego, wiary w swoje możliwości rodzicielskie, a nawet lęk przed kruchością związku w dobie pandemii rozwodów, nakazujący ograniczyć się z potomstwem, którego nikt nie chce wychowywać potem w samotności.
Odkładając na bok dramat par borykających się z bezpłodnością, powyżej wymienione trendy można, bez złośliwości, odmieniać przez wszystkie co bardziej jaskrawe przypadki. Nierzadko komiczne, gdy przesłanką antynatalistyczną jest troska o ekologię, inne gatunki, emisję dwutlenku węgla do atmosfery i to, co podpowie moda danej chwili. To właśnie z powodu „zagrożenia klimatycznego” książę Harry i Meghan ogłosili w lipcu 2019 r., że nie będę mieli więcej niż dwojga dzieci, zachęcając wszystkich do narzucenia sobie podobnych ograniczeń.
Są też trendy stanowiące diametralne zaprzeczenie naturalnego porządku rzeczy i choć statystycznie sporadyczne, są obecnie nakręcane i nagłaśniane, a przez to jeszcze groźniejsze społecznie: oto, o ironio, adepci związków jednopłciowych, z natury bezpłodnych, a zarazem zwolennicy sztucznej prokreacji z pomocą dawców gamet czy matek surogatek walczą jak o największą świętość o prawo do aborcji bez ograniczeń, czytaj: uśmiercania naturalnie poczętych dzieci. Ekologiczne dbanie o to, co naturalne, jest niemile widziane, gdy chodzi o ludzką prokreację.
Tymczasem rodzaj ludzki ma w sobie niesamowity potencjał odbudowy populacji po poważnych zaburzeniach na skutek katastrof, wojen, plag itp., czego najlepszym przykładem są dane liczebności mieszkańców Polski w XX w. Jeśli szacuje się, że tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej populacja nieistniejącej wówczas Polski liczyła 30 min mieszkańców, to w 1920 r. było ich już tylko 26,5 min. Jednak końcówka międzywojnia skończyła się na poziomie aż 35 min dusz, co daje ponad 30 proc. przyrostu populacji w niecałe 20 lat! Jeszcze większa dynamika – i to mimo ujemnego salda migracji, trudnych czasów i rozpowszechnionej w PRL aborcji – miała miejsce tuż po hekatombie drugiej wojny światowej: w 1946 r. było nieco ponad 23,5 min mieszkańców, a w 1966 r. już prawie 32 min. Podobne odrodzenie populacyjne byłoby, teoretycznie, jak najbardziej możliwe i w naszych czasach. Sęk w tym, że naturalna zdolność rozrodcza jest w nas społecznie stłumiona i wciąż zagłuszana przez szeroko pojmowaną nowoczesność czy nawet ponowoczesność. Ta paraliżuje nasze naturalne potrzeby reprodukcyjne, takie jak instynkt macierzyński u kobiet czy instynkt budowania czegoś trwałego u mężczyzn, choćby rozkwit swego potomstwa czy przekazanie dalej nazwiska rodu. Co więcej, nawet naturalne zróżnicowanie płci jest obecnie sztucznie zacierane, a kolejni producenci, w tym polskie marki, wprowadzają serie ubrań „unisex”.
Rodzina, podstawowa i naturalna komórka społeczna, ma ustąpić miejsca jednostkom wyobcowanym z ich biologicznego i psychologicznego dziedzictwa. Nie sposób nie dostrzec podobieństw z eksperymentem mysiej utopii Johna Cal- houna z lat 1968-1972, podczas którego zamknięcie ośmiu gryzoni w optymalnych warunkach dobrobytu doprowadziło najpierw do prężnego wzrostu populacji, a następnie do degeneracji naturalnych dla każdej płci instynktów, porzucania młodych osobników (co skutkowało ich swoistym „autyzmem”), dewiacji seksualnych (jak to określano), zaniku prokreacji, a ostatecznie do wymarcia całej populacji po 1588 dniach eksperymentu.
ZMIANY WEWNĄTRZ KOŚCIOŁA
Paraliż demograficzny nie omieszkał też dotknąć z natury pronatalistycznego katolicyzmu, który onegdaj mógł się szczycić wielodzietnymi rodzinami na całym świecie. Te czasy, poza chlubnymi wyjątkami, minęły, a sam papież Franciszek w jednej z wypowiedzi na początku pontyfikatu raczył porównać wielodzietne matki do królików. Ojciec Święty dał tym dobitnie wyraz nie tyle swej złośliwości, ile „przeprogramowania”, które dotknęło katolików w okresie posoborowym. Wystarczyło lekkie, nawet niepozorne przesunięcie akcentów, ale jakże daleko idące w skutkach.
Na przekór dotychczasowemu nauczaniu Kościoła na ostatnim soborze wśród nowinek ogłoszono, że pierwszym celem małżeństwa jest samospełnienie małżonków, a dopiero potem zrodzenie potomstwa. Jest to zmiana o tyle subtelna, że rzeczywiście samospełnienie jest naturalnie pierwsze w intencji zakładającego rodzinę, podobnie jak zaspokojenie apetytu jest zazwyczaj głównym powodem spożywania przez nas posiłków.
Ale tak jak pierwszym celem przyjmowania pokarmów jest podtrzymanie sił, zdrowia i życia, podobnie pierwszym hierarchicznie celem naturalnej instytucji małżeństwa jest zrodzenie i wychowanie potomstwa. Gwoli sprawiedliwości – przy okazji nauki na „Anioł Pański” w niedzielę 7 lutego papież Franciszek, mocno zaniepokojony demograficzną hekatombą w Italii, gdzie od sześciu lat demografia leci na łeb na szyję przy proporcji ok. 67 urodzin na 100 zgonów, wyraził swoją osobistą, gorącą prośbę, aby we Włoszech rodziło się więcej dzieci. Nie tylko zresztą we Włoszech: problem dotyczy wszystkich rozwiniętych państw Zachodu, a jeśli gdzieś długofalowe prognozy zakładają utrzymanie, a nawet lekki przyrost populacji, to ma się to odbyć dzięki dalszemu napływowi imigrantów. Chociaż czasem i to nie wystarcza – w Hiszpanii przeszło jedna trzecia rodzących kobiet jest imigrantkami lub ma imigranckie korzenie, a populacja zmniejsza się od 2013 r.
EMERYTURA, POWIADASZ?
Do wystarczająco już skumulowanych wątków odrywających nas, postchrześcijański Zachód, od naturalnej dla społeczeństw ludzkich płodności można dodać ułudę bezpieczeństwa socjalnego w postaci emerytur konstruowanych na zasadzie solidarności pokoleniowej. System ten w przypadku zapaści demograficznej, czyli odwracającej się piramidy wieku, musi siłą rzeczy wywoływać bolączki właściwe dla każdej piramidy finansowej. Sęk w tym, że system ten rzeczywiście przyczynia się dziś do niżu demograficznego, ponieważ poczucie bezpieczeństwa emerytalnego, zupełnie oderwanego od faktu posiadania własnego potomstwa, w starciu z perspektywą rzeczywistych trudów rodzicielskich przemawia raczej na korzyść wspomnianego już ducha hedonizmu i konsumpcjonizmu, podobnie jak w mysiej utopii. Co więcej, ostatnie dekady pokazują to niestety znakomicie, niewydolność finansowa ubezpieczeń emerytalnych narzuca – w imię solidarności pokoleniowej – kolejne podwyżki kosztów pracy, co z kolei przyczyniło się także do emigracji zarobkowej naszych obywateli, w których edukację państwo zainwestowało niemałe pieniądze, zwłaszcza w przypadku zawodów wyspecjalizowanych, a którzy z punktu widzenia przydatności dla rodzimej gospodarki są bezpowrotnie straceni. Utrata wysoko wykwalifikowanej siły roboczej to w praktyce niezła dotacja przyznana z naszych podatków krajom, do których udają się nasi emigranci. Interes kiepski.
Oczywiście można z tego diabelskiego koła próbować się wydostać, łatając ubytki pracownikami z zagranicy, a w razie potrzeby podbierać kadry znacznie biedniejszym od nas krajom. Zresztą ekonomiści wypowiadający się ostatnio na temat skali zapaści demograficznej obok przesuwania granicy wieku emerytalnego (a podobne głosy płyną już z samego obozu władzy, vide: wywiad Pawła Dobrowolskiego, głównego ekonomisty Polskiego Funduszu Rozwoju, dla portalu 300gospodarka.pl) nie widzą innej możliwości jak bilansowanie niedoborów masową migracją zarobkową. Mniejsza z tym, że ekonomiści nie podkreślają potrzeby technologicznych innowacji, które docelowo mogłyby zrewolucjonizować wydajność naszej gospodarki, a przez wytwarzanie więcej i bardziej złożonych dóbr przy mniejszej liczbie rąk jednocześnie umożliwić finansowanie lepszych rozwiązań emerytalnych niż obecny system. Być może ekspertów po prostu w pełni zadowala to, że ONZ już dawno zapowiedziała, że do 2050 r„ na skutek rzekomej katastrofy klimatycznej, nastąpi przesiedlenie miliarda mieszkańców Ziemi. A skoro wedle oficjalnego komunikatu rąk z krajów Trzeciego Świata do pracy w Polsce nie zabraknie, ba, będzie nawet do wyboru i do koloru, jak onegdaj na targach niewolników antycznego świata, nie ma się co martwić. Do czasu, ponieważ zasypując krótkowzrocznie i nieudolnie bezdenną dziurę Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, tworzymy kolejne problemy, tym razem natury społecznej.
UROKI MASOWEJ IMIGRACJI
Jest rzeczą oczywistą, że permanentna masowa imigracja, tym bardziej z odmiennych kręgów kulturowych, rodzi nieodzowne problemy asymilacji, separatyzmu, bezpieczeństwa oraz jedności i tożsamości społecznej. Przykład parexcellence – Francja. Jeśli historyczna kolonizacja jest porównywana przez prezydenta Macrona do zbrodni przeciw ludzkości, to wtórna kolonizacja Francji przez „migrantów” stanowi wyłącznie wzbogacenie społeczne i kulturowe oraz zysk ekonomiczny nie do odrzucenia.
Powszechny eksperyment imigracyjny trwa tam już dobre 50 lat, a „prawa reprodukcyjne” też kwitną w najlepsze. Bilans to ponad 200 tys. aborcji rocznie i tyle samo, a nawet więcej, imigracyjnego napływu, z prognozą wzrostu populacji do 2050 r. i utrzymania liczebności do końca wieku. Saldo demograficzne jest pozytywne i stabilne, super! Owszem, jest, ale kosztem „wielkiej podmiany” populacji (grand remplacement), jak trafnie zjawisko to nazwał pisarz Renaud Camus, choć we Francji został ogłoszony spiskowym teoretykiem dziejów, podobnie jak hasła : kontroli imigracji i granic stanowią nad i Sekwaną przejaw faszyzmu i prawicowej paranoi.
Gerald Darminin, minister spraw wewnętrznych, zapewnił nawet ostatnio, że imigracja nie wywołuje problemów bezpieczeństwa, bo przecież większość sprawców (ba, zapewne i terrorystów!) ma obywatelstwo francuskie. Jak widać, politycy bez skrupułów traktują mniejszości imigracyjne jako potencjalny elektorat do zagospodarowania, a we Francji ten cichy sojusz nazwano wręcz islamolewicą.
Za oceanem administracja Joe Bidena nie pozostaje w tyle i zamierzając uregulować status ponad 11 min nielegalnych imigrantów w USA, z pewnością upudruje wybrane statystyki. Nie wspominając, że ta odpowiednio wykorzystana masa może przede wszystkim zapewnić demokratom wieloletnią przewagę wyborczą.
POZWQLIĆ NATURZE ZROBIĆ SWOJE
Podczas gdy postępująca demograficzna depopulacja rdzennych mieszkańców Zachodu jest faktem, nie jest to jednak proces nieodwracalny i beznadziejny. Owszem, można, a nawet trzeba analizować różne polityki pronatalistyczne na świecie pod kątem ich skuteczności i możliwości adaptacji w Polsce, ale trzeba pamiętać, że nasi przodkowie w o wiele trudniejszych warunkach polityczno-gospodarczych potrafili się mnożyć bez szczególnych programów socjalnych. Jak słusznie zauważył Chesterton, prokreacja potomstwa nie jest ludzkim dramatem, a normalny mężczyzna zazwyczaj odczuwa pragnienie, aby mieć potomstwo z kobietą, którą kocha. Ba, single zawierający związki odkrywają z zaskoczeniem, jak bardzo małżeństwo i potomstwo są w stanie ich uszczęśliwiać. Najwyraźniej jednak jako społeczeństwo utraciliśmy instynkty, nastawienie i optykę, które były poniekąd oczywiste dla naszych przodków. Dlatego jeszcze pilniejszym zadaniem od sensownej polityki demograficznej jest neutralizacja czynników, które paraliżują naturalne dla społeczeństwa potrzeby i zdolności. Prokreatywnej natury ludzkiej nie trzeba wymyślać na nowo, wystarczy ją odpowiednio pobudzić po degeneracji, której uległa na przestrzeni ostatnich dekad. Ograniczyć dopływ czadu, zapewnić cyrkulację zdrowych, sprawdzonych wzorców, a jako naród okażemy się nie mniej płodni niż nasi przodkowie.
Opracował: Jarosław Praclewski Solidarność RI, numer legitymacji 8617, działacz Antykomunistyczny