NASZE SZLACHETNE KŁAMSTWA

Renata Kim, Newsweek, nr 18-19/2018, 23.04-6.05.2018

Żeby była jasność: wywiad nikogo nie zabija, od tego jest wojsko. Ale informacje bywają nawet bardziej śmiercionośne niż kule – mówi emerytowany pułkownik polskiego wywiadu, autor powieści szpiegowskich VINCENT V. SEVERSKI

Będzie pan mówił prawdę?

– Ja zawsze mówię prawdę.

Czyżby?

– Mogę złożyć oficjalną deklarację: szpiedzy nigdy nie kłamią. A już przenigdy nie kłamią swoim przełożonym i władzom. Natomiast innym ludziom – bardzo często. Ale nawet wtedy nie nazywamy tego kłamstwem, bo to nie jest ładne słowo, tylko legendowaniem.

Jak się legenduje?

– Najczęściej tak, że nie jesteśmy tymi, za kogo się podajemy. Ja właściwie nigdy nie używałem mojego prawdziwego nazwiska Sokołowski. Zmieniałem je tak jak zawody: byłem dziennikarzem, biznesmenem, bezrobotnym i dyplomatą. Wszystkie to oczywiście pic na wodę fotomontaż, tak naprawdę co innego się robiło. To jest elementarne narzędzie naszej pracy – kłamstwo i manipulowanie ludźmi. Po to, żeby namówić, powiedzmy, Rosjanina, by zdradził własny kraj i jeszcze wierzył, że dobrze zrobił. Nie każdy oficer wywiadu to potrafi, zajmują się tym tylko wybrani, tzw. werbownicy. Ale każdy się tego uczy.

A dlaczego nie każdy się nauczy?

– Bo do tego potrzebne są predyspozycje. Do agenturalnego wywiadu, czyli tam, gdzie się werbuje agentów, poszukujemy osób, które potrafią rozmawiać z ludźmi. Ale przede wszystkim ich lubią. Jak młodzi tuż po studiach przychodzą na rozmowę o pracę, pytamy: „A dlaczego chcecie do wywiadu?”. Bywa, że kandydat, który ma doktorat, dwie uczelnie skończone i kolejną w Ameryce, mówi: „Bo tych ruskich kacapów, to całe tałatajstwo trzeba wyłapać i wygnać z naszego kraju”. Dziękujemy mu za patriotyczną postawę i mówimy: „Zadzwonimy do pana”.

I nie dzwonicie.

– Nie. Ale jak przychodzi dziewczyna i mówi, że interesuje ją kultura arabska, z zachwytem przeczytała Koran, jeździła po tym regionie z plecakiem, to rozmawiamy dalej. Bo kiedy szpieg jest na pustyni w Turkmenistanie, gdzie są tylko skorpiony, piach i takie biegające krzaki, to jak rano wyjdzie z namiotu, musi myśleć: „Kurna, jak tu pięknie”. Jak pojedzie do jakiejś pipidówy na Bałkanach, gdzie jest brud i smród, to powie: „To jest ciekawe miasto, chciałbym je lepiej poznać”. Szpieg kocha swoją ojczyznę, ale inne kraje powinien lubić.

To tak jak dziennikarze.

– Bo my jesteśmy mleczni bracia. Wy zdobywacie informacje, my też. Tylko wy legalnie, a my nie. Swego czasu udawałem zresztą dziennikarza. Byłem też biznesmenem, prowadziłem firmę i doprowadziłem ją na skraj bankructwa. Bo nie da się równocześnie prowadzić biznesu i szpiegować.

Wróćmy do szkolenia kandydatów na szpiegów.

– To wygląda tak: młody człowiek, którego przyjęliśmy, idzie na roczny kurs i tam mu się uważnie przyglądamy. I dopiero wtedy wiemy, czy trafi do pionu operacyjnego, czyli do tych Jamesów Bondów, czy do logistyki, czy może do działu analiz. Jak już wyłuskamy kogoś do nas, znowu mu się przyglądamy: jak się zachowuje w grupie, czy ma zadatki na lidera. Wyłapujemy takich, którzy dobrze rokują i wysyłamy ich do starego werbownika na asystentów. Stary werbownik ma pod opieką dwójkę, trójkę kandydatów, w różnym wieku, którzy cały czas mu towarzyszą. Zabezpieczają jego spotkania, filmują, nagrywają, robią kontrobserwację, obserwują, jak przeprowadza werbunek. I tak powolutku są wprowadzani do zawodu.

A co ze strzelaniem? Czy wszyscy szpiedzy to snajperzy?

– Nie, nie! Pistolet i karabin maszynowy zostawiamy innym, choć oczywiście potrafimy się nimi posługiwać całkiem dobrze. My zdobywamy informacje: albo werbujemy agentów, którzy mają dostęp do nich, albo robimy operacje specjalne. Na przykład obserwujemy jakiś obiekt, patrzymy, ile ma klimatyzatorów na dachu, ile okien, czy się otwierają, jak idzie kabel energetyczny.

Jak się werbuje?

– Na przykład na Facebooku czy Twitterze. Wie pani, jak łatwo podstawić komuś fantoma? Po dwóch latach rozmów to jest niemal przyjaciel. Później zaczyna się gadać przez telefon, następnie przechodzi na WhatsAppa albo inny szyfrowany komunikator i w końcu człowiek jest nasz.

Wie, że został zwerbowany?

– Agent to ktoś, kto świadomie, podkreślam – świadomie przekazuje obcemu wywiadowi tajne informacje. No, i szukamy wyłącznie cudzoziemców. Jak mamy gościa na celowniku, to patrzymy, gdzie są jego słabe strony, jakie ma potrzeby.

Co to może być?

– Przede wszystkim pieniądze, ale także chęć zemsty, udowodnienia sobie, że się będzie najlepszym szpiegiem na świecie. I my te potrzeby definiujemy, a potem staramy się je zaspokoić. Nie ma dwóch takich samych ludzi, każdego trzeba umiejętnie zbadać i wejść w jego życie. Jednego gościa opracowywałem 10 lat, ale ocenialiśmy, że szanse na werbunek nie są zbyt duże. W końcu zdecydowałem się, poszedłem do niego do hotelu. Puk, puk, on pyta: „Kto tam?”. Ja: „Room service”. Facet otwiera, widzi mnie i się uśmiecha. Pytam: „Mogę wejść?”. On mówi: „Proszę”. Pytam, czy wie, kim jestem. Pułkownikiem polskiego wywiadu. On na to, że się domyślał. Ja mówię, że mam dla niego propozycję, a facet: „To ja tyle lat czekam, dlaczego dopiero teraz? Trzy lata temu miałem coś świetnego dla was”.

A jak przekonujecie kogoś, by zechciał zdradzić swój kraj?

– Najczęściej oczywiście pieniędzmi, ale zawsze też odwołujemy się do jego uczuć. Mówimy: słuchaj, Jewgienij, ty robisz dobrze dla świata, bo pokój niesiesz. Swojej ojczyźnie pomagasz, nam też. Bratamy się z nim, pijemy, zapewniamy, że mu załatwimy lepsze życie. I on w to wierzy. Ale jak już wytrzeźwieje, zawsze pyta: no dobra, a ile ja za to dostanę? A jeżeli nie zapyta, to my mu zaproponujemy. Jewgienij, zgodziłeś się, to jest ciężka praca, my ci to wynagrodzimy. I dajemy mu walizeczkę z pieniędzmi. A czasem nawet 500 euro wystarczy. W książkach różni agenci opowiadają, jak to świat chcieli naprawiać albo walczyć z komuną. Trele-morele. Sam zwerbowałem sporo agentów, a jeszcze więcej prowadziłem i żaden nie pracował z wysokich pobudek. Wszyscy z niskich.

A jak to się stało, że pan pomyślał o wywiadzie?

– To było jeszcze za pierwszej Solidarności, miałem 24 lata, byłem tuż po studiach prawniczych. Wziąłem ślub z koleżanką, też studentką prawa. Ja miałem książeczkę mieszkaniową, ona też miała, ale mieszkanie mieliśmy dostać dopiero w 2001 roku, więc waletowałem u niej w akademiku. Kombinowaliśmy, co zrobić, nawet myśleliśmy o wyjeździe z Polski. I wtedy mój przyszywany wujek, zdolny chirurg, który pracował w szpitalu MSW i miał różne kontakty, mówi: idź na Rakowiecką, tam dostaniesz dobrą pracę, mieszkanie też ci dadzą.

Wiedział pan, co oznacza praca w MSW?

– Wiedziałem, że to jakiś wywiad. Bardzo się ucieszyłem, bo mi to pasowało.

Powiedział pan żonie?

– Na początku wiedziała tylko ona, rodzice i teściowie. Ale siostra już nie.

A kim pan był oficjalnie?

– To był problem, trzeba było sobie wymyślić legendę. Przed kolegami ze studiów, a mieliśmy fajną paczkę, udawałem, że pracuję w jakimś ministerstwie. Jeszcze przez jakiś czas się spotykaliśmy, a później coraz rzadziej i rzadziej. Bo jak się wchodzi w ten zawód, to dawni kumple robią się nudni, gadają o jakichś nieciekawych sprawach. Więc te znajomości umierają śmiercią naturalną. I dobrze, bo człowiek się strasznie męczy, jak musi przyjaciołom nawijać.

Źle się pan z tym czuł?

– Bardzo źle. Nie miałem wyrzutów sumienia, że robię coś złego. My, szpiedzy, czujemy się źle, bo nie mamy komu opowiedzieć o swoich problemach, rozterkach. O czymkolwiek, co jest związane z pracą. Czasem chciałoby się komuś pochwalić: słuchaj, zrobiłem coś niesamowitego, dostałem Krzyż Zasługi. A nie można.

Zdarza się, że szpieg zdradzi komuś, kim jest?

– Tak. I wtedy są problemy. Każdy oficer wywiadu podlega okresowym badaniom na wykrywaczu kłamstw i stary szpieg potrafi to oszukać. Ale młody nie, dlatego woli się od razu przyznać. A i tak najlepszym wykrywaczem kłamstw jest szef, bo zna swoich ludzi. Jak z którymś dzieje się coś nie tak, dobry szef powie: „Chodź no tutaj, gadaj, co jest”. I wtedy najlepiej opowiedzieć wszystko. Bo praca w wywiadzie jest dobrowolna. Polega na szacunku dla autorytetów, zaufaniu, przyjaźni. Nie ma żadnego przymuszania.

A można odmówić wykonania zadania?

– Oczywiście. Wystarczy przyjść i powiedzieć: szefie, ja nie dam rady. Boję się. Sto razy wolę takiego niż oficera, który chce wykonać zadanie, a tak naprawdę się trzęsie ze strachu. Bo taki pojedzie na misję i tam wtopi.

A pan się bał?

– Oczywiście. Oficer, który się nie boi, nie nadaje się do tej roboty. Nie potrafi realnie ocenić zagrożeń, więc nie tylko sam wtopi, ale może pociągnąć za sobą innych. Miałem taką sytuację. Obsługiwałem podwójnego agenta za granicą, on zdradził, przeszedł na drugą stronę. No i pewnego dnia zauważyłem, że miejsce naszego spotkania jest obstawione. Ten agent chodził cały roztrzęsiony i wpychał mi materiały pod stołem. Nie wziąłem ich. Dostałem za to naganę w centrali, uznano mnie za tchórza.

Właściwie dlaczego pan ich nie wziął?

– Bo czułem, że jak wezmę, to mnie zdejmą.

Zdejmą?

– Aresztują mnie, pójdę siedzieć. Za granicą, bo to było na wrogim terenie. Półtora roku później pewna służba zdobyła informację, że tam rzeczywiście przygotowano na mnie zasadzkę. I wtedy wezwał mnie zastępca szefa wywiadu i powiedział, że wycofuje naganę, oddaje mi honor.

Był pan kiedyś aresztowany?

– Nie, bobym tu nie siedział. A jakby mnie złapali gdzieś na Bliskim Wschodzie, toby mi głowę obcięli.

Jak żona radziła sobie z pana pracą?

– Na początku z entuzjazmem, mieliśmy przecież dostać mieszkanie. Niestety, nigdy go nie dostaliśmy, sami sobie kupiliśmy wiele lat później. Zresztą na początku nie za bardzo się orientowała, co robię. Jak się dowiedziała, nie była za- chwycona. Bo nikt bardziej nie nienawidzi tej roboty niż nasze żony. To one są jej pierwszymi ofiarami, ponoszą największe konsekwencje. Praca w wywiadzie nie jest obowiązkowa, można w każdej chwili odejść, ale znam tylko jednego oficera, który się sam zwolnił. Żona mu kazała. Częściej małżeństwa się rozpadają. Bo ta praca całkowicie wciąga. I dopiero jak człowiek odchodzi ze służby, widzi, jak bardzo był uzależniony. Pojawia się syndrom odstawienia, potem depresja, też przez to przeszedłem. Ale i tak najbardziej przechlapane mają mężowie naszych koleżanek.

Dlaczego?

– Bo dziewczyny z pionu operacyjnego są ostre. Ostrzejsze niż faceci, bo im się wydaje, że muszą coś udowadniać. Czasami jak była ostra robota, zbierałem zespół i pytałem: kto to zrobi? I dziewczyny były pierwsze: ja, szefie.

Co to jest ostra robota?

– Jedzie się w trudny teren i trzeba zrobić coś, co grozi wpadką, aresztowaniem, ciężką chorobą albo nawet śmiercią. Trzeba tę operację zaplanować, wykonać i szczęśliwie wrócić. Żeby była jasność: wywiad nikogo nie zabija, od tego jest wojsko. Ale informacje bywają nawet bardziej śmiercionośne niż kule. Nie raz, nie dwa oglądałem śmierć na żywo. To jest paskudne przeżycie, taki widok pozostaje w głowie do końca życia.

Wszystko tak jak w filmach z Jasonem Bourne’em, tajnym agentem CIA?

– Osobiście wolę Bonda, on jest śliczny. A co do naszych akcji: nie wyskakujemy z samolotu bez spadochronu, nie walczymy z nikim w powietrzu. Ale w gruncie rzeczy schemat, który opisał w swoich książkach Ian Fleming, jest bardzo prawdziwy. Bond walczy ze złem, które przybiera różną postać. Prawdziwę są też psychologiczne rozgrywki i przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Bond jednego dnia jest w Brązylii, drugiego w Londynie, a potem nagle w Wenecji. To jest esencja naszego życia, bo my tak skaczemy z miejsca na miejsce. No, i prawdziwe są kłamstwa. Szlachetne kłamstwa, bo my tego nie robimy dla własnego dobra, tylko dla społeczeństwa.

Kłamiecie dla dobra społeczeństwa?

– Tak. Wywiad dba o bezpieczeństwo wszystkich obywateli, partii opozycyjnych i rządzących. Bo jak się załami system bankowy, to wszyscy stracimy, niezależnie od poglądów politycznych. To my mówimy władzom najgorszą prawdę.

Jak się czujecie, gdy dostarczacie politykom ostrzeżenia, a oni je lekceważą?

– Bardzo źle. Ale to jest wkalkulowane w nasz zawód. Dlatego każdy szpieg musi mieć prosty kręgosłup, gorące serce i chłodny umysł. Ale najważniejsza jest twarda dupa.

A ona to po co?

– Już tłumaczę. Przychodzi młody człowiek do wywiadu, zaczyna zdobywać jakieś informacje, pisze raport. Szef go chwali: świetna informacja, zaraz trafi do premiera, prezydenta. I ten młody wraca dumny do swojej pracy. A następnego dnia przychodzi do mnie i mówi: szefie, szef widział wczoraj w dzienniku? Ja mówię: no widziałem. A on: to po kiego my to robimy, skoro nas nie słuchają? I wtedy muszę mu powiedzieć, że to jest polityka.

Odszedł pan na emeryturę już jakiś czas temu, a wciąż mówi o tej pracy w czasie teraźniejszym.

– Bo szpiegiem się nie przestaje być.

No więc jak pan pocieszał tego młodego człowieka?

– Mówiłem: „Chłopie, nie przejmuj się. jeszcze gorsze rzeczy przejdziesz”.

Jakie?

– Takie, o których się społeczeństwa nie informuje. I bardzo dobrze, bo po co ludziom świadomość zagrożenia? Niech żyją w spokoju, my jesteśmy od tego, by im go zapewnić. Dostajemy za to pieniądze, nieduże, ale to oznacza odpowiedzialność, by wszystkie świństwa tego świata brać na siebie. Bo generalnie świat jest śmierdzący i brudny.

A pan wierzy, że go zbawia.

– Ja nie wierzę, ja wiem. Jestem już na emeryturze, ale przedłużam sobie służbę pisaniem.

Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych

Dodaj komentarz