Ameryka nie kocha Polski

Podpisanie przez prezydenta USA ustawy 447 kończy spekulacje na temat stosunku Ameryki do Polski. Odtąd jedynie ludzie żywiący dla Stanów uczucia religijne mogą wierzyć w słowa Trumpa: „America loves Poland!”

Tomasz Kwaśnicki, DoRzeczy, 21/273, 21-27.05.2018

Przemówienie prezydenta USA wygłoszone w Warszawie niemal rok temu, gdy z miedzianym czołem wykrzykiwał słowa o miłości Ameryki do Polski, było bez wątpienia piękne, wzruszające i bezwstydnie obłudne. Po sprawie Just Act nikt nie może mieć dłużej wątpliwości, że „America loves Israel, and Israel only”. Pisząc „America”, nie mam na myśli zwykłych amerykańskich obywateli, mieszkańców Lincoln w Nebrasce czy Springfield w Massachusetts, których stosunek do Polski, jeśli w ogóle jakiś posiadają, zależy od aktualnej linii największych portali i stacji nadawczych. Pisząc „America”, mam na myśli skorumpowane amerykańskie elity polityczne – „waszyngtońskie bagno” – które w kampanii wyborczej Trump obiecywał „osuszyć”.

Trump ani nie kocha Polski, ani nie rozprawił się z „deep state”, ani nie zamierza powstrzymywać się od wywoływania nowych wojen na świecie, a tym bardziej od zakończenia tych rozpoczętych przez swoich poprzedników. Przyczyną takiego obrotu spraw jest znaczenie i pozycja lobby izraelskiego w amerykańskiej kulturze politycznej. Otóż, co zatrważające, polscy komentatorzy, politycy i eksperci (jak sami każą się tytułować] na ogół kompletnie nie zdają sobie sprawy ze złudzenia, którego ofiarą padają. Traktują oni lobby żydowskie w Stanach Zjednoczonych jako po prostu kolejną grupę wpływu, być może najsprawniejszą i najpotężniejszą, ale co do zasady nieróżniącą się od lobby niemieckiego, koreańskiego czy innuickiego, jeśli takie istnieje. W rzeczywistości lobby żydowskie ma tyle wspólnego z jakimkolwiek innym lobby zainstalowanym w Waszyngtonie co ferrari z meleksem: oba są samochodami, ale na tym podobieństwa się kończą. Jeśli nawet lobby izraelskie przypomina w czymś inne lobby, to jest to w takim przypadku jedyna tego typu grupa, która może sobie pozwolić na oficjalne finansowanie amerykańskich kandydatów na prezydenta, obecnie urzędującego nie wyłączając.

Już sam ten fakt wystarczy, by zrozumieć, że w przypadku „lobby izraelskiego” mamy do czynienia ze zwykłym homonimem – nosi ono tę samą nazwę co inne lobby, ale jest czymś zupełnie innym. Dlatego tak nieznośnie brzmią dziś mądre rady udzielane Polakom przez ludzi wiecznie spragnionych publicznej atencji. „Bierzmy przykład z Izraela! Zamiast narzekać, stwórzmy własne lobby!” – można od pewnego czasu usłyszeć z ust dziarskich patriotów. Trudno o przejaw większej ignorancji.

Nie ma najmniejszego znaczenia, jak wielkie środki Rzeczpospolita wyłoży na stworzenie polskiego lobby nad Potomakiem, i tak będzie ono zawsze grać w tej samej lidze co wszystkie pozostałe narodowe grupy interesu w tym kraju – czyli w niższej niż liga izraelska.

Polskie lobby w Ameryce trzeba mieć, tak samo jak trzeba myć zęby przed snem lub płacić za bilet w tramwaju, ale twierdzenie, że którakolwiek z tych rzeczy mogłaby w jakiś sposób zrównoważyć żydowską potęgę w Stanach Zjednoczonych, zasługuje wyłącznie na litościwe odesłanie do książek, takich chociażby jak krótkie opracowanie „Lobby izraelskie w USA”, pióra wybitnych przedstawicieli obu nurtów amerykańskiego realizmu, profesorów Johna Mearsheimera i Stephena Walta. Autorzy szczegółowo, punkt po punkcie, opisują sposób, w jaki „ogon merda psem”, jak sami określają panujące za Atlantykiem stosunki.

PIENIĄDZE I WPŁYWY

W ciągu zaledwie 30 lat, od czasów wojny Jom Kippur z 1973 r. do roku 2003, Izrael otrzymał od Stanów Zjednoczonych bezpośrednią pomoc finansową

„grubo przekraczającą 140 mld doi.” – piszą Mearsheimer i Walt, powołując się na oficjalne dane US AID. „Izrael otrzymuje 3 mld dol. każdego roku, co stanowi około jednej piątej amerykańskiego budżetu przeznaczanego na pomoc zagraniczną. W przeliczeniu per capita to tak, jakby Stany Zjednoczone przekazywały każdemu Izraelczykowi stypendium w wysokości 500 doi. rocznie. Wielkości te są uderzające, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że Izrael jest obecnie zasobnym, uprzemysłowionym państwem z dochodem na osobę porównywalnym do Korei Południowej lub Hiszpanii” – piszą autorzy raportu.

Od 2006 r., w którym powstało przywołane tu opracowanie, sytuacja uległa jedynie pogorszeniu. Sam Barack Obama, który utrzymywał otwarcie chłodne relacje z Netanjahu, przekazał Izraelowi 38 mld doi. Obecnie tacy proizraelscy senatorowie jak Lindsey Graham i Chris Coons domagają się, by w ciągu najbliższej dekady USA przekazały Tel Awiwowi minimum kolejnych 38 mld doi. I wszystko wskazuje na to, że ich żądaniom stanie się zadość. Prezydencki budżet na rok fiskalny 2019 przewiduje zwiększenie rocznej dotacji dla Izraela o kolejne 200 min doi. do łącznej kwoty 3,3 mld.

Same kwoty nie oddają jednak w pełni wyjątkowej pozycji Izraela.

„Inni beneficjenci amerykańskiej pomocy – piszą Mearsheimer i Walt – otrzymują swoją pomoc w kwartalnych ratach, podczas gdy Izrael otrzymuje całą kwotę od razu na początku każdego roku podatkowego, dzięki czemu może czerpać dodatkowe zyski. Większość biorców amerykańskiej pomocy wojskowej jest zobowiązana do wydania całej sumy w Stanach Zjednoczonych, ale Izraelowi wolno wydać ok. 25 proc. swojej dotacji na wsparcie własnego przemysłu obronnego. Izrael jest jedynym beneficjentem, na którym nie ciąży obowiązek rozliczania się z tego, jak wydaje otrzymaną pomoc, co jest wyjątkiem czyniącym praktycznie niemożliwym powstrzymanie go przed wydawaniem pieniędzy na cele, którym USA się sprzeciwiają, jak budowanie osiedli mieszkaniowych na Zachodnim Brzegu [Jordanu – przyp. red.]”.

Wbrew pokładanym nadziejom prezydentura Trumpa nie przyniosła zmiany.

W 2015 r. Sheldon Adelson, największy donator Partii Republikańskiej, syjonista i amerykański magnat kasynowy, przekazał 25 min dol. na kampanię prezydencką Donalda Trumpa. Fakt ten przeszedł w Polsce bez większego echa (o ile w ogóle został odnotowany), a przecież informacja o tym, że gorący żydowski patriota, do tego zadeldarowany zwolennik premiera Netanjahu, dosłownie kupił sobie amerykańskiego prezydenta, zawiera wszelkie pozory istotnego doniesienia. Konsekwencją tej sytuacji jest wiele zjawisk, z których najważniejsze wydają się: uznanie Jerozolimy za stolicę Izraela (osobiste życzenie Adelsona), dwa bezprawne amerykańskie ataki rakietowe na Syrię, nominacja Johna Boltona (protegowanego Adelsona) na szefa Departamentu Stanu oraz – w konsekwencji – wypowiedzenie umowy nuklearnej z Iranem (JCPOA), co z dużym prawdopodobieństwem zwiastuje kolejną krwawą wojnę na Bliskim Wschodzie. Dodać należy jeszcze, że Adelson nie jest oczywiście jedynym żydowskim miliarderem korumpującym (czyt. wspierającym) amerykańskich przywódców. Wspomnieć można tu chociażby Paula Singera, Normana Bramana czy Rebekah Mercer. Wszyscy ci „nienawidzący Iranu miliarderzy są teraz gotowi [po wypowiedzeniu JCPOA – przyp. red.] wyłożyć dziesiątki milionów dolarów na Partię Republikańską Trumpa, aby pomóc jej wygrać w listopadowych wyborach” – twierdzi były oficer CIA Philip Giraldi.

Obraz izraelskiej potęgi w USA byłby niepełny bez wspomnienia o wpływach w mediach. „Liberalne media nie mogą mówić o Izraelu jako sile napędowej naszej polityki zagranicznej, ponieważ ich kierownictwo kocha Izrael” – pisze Philip Weiss, redaktor portalu Mondoweiss.com. „David Cohen organizował zbiórki pieniędzy na izraelską armię. Teraz prowadzi Comcast, który jest właścicielem NBC. Gary Ginsberg pisał przemówienia dla Beniamina Netanjahu. Obecnie jest prezesem w Time Warnerze. Wyobraźcie sobie, jakie byłoby oburzenie, gdyby ci faceci pracowali dla Rosjan. Ale tu chodzi o Izrael, więc czymś nieuprzejmym, szorstkim lub szkodliwym jest mówienie o takich powiązaniach”. O „proizraelskich uprzedzeniach” dominujących w amerykańskich mediach piszą oczywiście również Mearsheimer i Walt, wymieniając w tym kontekście m.in. takie tytuły jak „The New York Times” czy „The Wall Street Journal”. Jak przyznał w swoich wspomnieniach były redaktor naczelny „The New York Times”, Max Frankel: „Byłem o wiele głębiej przywiązany do Izraela, niż miałem odwagę to przyznać”. I dalej: „Uzbrojony w moją wiedzę o Izraelu, w moje przyjaźnie, które tam zawarłem, sam pisałem większość naszych komentarzy o Bliskim Wschodzie. Jak spostrzegła to większość arabskich i żydowskich czytelników, pisałem je z proizraelskiej perspektywy”. Z kolei były szef kolumny redakcyjnej w „The Wall Street Journal”, Robert Bartley, oświadczał: „Shamir, Sharon, Bibi – czegokolwiek ci chłopcy chcą, ja nie mam z tym żadnych problemów”.

ZŁAMAĆ POLSKĘ

Bez względu na to, jak „antysemickie” wydają się przywołane powyżej fakty, jesteśmy zmuszeni je mimo to uwzględnić, chcąc przedstawić adekwatny opis niebezpiecznej sytuacji, w której znalazła się obecnie Polska. Analizowanie faktów skrępowane dogmatem politycznej poprawności kończy się bowiem zwykle tragicznie, jak wówczas gdy ktoś przychodzi z nożem na strzelaninę. Świadkami takiej sytuacji byliśmy przy okazji niedawnej izraelsko-amerykańskiej nagonki na Polskę z powodu ustawy o IPN. Podobnie jak dziś, tak i wówczas rząd uparcie odmawiał przyjęcia do wiadomości brutalnej prawdy o tym, z czym właściwie ma do czynienia. Zamiast bronić Polski przy użyciu oficjalnych dyplomatycznych instytucji i narzędzi do tego celu przecież powołanych, premier zajął się nagrywaniem filmików i organizowaniem konferencji prasowych, jakby na tym właśnie polegała rola przywódcy poważnego kraju. Efektem tej postawy było, jak pamiętamy/odarcie Rzeczypospolitej z pozorów jakiejkolwiek powagi na arenie międzynarodowej.

Nauczony tamtym doświadczeniem rząd postanowił tym razem w ogóle nie reagować. Takiego tematu jak ustawa 447 po prostu nie ma. Jak przekonuje poseł Robert Winnicki, rząd nie tylko nie podjął żadnych wysiłków mających na celu zablokowanie szkodliwej dla Polski ustawy, lecz także wręcz „pacyfikowano w tym zakresie Polonię amerykańską. Co więcej, z informacji przekazanych przez pana Jacka Marczyńskiego, dyrektora stanowego Kongresu Polonii Amerykańskiej w Wirginii, wynika, że również z Białego Domu otrzymano informację, że polska dyplomacja nie zabiegała o to, by ustawa 447 nie została przyjęta” – twierdził Winnicki w rozmowie z portalem Kresy.pl. Zwracano już zresztą wielokrotnie uwagę, że Kongres przyjął ustawę akurat w dniu, w którym w Waszyngtonie przebywali zarówno szef MSZ Jacek Czaputowicz, jak i wicepremier Jarosław Gowin; obaj na równi zbagatelizowali interesujące nas zagadnienie.

Innego zdania są wszyscy trzeźwi obserwatorzy wydarzeń. Nawet taki zwolennik budowania pozycji Polski na sojuszu z USA jak prof. Chodakiewicz uważa, że: „Sankcje negatywne mogą oznaczać – w razie odrzucenia roszczeń – bojkot polskich produktów, cła zaporowe na nie albo odmowę udzielenia kredytu. Są setki rozmaitych kijów i marchewek w kategorii sankcji”. Według Chodakiewicza ustawa 447 może skutkować „nękaniem Polski na rozmaitych płaszczyznach aż do czasu, gdy się złamie tak jak Szwajcaria w swoim czasie”. Nie tylko Szwajcaria, lecz także nawet taki kraj jak Niemcy muszą się ugiąć w obliczu grożących mu amerykańskich sankcji gospodarczych. W opublikowanym 13 maja przez „Bild am Sonntag” sondażu 80 proc. badanych opowiedziało się za pozostaniem Niemiec w umowie nuklearnej z Iranem, mimo to szef niemieckiego MSZ Heiko Maas twierdzi, że „trudno będzie chronić interesy niemieckich firm współpracujących ze stroną irańską po tym, gdy Stany Zjednoczone nałożą sankcje na Teheran”. Ma rację. Dlatego przywoływanie w kontekście ustawy 447 argumentów natury prawnej czy nawet moralnej jest oczywiście dowodem jeszcze większej naiwności niż nawoływania do zrównoważenia żydowskich wpływów w Waszyngtonie jakimś wirtualnym polskim lobby.

WYJŚCIE Z MATRIKSA

Czy zatem Polska ma w ogóle jakiekolwiek szanse w starciu z izraelsko-amerykańskim walcem? Od razu odpowiedzmy, że nie ma najmniejszych, ponieważ rządzą nią ludzie, których polityka polega na realizowaniu ideologicznych założeń, takich chociażby jak to, że świat jest czarno-biały, że zagraża nam rosyjska inwazja, a Stany Zjednoczone są „gwarantem” naszego bezpieczeństwa.

Wystarczy jednak, by Polską rządził polityk pokroju Viktora Orbana, człowiek, który zdaje sobie sprawę, że każde z powyższych twierdzeń jest wątpliwe, aby przyszłość Rzeczypospolitej zaczęła rysować się w o wiele jaśniejszych barwach niż obecnie. Ostatecznie przecież zostaniemy złupieni nie dlatego, że zmusi nas do tego jakaś obiektywna rzeczywistość, ale dlatego, że uwierzyliśmy w matriks, który sami dla siebie stworzyliśmy. Pójście na konfrontację z USA, Izraelem i lobby żydowskim oznaczałoby konieczność sfalsyfikowania głównej osi narracyjnej rządowej propagandy, zakwestionowanie sensowności wielu już podjętych i kosztownych posunięć, zanegowanie obrazu świata pieczołowicie wtłaczanego od lat masom żelaznego elektoratu. Kto z rządzących dziś Polską gotów jest otwarcie przyznać, że Ameryka jednak nie kocha Polski i że jeśli zapewnia nam „ochronę”, to kosztuje ona bardzo dużo.

Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych

Dodaj komentarz